Dzieci wychowane w dobie internetu to mieszkańcy wirtualnego świata. Tylko czy to one będą go programować, czy same zostaną przezeń zaprogramowane?
Wandzia ma 10 lat, a jej brat Rysio jest pięciolatkiem. Wandzia jest w trzeciej klasie, biegle czyta i pisze. Biegle też posługuje się internetem, ma od ponad roku swój własny tablet podłączony do sieci. Rysio jeszcze nie czyta, ale to on na tablecie swojej siostry zainstalował cały zestaw aplikacji, a na urodzinach jej kolegi z klasy zrobił furorę, bo ściągnął Minecrafta i grał w niego z dwa razy starszymi chłopakami.
Marysia ma 14 lat, jej siostra Małgosia właśnie miała drugie urodziny. Marysia oczywiście ma już komórkę, wymarzonego smartfona. Odkąd poszła do gimnazjum, sporo czasu spędza na Facebooku i Ask.fm. Małgosia, choć nie chodzi nawet do żłobka, uwielbia pożyczać telefon od starszej siostry. Swobodnie korzysta z internetu, a wyniki w Angry Birds ma nawet lepsze niż Marysia.
Czteroletni Wojtek w przedszkolu kompletnie zaskoczył swoją wychowawczynię: kiedy zawiesiła się jej komórka i nie mogła się dodzwonić do jednego z rodziców, beztrosko stwierdził: trzeba zrobić twardy reset. Wojtek nie wymawia jeszcze „r”, a wie, jak obchodzić się z urządzeniem.
Wszyscy znamy takie dzieciaki. Maluchy z tabletami, smartfonami czy laptopami, które wybierają aplikacje, ściągają gry czy oglądają bajki równie swobodnie, jak bawią się samochodzikiem czy lalką. Dzieci, które stukają w monitor telewizora, zwykłego komputera czy w gazetę z kolorowymi zdjęciami i dziwią się, że nie reaguje na ruch palca tak jak dotykowy tablet. Berbecie, które jeszcze nie znają liter, ale już wiedzą, jak wejść na YouTube, jak zainstalować ulubioną grę czy odnaleźć bajkę w internecie. W sieci można znaleźć setki filmików nagranych przez zachwyconych dorosłych, w których ledwie odrośnięte od ziemi brzdące rysują, układają puzzle, grają w przeróżne gry na tabletach – i trzeba przyznać, idzie im to świetnie. Często o wiele lepiej niż ich rodzicom, nie mówiąc już o dziadkach.
Jak pokazują wyniki najnowszej Diagnozy Społecznej, to wcale nie są odosobnione przypadki. Co dziesiąty trzylatek i ponad jedna trzecia polskich czterolatków to pełnoprawni użytkownicy internetu, a 90 proc. dzieci – czy to sześcio-, czy siedmioletnich – zaczynających naukę w szkole ma spore doświadczenie z komputerami i siecią. Czyżby więc na naszych oczach spełniała się zapowiadana od lat wizja powstania homo sapiens digitalis?
E-tubylcy i imigranci
Pluskwy milenijnej ostatecznie nie było, ale i tak w początek XXI w. wchodziliśmy z przekonaniem, że technologie zmieniają cały świat. Nie wyłączając nas samych. Pytanie brzmiało, do jakiego stopnia.
W 2001 r. ukazał się klasyczny już artykuł amerykańskiego pedagoga Marca Prensky’ego „Digital natives, digital immigrants” (Cyfrowi tubylcy, cyfrowi imigranci), który przekonywał, że ta zmiana jest totalna. Prensky od lat badał wpływ nowych technologii na dzieci i nastolatki, koncentrując się na tym, jak pod wpływem telewizji, komputerów i internetu zmienia się ich sposób nauki. Uznał, że przedstawiciele młodszego pokolenia, czyli cyfrowi tubylcy, dorastającego już w erze informatycznej, stanowić będą zupełnie inny typ ludzi niż poprzednia generacja. Zaś różnice międzypokoleniowe – zawsze przecież występujące – okażą na tyle duże, że trzeba zacząć jak najszybciej reformować edukację, bo stary model będzie po prostu nieskuteczny.
