Polacy przez 200 lat musieli sobie radzić z przeciwnościami losu oraz niedoborem pieniędzy i produktów, więc między innymi dzięki temu mamy mocno rozwinięty gen innowacyjności - mówi w DGP minister Jadwiga Emilewicz.
/>
Co pani czuje, kiedy słyszy „innowacja”? Bo ja lekko wzdragam się na myśl o niej – wszyscy powtarzają to słowo niczym mantrę, podczas gdy w naszej rzeczywistości niewiele ono znaczy.
Jadwiga Emilewicz: Rzeczywiście słowo „innowacja” jest w ostatnim czasie bardzo modne, a przez to nadużywane. Bywa że stosuje się je na wyrost. Definicja słownikowa innowacji mówi nam o tym, że jest to istotna zmiana dotycząca technologii, produktu czy usługi, która w sposób znaczący wpływa na nasze życie. To coś nowego i lepszego w stosunku do tego, do czego się przyzwyczailiśmy, co mamy na co dzień. Coś, co ma nam uprościć i polepszyć komfort życia. Sprawia, że zaczynamy biegać szybciej, żyć dłużej, jesteśmy zdrowsi albo zaspokajamy swoje potrzeby w nowy sposób.
A czy przychodzi pani do głowy jakaś innowacja, którą nam ostatnio podarowali polscy wspaniali naukowcy do spółki – oczywiście – z biznesem?
Kultura zmiany albo istnieje w społeczeństwie, pomnaża się, albo nie. A my tę kulturę zmian mamy bardzo głęboko zakorzenioną. Polacy przez 200 lat musieli sobie radzić z przeciwnościami losu i z niedoborem pieniędzy i produktów, jakoś te niedobory łatać, więc między innymi dzięki temu mamy mocno rozwinięty gen innowacyjności. Chętnie podaję przykład naszego polskiego Edisona Jana Szczepanika, który zarejestrował najwięcej chyba patentów, od kamizelki kuloodpornej, skutecznie przetestowanej na samym sobie, później wdrożonej w policji w Hiszpanii, Niemczech, Austro-Węgrzech, po pierwszą barwną fotografię.
Dobrze zrozumiałam, że mówi pani o początku XX w.?
Tak, ale to się łączy. Gdy odwiedziłam ostatnio Valeo, firmę, która mieści się w jednej z naszych specjalnych stref ekonomicznych i produkuje wycieraczki dla niemal wszystkich samochodowych koncernów na świecie, to z łezką w oku wspominam, że pierwsza wycieraczka to także pomysł Polaka. Mamy jako kraj na koncie sporo wynalazków, zarówno wielkich, jak i tych całkiem niepotrzebnych, jak automatyczne bujaki do kołysek dla dzieci.
A tak bardziej współcześnie?
Świat współczesny jest bardzo ciekawym polem eksperymentów. Trudno nam się mierzyć z państwami, które wydają bardzo dużo na nowe technologie – choćby z Izraelem czy Stanami Zjednoczonymi. Jesteśmy rozdarci. Z jednej strony mamy globalnych liderów innowacji, którzy scalili wiele odkryć w jednego smartfona, konstruują statki startujące w kosmos i z niego powracające, samochody autonomiczne itp. Ale mamy też drugi biegun świata, znacznie biedniejszy, który chciałby mieć dostęp do tych wszystkich nowinek. Chciałby mieć smartfona, ale nie chciałby za niego płacić tyle, ile na światowym rynku kosztuje ten produkt. A zatem jest potrzeba udoskonalania, innowacji prowadzących do wypracowywania wciąż tańszych rozwiązań. Przychodzi mi do głowy przykład pasków klinowych robionych z pończoch za czasów PRL-u, takiego polskiego „sobieradztwa”, stanowiącego przykład poszukiwania nowoczesności po najniższym koszcie wytworzenia. Mamy duży potencjał naukowy, choćby informatyków, którzy są najlepsi w Europie, a trzeci na świecie, po Chinach i po Rosji. To złoto XXI w. na pewno u nas jest. Tak samo, jak apetyt społeczny i świadomość, że chcemy żyć tak, jak bogaty Zachód, ale za nieco niższe rachunki. To daje nam zdolność wynajdowania tego typu rozwiązań.
