Idealna szkoła? Powinna wypuszczać dzieciaki, które nie tylko mają wiedzę, ale też umieją ją wykorzystać. Być jak Sherlock Holmes – śmieje się Grzegorz, ojciec dwójki dzieci.
/>
Od września wchodzi nowa podstawa programowa do szkół, gimnazjum powoli kończy żywot, na jego miejsce wraca ośmioklasowa podstawówka i czteroletnie liceum. Zapytałam rodziców nie o to, czy im się podoba reforma, tylko jakiej szkoły chcieliby dla swoich dzieci.
Choć oczekiwania są różne, wszyscy byli zgodni: poprawki wprowadzane przez minister edukacji Annę Zalewską nie dotyczą tego, co tak naprawdę winno się zmienić w systemie edukacji.
Trzy Z
– Ostatnio córka poprosiła, żebym pomógł jej w biologii. W materiale, który mi pokazała, była mowa m.in. o budowie pręcika kwiatu oraz jego funkcjach. Syn w tym czasie starał się zapamiętać typy gleb i regiony ich występowania. I wtedy przemknęła mi myśl: Po co im to? – mówi mi Grzegorz. Jego zdaniem program nauki jest przeładowany, w efekcie czego dzieci działają na zasadzie trzech Z: zakuć, zdać, zapomnieć.
Ojciec dwójki nastolatków ma doświadczenia związane zarówno z edukacją w szkole niepublicznej – córka chodziła do społecznej podstawówki, teraz uczy się w państwowym gimnazjum, jak i w rejonowej szkole podstawowej, do której uczęszcza syn. – Rodzaj placówki nie ma znaczenia, bo system jest podobny. Głównym zadaniem jest przerobienie materiału – zauważa. I podaje przykład: – Podręczniki są super, obok obowiązkowego materiału są podane ciekawostki, propozycje dyskusji czy doświadczeń. Ale potem okazuje się, że nauczyciel nie miał czasu tego zrealizować, bo leci z programem.
Zdaniem Grzegorza należałoby odchudzić zakres obowiązkowego programu lub dołożyć godzin nauki. – Nauczyciele powinni przekazać podstawową wiedzę, a więc pokazać ścieżkę, którą powinien wybrać uczeń, oraz nauczyć myślenia i umiejętności korzystania z wiedzy. Ale na to, jak się okazuje, brakuje czasu – dodaje.
Podobnie myśli większość moich rozmówców. Chcieliby szkoły, która pobudzi do kreatywności. Takiej, do której dzieci chodziłyby z przyjemnością. By nauczyciele mieli możliwość pokazania uczniom w praktyce tego, co omawiane jest na lekcjach. Żeby dzieci mogły dotknąć, zrozumieć i – co najważniejsze – zainteresować się tematem. – To się powoli zmienia, są zapaleńcy, którym pomimo zmęczenia i frustracji chce się tak prowadzić lekcje – i na takich mieliśmy okazję trafić. Ale pamiętam, że kiedy wróciłam z Węgier, a dzieci trafiły do polskiego systemu, to zdziwiłam, jak dużo jest uczenia się na pamięć – mówi Aleksandra Mościcka, która działa w grupie Powroty w ramach Fundacji Sto Pociech.
Agnieszka Kowalska, która przez sześć lat mieszkała w Wielkiej Brytanii, dodaje, że dodatkową wadą rodzimego systemu edukacji jest brak powiązania między przedmiotami. – Kiedy w szkole na Wyspach dzieci czytają na angielskim lekturę dotyczącą starożytnego Egiptu, podczas zajęć z plastyki idą do muzeum historii starożytnej, a na historii uczą się o faraonach. U nas tak nie jest, bo większość przedmiotów jest od siebie oderwana – opowiada matka dwójki dzieci.
Gdzie się urodził ojciec Tomka
Anna, której syn pójdzie teraz do siódmej klasy, uważa, że ostatnio zaczęło się dziać coś dobrego – nauczyciele szukają nowych sposobów nauczania. Ale jej zdaniem reforma nie wesprze pozytywnych przemian i je zatrzyma. Skutkiem ubocznym („A może takie jest zamierzenie” – dodaje Anna) będzie to, że szkoła stanie się jeszcze bardziej konserwatywna, wróci do tych kolein, które wielu obecnych rodziców dobrze pamięta.
– Już teraz jest tak, że kiedy dzieci czytają lekturę, to na sprawdzianie muszą znać odpowiedź na pytanie, jak się nazywał słoń Nel z „W pustyni i w puszczy” albo w jakim mieście urodził się ojciec Tomka Wilmowskiego z serii książek Szklarskiego – opisuje swoje obserwacje. – Czy to jest ten cel, jaki szkoła chce osiągnąć? Wydawało mi się, że chodzi o to, by zachęcić dzieci do czytania, żeby zrozumiały przesłanie lektury – denerwuje się matka 13-latka.