Na poparcie swoich tez Prensky już wtedy wyliczał, że absolwenci amerykańskich szkół średnich, zanim trafili na studia, mieli za sobą 10 tys. godzin spędzonych przy grach komputerowych, ponad 200 tys. wysłanych lub odebranych e-maili i SMS-ów, 10 tys. godzin przegadanych przez telefon, ponad 20 tys. godzin oglądania programu telewizyjnego (głównie MTV), ponad pół miliona obejrzanych reklam oraz – według optymistycznych kalkulacji – najwyżej 5 tys. godzin spędzonych na czytaniu. Te tysiące godzin spędzane w internecie musiały mieć i miały olbrzymi wpływ na mózgi dzieci tak zakorzenionych w wirtualnym świecie. W efekcie obie grupy posługują się też nieco innym językiem. Zdaniem Prensky’ego u cyfrowych imigrantów, nawet jeśli weszli bardzo silnie do świata nowych technologii, można zawsze rozpoznać pewien „obcy akcent”, który nie pozwala zapomnieć, że – w przeciwieństwie do młodszych o pokolenie cyfrowych tubylców – urodzili się przed erą komputerów (BC, before computers).
Dowód prosto z życia: moi 17-letni bracia przez kilka godzin pokładali się ze śmiechu, gdy niedawno użyłam zwrotu „serfować po internecie”. – Chyba żartujesz! Naprawdę tak się kiedyś mówiło? Ależ to sztuczne. To chyba jeszcze w ubiegłym wieku było – kpili. I tak oto rozwiali moje przekonanie, że skoro przyszłam na świat w latach 80., jestem jednym z cyfrowych tubylców.
Wygnańcy z analogowego świata
Choć tak właśnie twierdzą autorzy „Born Digital” (Cyfrowo urodzeni) John Palfrey i Urs Gasser – obaj profesorowie prawa i szefowie katedr prawa nowych technologii odpowiednio na amerykańskim Uniwersytecie Harvarda i szwajcarskim St. Gallen. Termin „born digital” tradycyjnie odnosi się do produktów stworzonych w postaci cyfrowej, takich jak e-booki, strony internetowe czy e-gazety. Palfrey i Gasser używają go do opisywania nowego pokolenia: – Widujecie ich wszędzie. To nastolatka z iPodem, siedząca naprzeciwko w metrze, gorączkowo pisząca jakieś wiadomości na komórce. To stażysta bystrzak, który z miejsca wie, co począć, gdy zepsuł się e-mail twojego klienta. Ośmiolatek, który może cię przebić w każdej grze, jaka tylko pojawiła się na rynku, i pisze na klawiaturze szybciej od ciebie. Nawet twój malutki, dopiero co urodzony kuzyn, którego jeszcze nie zdążyłeś poznać, ale o którym wiesz już od groma, dzięki zdjęciom masowo wrzucanym przez jego rodziców na portale społecznościowe – z zachwytem piszą autorzy „Born Digital” i przekonują, że to cyfrowe pokolenie to już pewnik. Wyliczają nawet, co jest jego wyróżnikiem: „Urodzili się po 1980 r., kiedy już funkcjonowały takie społeczne technologie cyfrowe jak Usenet czy BBS (bulletin board systems). Mają dostęp do sieciowych technologii cyfrowych i kompetencje, by ich używać. No, może z wyjątkiem tych najmłodszych, ale i oni szybko się ich nauczą” – piszą.
Po drugiej stronie barykady (ewidentnie nawiązując do Prensky’ego) umiejscawiają „digital settlers”, czyli „cyfrowych osadników” – ludzi, którzy wprawdzie korzystają z nowych technologii, czasem nawet bardzo aktywnie i bardzo sprawnie, ale wychowali się jeszcze w świecie analogowym.
Trudno się jednak z ich wizją zgodzić, jeśli uważnie przyjrzymy się warunkom, w jakich dorastali trzydziestoletni dziś Amerykanie, Japończycy czy Brytyjczycy. Owszem, dorastali w świecie szybko zmieniających się technologii – z walkmanami, amigami, automatami do gier. Ale ten świat wciąż był pełen papierowych książek, tradycyjnej telewizji i zakupów w zwykłych sklepach, a do internetu trafili dopiero jako nastolatki z ukształtowanymi już przyzwyczajeniami.
