Komputer w każdej klasie, dostęp do unikalnych zasobów naukowych, elektroniczna pomoc w rozwijaniu talentów, wzniesienie na edukacyjne wyżyny – to wszystko mieli otrzymać uczniowie dzięki rządowemu programowi „Cyfrowa Szkoła”.
Na wyposażenie w dobrej klasy sprzęt komputerowy dziesiątek szkół wydano 50 mln zł. Ministrowie edukacji nie bardzo mogąc pochwalić się innymi osiągnięciami, przy każdej okazji przypominali, że ten program zasypuje przepaść między Polską a Europą, stawia nas w jednym szeregu z takimi potęgami jak Niemcy, Szwecja czy Wielka Brytania. Że nasza młodzież będzie teraz naprawdę dobra. We wszystkim. Problem w tym, że rząd zapomniał równocześnie z fragmentarycznym programem edukacyjnym stworzyć narzędzie, którym dałoby się sprawdzić, na ile Cyfrowa Szkoła podniosła kompetencje uczniów, o ile poszli dzięki niej do przodu w stosunku do stanu kompetencji przed wcieleniem go w życie.
Kolejny raz mamy do czynienia z sytuacją typowo polską: powiedzieliśmy A, ale zapomnieliśmy powiedzieć B. Wśród fanfar rozpoczęliśmy rzecz w założeniu ważną, ale w praktyce odarliśmy ją z sensu. Zabraliśmy jej punkty odniesienia pozbawiające realnego znaczenia. Rząd zapewne pomyślał, że czarny lud nie będzie zadawał pytań, wystarczą mu paciorki, czyli piękny, nowy sprzęt dla dzieci. Tylko że Cyfrowa Szkoła to wielka fikcja, nadmuchany balon, który właśnie pękł. Ciekaw jestem, czy rządowi – oprócz czarowania – coś się w końcu uda od początku do końca.