Nie trzeba być zagorzałym przeciwnikiem rządu, żeby w minionych dwóch latach nie widzieć podstaw do zadowolenia. Nastroje społeczne mówią same za siebie. Tuż przed rocznicą wyborów, które miały stać się mitem założycielskim koalicji, odsetek poparcia dla rządu w pomiarach CBOS po raz pierwszy spadł poniżej 30 proc., osiągając pułap zauważalnie niższy niż ten, z którym żegnał się z funkcją premiera Mateusz Morawiecki. Sondaże preferencji politycznych tego samego ośrodka wskazują na to, że gdyby wybory odbyły się we wrześniu, łączne poparcie dla partii koalicyjnych wyniosłoby ok. 38 proc. – w porównaniu do niemal 54 proc. w wyborach 2023 r. – a z Sejmu zniknęłyby co najmniej dwie z czterech partii tworzących dzisiejszą większość, a losy trzeciej wisiałyby na włosku (warunkiem utrzymania władzy przez Koalicję Obywatelską byłoby porozumienie z Konfederacją).

Przeminęło z wiatrem. Gdzie się podział entuzjazm obozu zwycięzców?

Miotanie się, brak pomysłu na siebie, stracony potencjał – to zarzuty nie bez przyczyny wielokrotnie powtarzane przez komentatorów w ciągu ostatnich dwóch lat, i do tej konstatacji nie trzeba być z kolei byłym ani obecnym zwolennikiem koalicji. Wystarczy zimna diagnoza kapitału społecznego poparcia czy momentami wręcz entuzjazmu (widocznego nie tylko pod słynną pizzerią; warto przypomnieć choćby niewidziany w historii badań CBOS sięgający 54 proc. wskaźnik poczucia wpływu na sprawy kraju tuż po październikowych wyborach; w sondażu z zeszłego miesiąca odnotowano takich deklaracji już tylko 34 proc.), z którym nowa większość startowała, oraz aktualny punkt końcowy.

W ten obraz znakomicie wpisuje się dorobek koalicji w dziedzinie energii i klimatu. Niemal każdy z projektów, które miały stanowić autorski wkład w politykę energetyczną Polski – niezależnie od ich oceny – został wykrzywiony lub porzucony. Uznawany za legislacyjny „pewnik” plan liberalizacji przepisów odległościowych dla farm wiatrowych – choć w momencie wyborów wydawał się dysponować szerokim poparciem i, ze względu na fakt, że ograniczenie dopuszczenie budowy turbin w granicach 500 metrów od zabudowań mieszkalnych planował również poprzedni rząd, wydawał się trudny do zablokowania – otrzymał polityczny pocałunek śmierci, w postaci napisanej na kolanie ustawy wiatrakowej, jeszcze przed zaprzysiężeniem rządu. Na liście konkretów KO (przypomnijmy, na sto dni) punkt dotyczący rozwoju energetyki wiatrowej został jednak odnotowany jako zrealizowany. Projekt ustawy został bowiem złożony w Sejmie (24 marca br., 467 dni od zaprzysiężenia rządu). 21 sierpnia zawetował go świeżo upieczony prezydent Karol Nawrocki. I raczej temat gmerania przy wiatrakowym ustawodawstwie zakończył – na lata.

Tak naprawdę łatwiej byłoby przytoczyć jedyny bodaj faktycznie „dowieziony” przez koalicję rządzącą konkret z listy: zamrożenie cen gazu na rok 2024 i bon energetyczny. Przyjrzyjmy się jednak kolejnym obietnicom KO i jej partnerów.

Śląski epizod i pożegnanie z zieloną demagogią

Ministerstwo Przemysłu z siedzibą na Śląsku, nie dość, że kadłubowe (w praktyce jego kompetencje obejmowały niewielki wycinek przemysłu) i pozbawione politycznej podmiotowości, to nie przetrwało nawet do półmetka kadencji. A szkoda, bo aktywna i spójna polityka przemysłowa – związana m.in. z koniecznością modernizacji i dekarbonizacji istniejących aktywów w przemyśle ciężkim, zabezpieczenia dostaw strategicznych dóbr i nabierającymi tempa procesami re- oraz friendshoringu (czyli różnych form reindustrializacji świata zachodniego oraz ograniczania ryzyka związanego z ekspozycją na wpływy nieprzyjaznych państw) oraz realizacji strategicznych inwestycji m.in. w zbrojeniówkę i surowce – staje się jednym z kluczowych wyzwań przyszłości. Zbyt pochopnie porzucono, a może należałoby raczej ocenić, że od początku nie dość poważnie potraktowano też ideę deglomeracji urzędów publicznych i związanych z nią korzyści rozwojowych czy społecznych.

Obietnice dotyczące przywrócenia superkorzystnych zasad rozliczeń dla nowych prosumentów (KO) lub zniesienia ograniczeń związanych z zarabianiem na wprowadzaniu energii do sieci (Polska 2050) okazały się nieprzystające do realiów systemu – podobnie zresztą jak postulowana przez ludowców deregulacja procesu przyłączeniowego dla fotowoltaiki. W praktyce poprzestano na znacznie skromniej zakrojonych korektach w systemie rozliczeń obowiązującym od 2022 r., które przede wszystkim wzmacniały istniejące już zachęty do autokonsumpcji i inwestowania w przydomowe magazyny energii. I całe szczęście. W tym przypadku można akurat dać rządzącym, w tym powszechnie zresztą chwalonemu za szybkie opanowanie złożonej problematyki energetycznej ministrowi Miłoszowi Motyce (PSL), plusik za dobrze pojęty pragmatyzm.