Badania przeprowadzone przez ITU (International Telecommunication Union), czyli ONZ-owską agendę zajmującą się rozwojem technologii cyfrowych i zarządzaniem światowymi sieciami, próbują scharakteryzować młodszą populację: ludzi w wieku 15–24 lat, mających stały dostęp do sieci i na co dzień używających technologii informatycznych oraz telekomunikacyjnych. Pod lupę ITU trafiła młodzież ze 180 krajów, a jako cyfrowych tubylców określono tych młodych ludzi, którzy mają co najmniej 5-letnie doświadczenie online. Na pierwszym miejscu z najbardziej zdigitalizowanymi nastolatkami znalazła się Islandia. Polska też wylądowała wysoko, bo na 18. miejscu. Z odsetkiem 11,8 proc. cyfrowych tubylców w stosunku do całego społeczeństwa wyprzedziliśmy Estonię, Szwecję, Wielką Brytanię, Niemcy, Hongkong czy Hiszpanię. ITU podliczyło, że na świecie jest około 363 mln cyfrowych tubylców, co stanowi 5,2 proc. ludności.
Bierni usieciowieni
Nie wszystkich jednak taki podział przekonuje. – Nastolatki cyfrowymi tubylcami? Nie wydaje mi się. Chciałem materiały wysłać naszym klubowiczom e-mailem i okazało się, że ledwie około połowy ma swój adres e-mailowy. Dzieciaki, owszem, już powszechnie korzystają z sieci i z nowoczesnego sprzętu, ale robią to w sposób bierny – Kamil Sijko z Fundacji CoderDojo, zajmujący się szkoleniem dzieci od 7. do 16. roku życia z podstaw programowania, studzi wizje entuzjastów powstawania nowego cyfrowego pokolenia. – Kilkulatki zaczynające szkołę czy nawet nastolatki mają w ogromnej części tylko podstawowe kompetencje cyfrowe. Owszem, potrafią w miarę sprawnie poruszać się po internecie, grają w gry, oglądają filmy, mają swoje profile w serwisach społecznościowych, ale są wciąż tylko konsumentami dostarczanych im treści. Nie różnią się więc specjalnie od 20-, 30- czy nawet 40-latków. A nawet jeżeli, to raczej na niekorzyść. Tacy użytkownicy jak ja pamiętają jeszcze system DOS, menedżer plików Norton Commander, na których praca była znacznie trudniejsza niż na dzisiejszych, bardzo już intuicyjnych systemach, nie mówiąc o banalnych w obsłudze aplikacjach. Dla nas samo zdobycie i skonfigurowanie aplikacji było wyzwaniem, dodanie nowego sprzętu do komputera, instalacja sterownikow, połącznie z internetem - wszystko to wymagało umiejętności. Dziś obsługa internetu, smartfonów, tabletów to proste kliknięcie czy wręcz stuknięcie palcem z ikonkę. To, że potrafią to dwu- czy trzyletnie dzieci, trudno więc traktować jako przejaw nadzwyczajnych umiejętności – dodaje Sijko.
Potwierdzają to wstępne wyniki badań cyfrowych kompetencji młodych, teoretycznie już cyfrowych Polaków, w wieku 14–18 lat przeprowadzone przez Fundację Orange. Pokrótce wynika z nich, że choć już niemal wszyscy w tej grupie korzystają z internetu, nie oznacza to, że wszyscy są w tym biegli. Tylko 2 proc. badanych korzystało z operatorów logicznych podczas wyszukiwania za pomocą wyszukiwarki, czyli nie wpisywało jak popadnie ciągu słów, tylko zawężało go cudzysłowami czy zwrotami „and”, „not”. Zdecydowana mniejszość też jest twórcami i aktywnie przygotowuje materiały do publikacji w sieci, takie jak muzyka, fotografie, rysunki, teksty czy wideo – i to pomimo że zdecydowana większość nastolatków już jest na Facebooku, który stał się głównym narzędziem koordynacji codziennych działań. Choć więc nastolatki są w sieci, niewiele z nich jest naprawdę aktywnych, ma większą wiedzę i umiejętności.
