– Są rzeczy, które powinny być wyjęte poza margines bieżącego sporu politycznego. Wczoraj mieliśmy praktyczny tego dowód – powiedział w czwartek na antenie Radia Plus szef kancelarii prezydenta Zbigniew Bogucki. Dodał też: „to pokazuje, że można i trzeba tak działać”.
Trudno się z ministrem Boguckim nie zgodzić. Rzeczywiście, w obliczu bezprecedensowego zagrożenia, jakim było naruszenie polskiej przestrzeni powietrznej przez rosyjskie drony, najważniejsze organy państwa i przytłaczająca większość klasy politycznej dała pokaz zgodnej współpracy i odpowiedzialności. To przykład praktyk i postawy, której należało w kryzysowej sytuacji od liderów oczekiwać, ale która w realiach ogarniającego coraz to kolejne instytucje i sfery życia kraju wyniszczającego konfliktu PO-PiS stała się dalece nieoczywista. A przecież, choć chcąc nie chcąc musieliśmy się do tej „nowej normalności” przyzwyczaić, kryzys, wojna w bezpośrednim sąsiedztwie Polski i ataki hybrydowe na nasz kraj od kilku lat nie są już wyjątkiem, lecz normą. I należałoby o tym fakcie pamiętać nie tylko od święta.
Zasada nieeskalacji (ponad miarę)
Rację ma Bogucki również wówczas, kiedy mówi o tym, że wymóg elementarnej współpracy i lojalności wobec państwa nie powinien być instrumentem nadużywanym, ograniczeniem uczciwej dyskusji czy kneblem nakładanym na krytyków. Choć bowiem zapewnienie bezpieczeństwa zawsze niemal wiąże się z kompromisami w zakresie naszych wolności i swobód, a w realiach wojennych nie da się funkcjonować „jak gdyby nigdy nic”, w interesie nas wszystkich jest dbanie o to, by odstępstwa od reguł demokracji i praw obywatelskich były ograniczone do niezbędnego minimum, a ich skala odpowiadała rzeczywistym zagrożeniom. I nie mówię tylko o interesie jednostek. Prawo do krytyki i wolność dyskusji są też wartościami istotnymi z punktu widzenia zbiorowości, sprzyjając szybkiemu identyfikowaniu błędów, zaniechań czy systemowych luk.
Aby jednak z tego demokratycznego modelu wyciągać maksymalne korzyści, szczególnie w sytuacji zewnętrznego zagrożenia, konieczna jest jednak dbałość o jakość debaty, sensowne z punktu widzenia wspólnoty określanie jej parametrów i, przede wszystkim, nieeskalowanie konfliktów bez potrzeby albo wyłącznie w imię partykularnych korzyści. Taka postawa jest w obecnych okolicznościach czymś więcej niż wyrazem politycznego savoir-vivre’u. To świadectwo odporności państwa na próby podsycania wewnętrznych konfliktów i osłabiania spójności przez siły zewnętrzne.
Zasady te powinny obowiązywać tym bardziej, gdy w grę wchodzą kwestie, w których fundamentalnych różnic po prostu nie ma. Niewątpliwie należą do nich kwestie bezpieczeństwa i obronności. I dobrze stało się, że – zapewne wbrew intencjom agresora – „testowanie” Polski przyniosło ujawnienie tej fundamentalnej wspólnoty interesów i potwierdzenie zgodności głównych sił politycznych w egzystencjalnych dla kraju sprawach. Raz jeszcze: nie znaczy to, że mamy milczeć w kwestii dotychczasowych błędów i zaniechań albo nie dyskutować o tym, które z nich wymagają działań najpilniejszych. Clue sprawy jest proste: zawiesić należy w tej kwestii spór toksyczny, który polega na delegitymizacji przeciwnika i rzucaniu mu kłód pod nogi nawet kiedy działa na rzecz wspólnie definiowanego interesu narodowego. Nauczeni nowym doświadczeniem, to uwaga zwłaszcza do rządu, nie powtarzajmy w przyszłości wymiany szpilek i złośliwości, jakie towarzyszyły w ostatnich tygodniach dyplomatycznym kontaktom Polski i USA. I redukujmy, to apel do prezydenta Nawrockiego i jego otoczenia, zakres, w którym przedmiotem rozmów z kluczowymi sojusznikami jest nasza polityka wewnętrzna.