W placówce syna była zaangażowana w projekt „Czytam, lubię to”. Dzieci miały biblioteczkę – przynosiły do niej książki, którymi chciały się podzielić z kolegami. Każdy mógł je wziąć, nauczyciel omawiał je także na lekcjach. – Zaangażowano uczniów, co zmieniło ich nastawienie do obowiązkowych lektur – tłumaczy mi Anna. Od września wraca kanon, w którym pojawia się dużo klasyki i nie będzie już czasu ani miejsca na wolność w doborze tytułów. – To zniechęci wiele dzieci do czytania. Jeżeli będą musiały przerabiać nieprzystające do ich rozwoju czy oczekiwań książki, szybko zaczną się one kojarzyć z udręką – podkreśla.
Agnieszka Kowalska, której dzieci chodziły do szkoły na Wyspach, zgadza się, że forma przekazywania wiedzy w polskiej szkole nie jest atrakcyjna. – I właśnie dlatego zapisałam syna na Uniwersytet Dziecięcy. Po zajęciach buzia mu się nie zamyka, z przyjemnością opowiada, czego się dowiedział – mówi mama chłopca, która działa w grupie Powroty. Tłumaczy, że jak jest poruszany temat związany ze średniowieczem, to dzieci dostają do ręki miecze, by mogły się przekonać, jak są ciężkie. Materiał jest podany w taki sposób, że dzieci to interesuje. – To dla mnie znak, że da się inaczej. Może tak powinna wyglądać nauka w szkole, a nie tylko wkuwanie dat, z którego jest się potem rozliczanym? – pyta. Dla niej idealna szkoła to taka, w której dziecko ma szansę odkryć, co tak naprawdę je ciekawi. – Powinna być taka, by się chciało do niej chodzić. Ja szkołę w Stanach lubiłam. Dla moich dzieci polska szkoła nie kojarzy się z frajdą – mówi.
Anna (która prowadziła projekt czytelniczy) przeniosła syna z placówki publicznej do społecznej. Bo nie wierzy, żeby szkoła w obecnej formule zachęcała do szukania własnych zainteresowań, rozwijała pasje – a takie ma oczekiwania w stosunku do systemu edukacji. – Teraz będzie ważna realizacja programu. I z tego będą rozliczani nauczyciele – dodaje. Poza tym nie będzie czasu, bo nauczyciele po raz kolejny będą musieli przystosować się do nowej podstawy programowej.
Epoka wiktoriańska? Nie było takiej
Rodzice, którzy wrócili do Polski z innych krajów, potwierdzają, że wychodzenie poza program nie jest lubiane w polskiej szkole. Dzieci przyjeżdżające do kraju może i mają braki w języku polskim, historii czy wiedzy o społeczeństwie, ale za to świetnie umieją mówić po angielsku czy francusku. Z obserwacji Aleksandry Mościckiej wynika, że tutejszej szkole nie zależy na tym, by skorzystać z wiedzy osób, które uczyły się za granicą. – Może uczeń jest ekspertem od dziejów Anglii? – podaje przykład Mościcka.
Agnieszka Kowalska opowiada, że jej córka w brytyjskiej szkole fascynowała się historią. – Po przyjeździe zaczęła opowiadać, jak uwielbia epokę wiktoriańską. Nauczycielka odpowiedziała: ależ dziecko drogie, nie ma takiej. I na tym się skończyło – mówi. Za to są zauważane niedostatki – zdarzały się przypadki, że dziecko już we wrześniu dostawało pałę z WOS, choć nie było go kilka lat w Polsce.
– Istnieje tendencja, by równać w dół, żeby każdy robił tak jak jego kolega oraz tak, jak tego oczekuje nauczyciel. Przynajmniej w podstawówce. Córka myśli w niestandardowy sposób, ale szybko załapała, że lepiej się nie wyróżniać – mówi Katarzyna. – A przecież swoją nietypowością czy niebanalnymi rozwiązaniami mogłaby wygrywać? – dodaje. Jednak system zmusza do tego, by jej córka całą swoją energię wkładała w to, żeby przejść przez szkołę i się nie wyróżniać. – Przy takim modelu nikt własnej planety nie odkryje. A w sumie właśnie to byłoby fajne, prawda? – mówi.