Tak też widzi to socjolog nowych mediów dr Dominik Batorski. – Nie przesadzałbym z przekonaniem, że internet i technologie mają aż tak dogłębny wpływ na ludzi. Już dorasta pokolenie, które urodziło się w czasach, kiedy internet zaczął powszechnie wchodzić do domów, i wcale nie różni się ono drastycznie od swoich poprzedników. Oczywiście ma znacznie większe kompetencje związane z technologiami, ale kompetencje społeczne, emocjonalne czy manualne nie zostały widocznie zaburzone – tłumaczy Batorski, który popularyzację internetu bada jako współautor Diagnozy Społecznej.
Socjolog przyznaje, że wprawdzie przeprowadzona przez Prensky’ego kalkulacja dziś wypadłaby pewnie jeszcze mocniej, bo e-maile zostały zastąpione przez setki tysięcy godzin na Facebooku i Twitterze, MTV przez YouTube, a książki i gazety pewnie tylko w niewielkim stopniu przez e-booki, ale jest to w ogromnej części po prostu zmiana pewnych modeli życia. – Przecież i wśród nastolatków jest wiele takich, które wcale nie są specjalnie zainteresowane internetem. A w przypadku tych zafascynowanych siecią, o których można mówić „cyfrowi tubylcy”, ich zachowanie również można wytłumaczyć na wiele sposobów. Proszę zauważyć, że sfera wolności dla dzieci w świecie realnym bardzo się zawęziła. Kiedyś normą była samodzielna, głośna zabawa na podwórku. Dziś jeśli dzieciaki na dworze hałasują, sąsiedzi od razu wzywają straż miejską. A więc ta potrzeba swobodnego zachowania, zabawy, socjalizacji we własnym gronie bez nadzoru dorosłych przeniosła się do sieci – dodaje Batorski.
Mobilni od kołyski
Nawet jeśli nowe technologie nie zmieniły tak bardzo nastolatków czy dwudziestoparolatków, co z maluchami wychowującymi się z wszechobecnym, mobilnym internetem, z dzieciakami, które lepiej obsługują tablety, niż budują z klocków Lego? Na nie cyfrowy świat musi mieć przecież wyraźny wpływ? – I ma. Jestem nauczycielem od kilkunastu lat, sam mam małe, ledwie roczne dziecko i widzę, jak ogromnie ten cyfrowy świat zmienia dzieci, sposób, w jaki się bawią, jak wyrażają emocje i przede wszystkim jak się uczą – przekonuje w rozmowie z DGP Fraser Speirs, nauczyciel ze Szkocji, który jako pierwszy na świecie już w 2010 r. wprowadził w swojej szkole tablety jako podstawowe narzędzie pracy dla każdego bez wyjątku ucznia. Spiers zapewnia, że to nie była kwestia mody, ale konieczność. Bez takiego wsparcia dzieci nie potrafią w szkole wystarczająco się skupić i chłonąć wiedzy. – Proszę zauważyć, dzieci często jeszcze nie piszą, ale już znają litery czy nawet całe wyrazy właśnie dzięki internetowi i komputerom. Jednocześnie nie mają wyćwiczonych dłoni i palców, bo zamiast rysować i pisać na papierze, wolą łatwiejsze rysowanie na tabletach. Mają rozwinięte umiejętności wielozadaniowości, ale trudniej im na dłużej skupić się na jednym celu. Cała edukacja musi koniecznie się zmienić, by za nimi nadążyć – przekonuje nas Spiers.
Do takiego myślenia przekonało się już 45 amerykańskich stanów, które z obowiązkowej podstawy programowej w szkołach podstawowych usunęły naukę pisania pismem odręcznym. Wystarczy, by dzieci umiały pisać literami drukowanymi.