Transformacja energetyczna bez politycznych barw
Optymalnie byłoby za to, żeby zamiast szybkiego powrotu do standardowej politycznej nawalanki na fali „efektu flagi” doszło do zbudowania ponadpartyjnego konsensusu w jeszcze kilku fundamentalnych dla przyszłości Polski sprawach. Kujmy żelazo, póki gorące! Być może najpilniejsza – ze względu na rolę tej sfery w szeroko rozumianym bezpieczeństwie państwa – i zarazem najłatwiejsza do osiągnięcia jest zgoda co do fundamentów polityki energetycznej Polski.
W zeszłym tygodniu swoje pomysły na przyszłość polskiej energetyki przedstawił zespół ekspercki PiS pod kierownictwem Mateusza Morawieckiego. Wśród przedstawionych postulatów są m.in.:
- ograniczanie opodatkowania energii elektrycznej oraz zmiany w taryfach dystrybucyjnych, które mają złożyć się na obniżki i zwiększenie czytelności rachunków odbiorców;
- wykorzystanie technologii AI na rzecz zmaksymalizowania efektywności wykorzystania energii w gospodarstwach domowych;
- wsparcie termomodernizacji i „samobilansowania” źródeł odnawialnych (instalacje hybrydowe OZE + magazyny energii);
- taryfa socjalna dla najbardziej wrażliwych odbiorców prądu i ciepła;
- specjalne strefy energetyczne dla przedsiębiorstw innowacyjnych i energochłonnych;
- dwie wielkoskalowe elektrownie jądrowe + rozwój małych reaktorów modułowych (SMR);
- budowa nowych mocy gazowych i modernizacja „węglówek”, które mają pracować do czasu zastąpienia przez atom;
- derogacja we wdrażaniu Zielonego Ładu w związku z sytuacją bezpieczeństwa, czyli wynegocjowanie w UE m.in. możliwości wolniejszego odchodzenia od węgla;
- reforma systemu ETS (korytarz cenowy, ograniczenie spekulacji i zwiększenie podaży uprawnień), powstrzymanie wprowadzenia ETS2 dla transportu i ogrzewnictwa;
- odstąpienie od celu klimatycznego na rok 2040.
I choć przedstawienie przez b. premiera propozycji dla energetyki rychło stało się przyczynkiem do kolejnej wymiany politycznych ciosów oraz do snucia jednostronnych narracji, w której jedna opcja nigdy się nie myliła, a ta druga robi wszystko źle, warto odnotować, że składa się ona na całkiem rozsądny program równowagi między celami bezpieczeństwa, konkurencyjności gospodarki, społecznej sprawiedliwości i ochrony środowiska. I że lista ta w niewielkim stopniu kłóci się z kierunkiem głoszonym przez obecne Ministerstwo Energii czy kluczową z punktu widzenia zarządzania systemem energetycznym spółkę operatorską, Polskie Sieci Elektroenergetyczne.
Program jądrowy jest kontynuowany, przy czym ani poprzednia, ani obecna władza nie jest bez winy w kwestii jakości i terminowości prac nad nim. Rząd z inicjatywy PSE przeforsował przeprowadzenie aukcji dogrywkowych na budowę do 2029 roku nowych mocy gazowych i negocjuje z Komisją Europejską mechanizm, który pozwoli dłużej finansować bloki węglowe, co daje nadzieję na uniknięcie w najbliższych latach widma deficytów mocy wytwórczych. Narzucane są też nowe ramy dla wytwórców OZE, obejmujące zachęty do samodzielnego bilansowania i dostosowywania pracy swoich jednostek do potrzeb odbiorców i całego systemu. Na etapie przygotowań jest teraz kolejny pakiet legislacji, który dodatkowo wzmocnić ma nadzór operatorski nad instalacjami odnawialnymi i lepiej, z punktu widzenia stabilności sieci, uregulować procedury przyłączeniowe. I znowu, czego nie mówić o timingu i detalach tych działań, w sensie strategicznym ich kierunek jest prawidłowy. Bo niezwykle dynamiczny rozwój OZE, którego szczyt (przede wszystkim, choć nie tylko, w dziedzinie fotowoltaiki) przypadł, paradoksalnie, na okres rządów Prawa i Sprawiedliwości, domagał się wprowadzenia korekt, które zabezpieczą system przed jego niepożądanymi skutkami.