Rewolucja, której nie było, i zmagania ze strategią dla energetyki

Smutną konstatacją jest za to fakt, że rządzącym nie udało się doprowadzić do zapowiadanego w 100 konkretach boomu w dziedzinie rozwoju spółdzielczości energetycznej (KO obiecywała stworzenie 700 lokalnych wspólnot energetycznych „generujących własny tańszy prąd”, rozwój spółdzielczości energetycznej zapowiadała też m.in. Nowa Lewica). W praktyce według dostępnych danych w ciągu dwóch lat przybyło w Polsce tylko ok. stu nowych spółdzielni. Lista podmiotów w rejestrze względnie nowej formuły, jaką są obywatelskie społeczności energetyczne, po roku od wejścia w życie przepisów (przyjętych zresztą jeszcze w poprzedniej kadencji parlamentu), zaczyna i kończy się wciąż na jednym podmiocie. Przedsięwzięć objętych wsparciem w ramach Krajowego Planu Odbudowy, którego celem – jak można nadal przeczytać na stronie prezentującej plany programowe KO – miało być wsparcie 220 społeczności energetycznych, jest dziewiętnaście.

Może najlepszą ilustracją niemocy, jaka trapi gabinet Tuska na froncie energetycznym, jest jednak epopeja związana z Krajowym Planem na rzecz Energii i Klimatu – rządowym dokumentem, który miał za jednym zamachem spełnić dwa ważne cele: pokazać alternatywną wobec poprzedników wizję dynamicznej transformacji i zamknąć jeden z frontów w relacjach z Brukselą.

Jak wyszło w praktyce? Do opóźnienia odziedziczonego po poprzednikach obecny rząd dołożył swoje. Jedno postępowanie naruszeniowe zamknięto – po przekazaniu Komisji Europejskiej opracowanego w kilka tygodni draftu – by półtora roku później rozpocząć kolejne. Ostatecznej wersji dokumentu jak nie było, tak nie ma, ale za to w międzyczasie czekający na obiecywany mu „drogowskaz” rynek dostał wiele sprzecznych sygnałów i wątpliwej jakości analiz. Na osłodę rządowi trzeba dodać, że Komisja czekała z ponownym uruchomieniem wobec Polski procedury naprawdę długo – między jej wszczęciem a upływem obowiązującego państwa UE terminu upłynęło prawie półtora, a nie, jak ostatnio, niespełna pół roku, a w międzyczasie dostaliśmy jeszcze formalne napomnienie – co świadczy chyba o całkiem niezłej pozycji w Brukseli naszych dyplomatów, na czele z niosącym to brzemię na froncie klimatycznym Krzysztofem Bolestą.

"Czasy się zmieniły", czyli odwołane przyspieszenie transformacji. Co w zamian?

Wspomnieniem, z czasem coraz bardziej zresztą niewygodnym, pozostaje zapisana w programie energetycznym KO zapowiedź przedstawienia superambitnego planu transformacji energetycznej z celem 75 proc. redukcji CO2 do 2030 r. W praktyce dalej idący z dwóch scenariuszy opracowanych w MKiŚ prognozuje ok. 50 proc. redukcji względem 1990 r., a i ten wariant może jeszcze okazać się dalej idący niż aktualne apetyty rządzących. Jak głosiło bowiem hasło prawyborcze Radosława Sikorskiego, czasy się zmieniły, a wraz z nim nastroje społeczne. A hasła zielonego przyspieszenia, od których roiło się w programach wszystkich partii koalicyjnych, nie mają już dawnego wzięcia. Zwrot ku bezpieczeństwu nie tylko spycha, jak często się mówi, sprawy energii i klimatu na dalszy plan w hierarchii potrzeb, ale też zmienia ich postrzeganie.

A wśród polityków koalicji nie ma woli ani umiejętności, żeby coś z tym fantem zrobić – np. proponując jakąś sugestywną nową równowagę w definiowaniu bezpieczeństwa i dekarbonizacji – nie mówiąc nawet o spójnej wizji. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że to nie powinno dziwić w rządzie polityka kojarzonego z zapożyczonym od b. kanclerza Helmuta Schmidta aforyzmem o tym, że wizje to przypadłość kwalifikująca do objęcia opieką lekarską. Na co należałoby jednak odpowiedzieć, że fakt, że się wizji nie artykułuje, nie znaczy, że temat przestaje istnieć. Jaki bowiem jest efekt przyjętego przez rząd podejścia? Większość tego, co można o nim aktualnie powiedzieć, zarówno dobrego, jak i złego, wiąże się z tym, jak radzi sobie z kontynuacją projektów otrzymanych w spadku po PiS.

Ten wielki powrót imposybilizmu, którego jesteśmy świadkami, sprawia, że momentami może się wydawać, że w środku rządów Tuska wyobraźnią Polski – zgodnie z diagnozą znaną z esejów Roberta Krasowskiego – zza grubej bariery dzielącej obecny rząd od poprzedników naprawdę włada wciąż Jarosław Kaczyński, a w energetyce swoje bitwy toczą Piotr Naimski i Daniel Obajtek. I choć państwo, a w tym także system energetyczny, lubi (refleksyjną) kontynuację, a w stanie rozgrzanej do granic negatywnych emocji można ją doceniać nawet bardziej, to jednak ten koncepcyjny uwiąd ma się nijak nie tylko do nadziei znacznej części październikowych wyborców koalicji, ale też do czasów, w których pole tego, co możliwe i oczekiwane, jest raczej większe niż w okresach spokojniejszych.