Bardzo ładnie mówi pani o genie innowacyjności, doceniam historyczne przykłady. Ale gdyby zrobić bilans, na przykład ostatniego piętnastolecia, policzyć pieniądze, które wykładamy na badania i rozwój (B+R), jaka by była stopa zwrotu? Moim zdaniem zerowa, bo do naszego systemu można wprowadzić dowolną ilość pieniędzy, można je tam widłami wrzucać, a wszystko zostanie przejedzone.
Powszechna i znana jest choroba, która nazywa się „grantozą”. To prawda, że nadmiar środków publicznych może psuć system. Jeżeli uczelnie zaczynają być zorientowane wyłącznie na pozyskiwanie kolejnych grantów, to z busoli znika im najważniejszy cel. Ale obserwujemy na świecie pewną korelację – duża ilość środków przeznaczanych na badania i rozwój przynosi jednak efekt gospodarczy. My wydajemy na B+R ok. 1 proc. naszego PKB, więc daleko nam do nakładów Izraela (4,3 proc. PKB), Szwecji (3,25 proc. PKB), Danii (2,87 proc. PKB) czy Norwegii (2,03 proc. PKB). Oczywiście dobrze by było, gdyby więcej środków szło z prywatnego portfela, bo taki pieniądz tworzy większą presję na efekty. Ale powtórzę – jesteśmy gospodarką, która nie miała ciągłości kumulacji kapitału przez 200 lat. Od końca I Rzeczypospolitej nam te portfele wypruwano. Rody, które miały potencjał – choćby Działyńscy czy Dzieduszyccy, sponsorzy innowacyjnych zmian – były wyrzucane z majątków, ograbiane albo po prostu fizycznie niszczone. Przez Polskę przechodziły wojny, przesuwane były nasze granice. Byliśmy obiektem eksperymentów społeczno-geopolitycznych, jak choćby ten z połowy XX w. Na świecie jest wiele marek, które świetnie prosperowały przed II wojną światową, radziły sobie w trakcie wojny i jeszcze lepiej rozwijają się dziś. Taka ciągłość biznesu nie miała możliwości zaistnieć w Polsce. Stąd udział publicznych pieniędzy musi być u nas większy niż w innych krajach. Nie mamy alternatywy. Mamy pieniądze budżetowe, a tych innych, prywatnych, jest znacznie mniej.
Kiedy rozmawiam z ludźmi biznesu – przedstawicielami małych i średnich przedsiębiorstw (MŚP), ale i prezesami dużych firm, ci narzekają, że z włodarzami naszych przodujących placówek naukowych nie da się dogadać. Są zorientowani na kasę, niewiele za to chcą dać od siebie. Wszyscy jednym głosem mówią, że taniej jest zamawiać badania za granicą.
Ubiegły rok był pierwszym w Polsce, w którym 10 proc. najbogatszych firm zaczęło tworzyć fundusze na B+R. Będą one inwestować w nowoczesne technologie. I nie tylko w te, które są związane z ich podstawową działalnością. Jeden z producentów chemii budowlanej założył nowoczesne laboratorium biotechnologiczne Zainwestował swoje pieniądze, bo może je w ten sposób pomnożyć. To duża zasługa Polskiego Funduszu Rozwoju, który zachęca inwestorów: „Przyjdźcie do nas ze swoimi środkami, my dołożymy drugie tyle, albo nawet 60 proc.”. Przedsiębiorcy są tym zainteresowani, bo coraz większa jest świadomość, że kapitał można korzystnie lokować nie tylko w nieruchomościach. To dobrze, gdyż nasz innowacyjny ekosystem potrzebuje zarówno środków publicznych, jak i prywatnych. Nie obawiałbym się tego. A przejadaniu pieniędzy mają przeciwdziałać nowe przepisy, które będą wymuszały mechanizm zwrotny: jeśli władze uczelni zainwestują w B+R, będą mogły pochwalić się wdrożeniami, to będą miały szanse na wyższą ocenę w kwalifikacji, a zatem na wyższą dotację podmiotową. Pieniądze pójdą zatem za konkretnymi osiągnięciami.