Katarzyna Tu, która jest asystentką kulturową dla chińskich uczniów w polskiej szkole, opowiada, że choć w naszym systemie obserwuje wiele dobrych zmian, nadal chęć stawiania na różnorodność jest niewielka. Brakuje jej również indywidualnego podejścia do uczniów. – Niedawno czytałam o projekcie, który zrealizowała amerykańska nauczycielka. Pod sufitem zawiesiła dwa banknoty. I prosiła dwójkę uczniów – przy czym wybrała najwyższego i najniższego z klasy – żeby sięgnęli po pieniądze. Po oba sięgnął oczywiście wyższy. To sprowokowało dyskusję wśród uczniów, którzy uważali, że konkurencja była niesprawiedliwa. Wtedy podsuwała krzesło niższemu. Na tym przykładzie starała się pokazać, że do każdego ucznia powinno się podchodzić indywidualne. Może i w polskich szkołach przydałyby się takie zajęcia – śmieje się Katarzyna Tu.
Drugi etat
Kolejną zmorą systemu edukacji – obok braku uczenia kreatywności i stawiania na indywidualność – jest dla rodziców odrabianie lekcji. – Gros wysiłku spada na nas: albo jesteśmy uziemieni z dziećmi w domu i zakuwamy z nimi, albo kupujemy im korepetycje – przyznaje Grzegorz. I dodaje, że na razie zakuwa, ale czuje, jakby miał pracę na drugi etat. Niechcianą pracę.
– Nie chodzi o to, by kompletnie zrezygnować z prac domowych, bo w naszym systemie tego się nie da zrobić – uważa Katarzyna. Ale jej syn chodzi do szkoły, którą stworzyli rodzice: działa na zasadzie edukacji domowej, tzn. dzieci zdają egzaminy w przypisanej placówce, która sprawdza, czy mają przewidzianą programem wiedzę. I tu rozwiązali sprawę odrabiania lekcji inaczej: dzieciaki mają po zajęciach obowiązkowych „odrabianki”, na których mogą powtórzyć to, czego się uczyły. – Nie ma przymusu, ale nauczyciele umieją tak to zrobić, że uczniowie sami chcą sięgać po dodatkowe zadania. Nie została w nich zabita chęć rozwijania się – tłumaczy Katarzyna. Jej zdaniem obecnie system działa tak, że nauczyciel jest odpowiedzialny za to, czy przerobił materiał, a powinien być rozliczany z tego, co dzieci umieją. – Mam poczucie, że odpowiedzialność za to, co dziecko umie, jest spychana na rodzica. To nie tak powinno wyglądać – mówi.
Zdaniem Grzegorza idealna szkoła powinna działać na prostej zasadzie: dzieci mają zajęcia do godz. 17, ale do domu wracają już z odrobionymi pracami. – Tak, żebyśmy mogli mieć czas na odpoczynek, na porozmawianie, wspólne zjedzenie posiłku, zagranie w jakąś grę planszową czy po prostu poczytanie. Często nasze spotkanie w domu kończy się pytaniem, czy zrobiłeś lekcje, i rozliczaniem z tego. Rodzi to niepotrzebne nerwy – opowiada.
Agnieszka Kowalska, której dzieci przez kilka lat chodziły do szkoły w Wielkiej Brytanii, dodaje, że tam choć lekcje były zadawane, to było ustalone, że w jedne dni dostaje się zadania z przedmiotów ścisłych, w inne – z humanistycznych. Tak, żeby szanować także czas dzieci.
Smutna buzia
W szkole – podkreślają rodzice – liczy się także przyjazna atmosfera. Jednak, ich zdaniem, nie sprzyja temu model zachęcający do rywalizacji. – Konkurencja i dyscyplina. To metody wychowawcze w polskiej szkole – uważa Katarzyna. Od wielu lat jest jeden sposób sprawdzenia wiedzy i podsumowania umiejętności: stopnie, konkursy i testy.
To zdaniem mamy Marty błąd, który sprowadza naukę do tego, że lepszy jest ten, kto dostał wyższą ocenę. – Marzyłoby mi się, żeby nauczyciele zwracali uwagę także na to, co dziecko umie i w czym jest dobre – mówi Katarzyna. A gdyby, kontynuuje, patrzeć na wysiłek, jaki dziecko wkłada w naukę? Bo nie każdy ma takie same zdolności. Jej córce niezbyt dobrze idzie z matematyką. Więc większość wysiłku, który Marta wkłada w naukę, idzie na marne, bo i tak dostaje co najwyżej tróję. – To nie jest motywujące – zauważa jej mama. Jej zdaniem to, że uczeń się stara, też winno być docenione. Jednak obowiązujący system ocen na to nie pozwala. Nawet w pierwszych klasach nauczyciele obchodzą zakaz wystawiania ocen, rysując pod zadaniem wesołą lub smutną buzię.