– Oczywiście znacznie mocniej w cyfrowy świat wsiąkną dzieci, które zaczęły się rodzić od momentu, gdy do powszechnego użycia weszły internet mobilny, smartfony i tablety, czyli w ostatnich 3–5 latach. Ale i w ich przypadku nie ma co wróżyć wielkiej przemiany w zupełnie nowego cyfrowego człowieka – uważa jednak dr Dominik Batorski. Z jego badań jasno wynika, że dziś już niemal wszystkie dzieci w Polsce rodzą się w domach, gdzie w większym czy mniejszym stopniu, ale funkcjonują mobilne technologie. Co nie oznacza, że maluchy są w ten świat wprowadzane w sposób szczególnie aktywny. – Czy to naprawdę wielka rewolucja, że malutkie dzieci oglądają bajki na komputerze zamiast w telewizji albo że potrafią obsługiwać dotykowe ekrany, których poziom trudności jest wręcz dostosowywany do ich możliwości? – dodaje socjolog.
Przyznają to zresztą nawet producenci coraz bardziej intuicyjnych rozwiązań, do których nie trzeba nawet umieć czytać i pisać, robiąc z tego główny atut swoich produktów. – Tak urządzenia, jak i oprogramowanie są dziś tak projektowane, by wymagać od użytkowników jak najmniejszego wysiłku, by tak naprawdę myśleć i działać za nas. Dzieci są wychowywane w takim środowisku, a dorośli zachwycają się ich rzekomo wysokimi kompetencjami. W rzeczywistości te kompetencje dopiero trzeba wspierać i rozwijać – przekonuje Kamil Sijko, który na co dzień pracuje w Instytucie Badań Edukacyjnych i bada, na ile aktywnie młodzi uczestniczą w cyfrowej rzeczywistości. Sijko tłumaczy, że stąd właśnie wziął się projekt nauki podstaw programowania. Ważne jest bowiem, by młodzi ludzie, wchodząc w świat pełen technologii, byli w stanie nie tylko z nich czerpać, lecz także je współtworzyć. W pilotażowych lekcjach kodowania organizowanych przez Fundację CoderDojo w ramach programu „Mistrzowie kodowania” biorą udział 34 szkoły z całej Polski. – Wiemy, że wielu osobom wydaje się to jakąś fanaberią, najmniej ważnym zadaniem w szkole. Ale to naprawdę jest jedno z podstawowych wyzwań dla współczesnej edukacji: nauczyć dzieci być podmiotami, a nie przedmiotami w tym nowym świecie – dodaje Sijko.
Walka z analfabetyzmem
Dokładnie w ten sam sposób tłumaczy to wyzwanie także Douglas Rushkoff w wydanej dwa lata temu książce „Program or Be Programmed”, czyli dosłownie „Programować czy zostać zaprogramowanym”. Rushkoff pisze wprost, że w najbliższych latach czeka nas wielka próba. Rozstrzygnie się, czy pozwolimy technologiom sobą kierować, czy też to my będziemy kierującymi.
Choć może brzmi to jak fantastyczna zapowiedź rewolucji robotów, w rzeczywistości odnosi się do bardzo bieżących wyzwań. Rushkoff tłumaczy, że ci, którzy nie będą potrafili kodować, choćby na podstawowym poziomie, staną się współczesnymi analfabetami sterowanymi przez garstkę znających meandry tego współczesnego pisma. I dlatego zaleca, by dzieci w szkołach masowo uczyć pisania w Javie czy HTML, traktując to równie poważnie, co przerabianie elementarza. Tak właśnie widzi to choćby rząd Wielkiej Brytanii, który od przyszłego roku dla wszystkich uczniów od 5. roku życia wprowadza podstawy programowania, a dla starszych uczniów także modelowania matematycznego. Wszystko po to, by w przyszłości młodzi Brytyjczycy nie byli biernymi zjadaczami technologii. Tylko by potrafili na nie spojrzeć w sposób krytyczny i dostosowywać je do własnych potrzeb, nie czekając, aż ktoś za duże pieniądze zrobi to za nich.
W Polsce jednak takiej refleksji zupełnie nie ma. Opinię publiczną o wiele bardziej zajmuje ważka kwestia za wysoko powieszonych umywalek w szkolnych łazienkach.