Nie mogę się doczekać, bo skala dojenia publicznego grosza przez profesorskie lobby jest olbrzymia. Zna pani raport NIK o zarobkach w Polskiej Akademii Nauk (PAN) – tam szefowie instytutów sami ze sobą podpisywali umowy, przyznawali sobie nagrody itd.
Kultura pracy to coś, co – niezależnie, czy w biznesie, czy w świecie akademickim – zmienia się najtrudniej. Dla mnie podstawowym celem nauki jest – to zasada zaproponowana jeszcze przez starożytnych Greków – poszukiwanie prawdy. I jeszcze służebność – świadomość tego, że powinno się być dla społeczeństwa przydatnym, ważna zwłaszcza w przypadku uczelni technicznych. Jestem przekonana, że przygotowana przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ustawa 2.0 może pomóc w sięganiu do ideału.
Zna pani piosenkę Agnieszki Osieckiej o okularnikach, którzy „wiążą koniec z końcem za te polskie dwa tysiące”? To było za PRL-u. Dziś młody naukowiec ma 1,5 tys. zł, jeśli jest szczęściarzem i dostanie cały etat, bo jeśli nie, to 800 zł. Adiunkt w Polskiej Akademii Nauk dostanie – jak trafi do dobrego instytutu – 3 tys. zł. Uważa pani, że osoba, która wciąż musi kombinować, brać fuchy, będzie wydajnie pracować naukowo?
I tak, i nie. Liczba grantów i ich dostępność sprawiają, że sytuacja materialna pracowników naukowych, zwłaszcza tych w średnim wieku, poprawiła się. Choć oczywiście w porównaniu z kolegami z Europy Zachodniej zarabiają ciągle mniej. Ustawa 2.0 w pewien sposób to zmienia. Zaczynamy rozróżniać dydaktyków od naukowców. Dydaktycy nie są kandydatami do Nagrody Nobla, ale są potrzebni do tego, by kształcić młodych. Teraz będą mogli skupić się na nauczaniu, nie będzie się od nich oczekiwać za wszelką cenę osiągnięć naukowych. Nie będą musieli kombinować, żeby uciułać jakieś punkty. Natomiast ci, którzy mają potencjał naukowo-badawczy, będą zwolnieni z obowiązku poświęcenia pewnej liczby godzin na działalność dydaktyczną. Podnieśliśmy też stypendia doktoranckie – nie jest to może wielkie wynagrodzenie, ale młodzi dostaną więcej niż dotychczas. Warunki pracy na uczelniach się poprawiają. Nie skokowo, nie radykalnie, ale stale i konsekwentnie.
Warto dodać, że ci najlepsi, poza swoim bazowym wynagrodzeniem uczelnianym, mają dostęp do środków publicznych w trybie konkursowym. One pozwalają im prowadzić badania i żyć godnie. To już nie są ci jeżdżący pociągami okularnicy z piosenki Osieckiej. Zwłaszcza absolwenci studiów inżynieryjnych są w stanie godzić badania z działalnością na rynku.
Czy pani zdaniem naukowiec powinien być pewną formą przedsiębiorcy menedżera, ze smykałką do pozyskiwania pieniędzy i zdolnością rozliczania grantów? Nie wymaga pani za wiele?
Jest taki zespół nauk, które wymagają ołówka, kartki i biblioteki. I bezwzględnie powinniśmy komfort pracy w tych dziedzinach zapewnić. Mówię o historii, filozofii… Powinny powstawać dobre książki i powinna się rozwijać humanistyka, a warunki finansowania tych dziedzin powinny opierać się na nieco innych kryteriach niż finansowanie nauk ścisłych. Zarazem i w jednym obszarze, i w drugim mamy badania podstawowe, bez których nie ma co marzyć o pracach badawczo-rozwojowych. Nauka to wielobarwny wachlarz, żadnego koloru nie może zabraknąć.
W jaki sposób państwo może aktywizować biznes, aby więcej wykładał na naukę?