Okno na korektę Zielonego Ładu
Równocześnie prowadzone są też działania na rzecz rewizji lub złagodzenia polityki klimatycznej UE. Wiele wskazuje na to, że, także dzięki wysiłkom polskich urzędników, ekspertów i dyplomatów, w Brukseli uda się wywalczyć co najmniej znaczące osłabienie proponowanego celu redukcji emisji na kolejną dekadę i wybór bardziej zrównoważonej ścieżki dekarbonizacji. Niewykluczone, że – po latach antyatomowego „zaczadzenia” elit niemieckich – uda się wreszcie mocniej włączyć energetykę jądrową, jedną z najważniejszych dla nas technologii zeroemisyjnych, w unijną legislację klimatyczną i politykę przemysłową. Piłka jest w grze także jeśli chodzi o system ETS2, który grozi potężnymi obciążeniami polskim gospodarstwom domowym, bo jego wprowadzenie w planowanym kształcie i terminie jest coraz częściej rozpoznawane jako źródło politycznego ryzyka przez polityczny establishment Europy.
Warto przy tym dodać, że koniunktura dla tych wysiłków, za sprawą długiego szeregu czynników, od „efektu Trumpa”, przez napięte nastroje społeczne i doświadczenie hiszpańskiego blackoutu, po wyzwania związane z redukcją zależności od Chin i ze stabilizacją cen energii w reżimie rynku z wysokim udziałem źródeł zależnych od pogody, jest dziś odczuwalnie korzystniejsza niż za rządów Morawieckiego. Nie bez przyczyny b. premier był swego czasu obiektem ostrej krytyki w ramach własnego środowiska. I nie chodzi tylko o brak weta w sprawie neutralności klimatycznej UE w 2050 roku oraz podniesionego celu redukcji emisji do końca bieżącej dekady. Jeśli wziąć w nawias wpływ, jaki na politykę poprzedników wywierało środowisko Zbigniewa Ziobry (dla którego było to jedno z podstawowych narzędzi windowania swojej pozycji w Zjednoczonej Prawicy), to zobaczymy, że architekci polityki z lat 2015-23 byli dość sceptyczni wobec możliwości zasadniczej zmiany ówczesnego kursu UE. Z nielicznymi wyjątkami był to czas polityki zachowawczej, liczącej się ze specyficznymi realiami, które nastały w globalnej gospodarce po największym w historii sukcesie globalnej polityki klimatycznej w postaci porozumienia paryskiego i brakiem poważnych sojuszników w walce z Zielonym Ładem. Czas, w którym większość aktów sprzeciwu miała charakter teatralny.
Dziś pole manewru Polski w zakresie wpływu na politykę energetyczną, klimatyczną i przemysłową UE jest dużo większe, i tym większe korzyści może przynieść wyjęcie choć części tej dziedziny poza margines sporu. Po trudnych początkach w relacjach między rządem a ośrodkiem prezydenckim – związanych przede wszystkim z niedoszłą liberalizacją ustawy odległościowej dla wiatraków i chęcią pokazania przez nowy Pałac asertywności wobec KPRM – przy odrobinie dobrej woli obu stron mogłoby dojść w tej sprawie do odwilży. Jesteśmy w połowie kadencji Sejmu, a jako kraj frontowy nie powinniśmy pozwalać sobie na ciągłe tkwienie w logice kampanii wyborczej. Jednocześnie, poza kilkoma sprawami, na czele z dystansem dzielącym turbiny wiatrowe od zabudowań mieszkalnych, w większości potrzebnych z punktu widzenia bezpieczeństwa systemu energetycznego i zrównoważonej jego transformacji stanowiska obu stron nie są odległe.
Ci, którzy przeżyli w Polsce śmierć papieża, katastrofę smoleńską czy pierwsze dni rosyjskiej inwazji na Ukrainę, doskonale wiedzą, że spór polityczny w naszych warunkach ma właściwość błyskawicznego wracania na stare tory bądź, jak kto woli, na eskalacyjną drabinę. W miarę możliwości zdawajmy sobie jednak sprawę, że ta codzienna bijatyka to polityczny Matrix, to zaś, co zobaczyliśmy w nocy z wtorku na środę, to przebitka ze świata realnego. I zgódźmy się, że w kwestiach dotyczących twardej infrastruktury, wojska, przemysłu i elektrowni warto trzymać się tego drugiego bieguna.