W Wielkiej Brytanii, jak mówi Agnieszka Kowalska, w szkole jej dzieci były dwie oceny: jedna za wyniki, druga za wysiłek. – I to faktycznie motywowało uczniów. Widzieli, że ich zaangażowanie jest doceniane – dodaje. W Polsce, jak się przekonała, system na to nie pozwala, ale wiele zależy od nauczyciela – jej syn miał polonistkę, która umiała docenić postęp. – Stawiała mu 4+ za to, że się postarał, choć na tle klasy wypadał słabo. I myśląc w tradycyjny sposób, nie zasługiwał na tak dobrą ocenę. Ale to dodawało mu skrzydeł i zachęcało do dalszej pracy – opowiada Agnieszka.
Za niechęć dzieci do chodzenia do szkoły jej zdaniem odpowiada też to, że u nas dyscyplina nie jest egzekwowana. – Nie ma jasnego komunikatu, że np. trzy upomnienia to wizyta u dyrektora, przy kolejnych kilku zawieszenie w prawach ucznia. Takie transparentne reguły dają paradoksalnie poczucie bezpieczeństwa i ustalają jasne dla wszystkich zasady gry – mówi. I dodaje, że nie chodzi o bezsensowny rygor: jej córki chodziły w Anglii do katolickiej szkoły, przy wejściu do klasy dzieci ustawiały się parami i w ciszy wchodziły do sali. Robiły to bez mrugnięcia okiem. Ale nauczyciele w kontakcie z nimi często byli o wiele przyjaźniejsi niż polscy – uśmiechnięci, serdeczni, z większym przyzwoleniem na błąd. Jedna z matek wspomina, że nauczycielka nauczania początkowego w Irlandii wsuwała dzieciom do zeszytów często krótkie liściki z miłym słowem – skierowane imiennie do danego ucznia, np. chwalące go za jakieś zachowanie z dnia. – W Polsce trudno to sobie wyobrazić – dodaje.
Nic nie słyszę
Obok sposobu nauczania ważne są też warunki. – Za ciężki plecak i hałas. To mi przeszkadza w szkole. Może to banał, ale wiem, że choć Polacy uważają, że w szkole musi być głośno, to zapewniam, że nie jest to światowa norma – podkreśla Aleksandra Mościcka.
Na to samo zwraca uwagę Agnieszka Kowalska. Dla jej dzieci po powrocie z brytyjskich placówek poziom hałasu był bardzo uciążliwy. Z jej obserwacji wynikało, że chodzi o inny system nauki. W szkole, do której uczęszczały na Wyspach, uczyły się w blokach – miały zajęcia od 8 do 10.30, a potem półgodzinną przerwę, którą najczęściej spędzały na dworze. Tam mogły się wyszaleć. Potem znów blok i godzina przerwy – można było pójść coś zjeść, do biblioteki, spędzić czas na boisku. W Polsce dzieci muszą się wybiegać przez 5–10 minut przerwy.
Aleksandrę Mościcką denerwują też zbyt ciężkie plecaki. – Ważyłam je z córką. Mają po 7–8 kilogramów. Niby dzieci mają szafki, niby podręczniki są kupowane przez szkołę – ale problem nadal pozostaje. Mówi się o tym od lat. Może dałoby się to jakoś w końcu rozwiązać.
Złoty środek
Katarzyna Tu śmieje się, że tak naprawdę polska szkoła, ta obecna, nie jest taka zła. – Jest między bardzo rygorystyczną szkołą azjatycką, a znajdującym się po drugiej stronie barykady luzackim systemem szkoły amerykańskiej – mówi Katarzyna, która była konsultantką języka angielskiego w prywatnych szkołach w Tajchungu na Tajwanie. A jej dzieci chodziły wiele lat do chińskiej szkoły.
W niej nauczyciel jest autorytetem, z którym się nie dyskutuje. A wszyscy robią to, co każe, nie ma miejsca na dyskusje. Uczniowie istnieją jako całość, jako klasa. – W efekcie nie uczą się brania odpowiedzialności za swoje opinie, nie ma miejsca na kreatywność – mówi ekspertka, dodając że dzieci od najmłodszych lat biorą udział w wyścigu szczurów polegających na przekazywaniu dzieciom coraz większej dawki wiedzy. – Z kolei w szkole amerykańskiej wszystko jest pokazywane na doświadczeniach. I każdy jest traktowany indywidualnie. Ale poziom nie jest zbyt wysoki – dodaje Katarzyna Tu, matka dwojga nastolatków.
W polskim systemie podoba jej się, że nadal jest utrzymywany wysoki poziom wiedzy. A powoli widać, że pojawia się też możliwość realizowania różnych projektów. Zdaniem Tu polska szkoła znalazła się w takim momencie, który szkoda byłoby zaprzepaścić: wystarczyłoby tylko trochę otworzyć się na innych, pozwolić młodym na samodzielnie myślenie i umiejętność obrony własnych poglądów. I można by zbliżyć się do edukacji idealnej.
Niestety można też uzyskany potencjał łatwo popsuć.