Każda z dużych firm w Polsce albo ma własne centrum badawczo-rozwojowe, albo na stałe współpracuje z uczelniami. Niedawno byłam w powiecie ełckim, w firmie, która jest historią polskiej transformacji. Jej historia zaczęła się w garażu, teraz zatrudnia 400 pracowników, ma centrum badawczo-rozwojowe i produkuje filtry do samochodów specjalistycznych na cały świat. Materiały filtrujące opracowuje do spółki z Politechniką Warszawską (PW). To firma rodzinna, która buduje swą przewagę na rynku ze świadomością, że bez współpracy z ośrodkiem naukowym nie ma szans.
Jej produkty są dlatego poszukiwane, że mają najlepsze parametry chłonności – a te właśnie zapewnił projekt zrealizowany z PW. Jeżdżę po Polsce, spotykam się z przedsiębiorstwami, odwiedzam ich zakłady produkcyjne, widzę tam wiele innowacyjnych projektów, które są efektem współpracy nauki z biznesem. Nasza gospodarka jest oparta na małych i średnich firmach. I to dobrze. One są najbardziej elastyczne. W przypadku kryzysów potrafią szybciej dostosowywać się do zmian, ale z drugiej strony ich potencjał inwestycyjny w badania i rozwój jest mniejszy niż u dużych graczy. Stąd nasz projekt Platforma Przemysłu 4.0, który ma w pierwszej kolejności służyć tym małym i średnim firmom. Budowanie centrów kompetencji wspólnych dla małych i średnich przedsiębiorstw wydaje się sposobem na pobudzenie ich apetytu i możliwości do innowacyjnego rozwoju.
Jak to ma w praktyce wyglądać?
Ustawa jest na finiszu, powołujemy Platformę Przemysłu Przyszłości – rozwiązanie podobne do stosowanych w Niemczech czy we Francji. Platforma będzie miała formę organizacyjną fundacji i zostanie wyposażona w pewne środki ze Skarbu Państwa. Będzie też miała możliwość wpięcia się w nią sektor prywatny. Już dziś natomiast współprowadzimy studia dla inżyniera 4.0 na politechnikach gliwickiej, warszawskiej, poznańskiej. W tym roku do projektu przystąpił też Koszalin. To są programy studiów podyplomowych, w które wpisana jest współpraca z małymi i średnimi firmami z regionów. Fundacja będzie tworzyć lokalne centra kompetencji, w których będzie można uzyskać pomoc fachowców. Będzie udostępniać infrastrukturę w postaci linii produkcyjnych tworzonych pod przemysł dominujący na danym terenie. Zatem mimo że podmiotu nie stać na zakup nowych maszyn, to może realizować przynajmniej część produkcji – w centrum kompetencji.
Co z tych centrów będą mieli „okularnicy”? Bo sektor MŚP dostanie pomoc, to jasne, a oni?
Pierwszy cykl nauki dla menedżerów innowacji ukończyło już 60 studentów z trzech uczelni. Część z nich już pracuje z firmami. Partnerami studiów były duże firmy, takie jak Siemens i Bosch, ale też małe i średnie przedsiębiorstwa lokalne. I każdy ze studentów z nimi współpracował, przygotowując dla nich szyty na miarę projekt. I jedni, i drudzy są zadowoleni. Po roku zgłosiły się kolejne uczelnie i to wcale nie z tych największych miejscowości. Mam nadzieję, że to się będzie dobrze rozwijać. Firmy też zaczynają się same orientować na naukę, dostrzegają sens współpracy i inwestycji w B+R, bo wiedzą, że czas ma coraz większe znaczenie. Mają różne doświadczenia, jeśli chodzi o współpracę z nauką. W tych światach każdy mówi innym językiem. Ale są miejsca w kraju, gdzie obserwujemy przykłady dobrej współpracy. Znam z bliska środowisko krakowskie i park technologiczny stworzony przez Uniwersytet Jagielloński (UJ), gdzie kilka firm z branży biotechnologicznej i naukowcy robi świetne rzeczy.
To nie legenda, lecz historia, która w wielu miejscach się już dzieje, a chcielibyśmy, aby przybierała coraz większe rozmiary.