Osoby, które w ubiegłym roku wygrały wybory samorządowe, nie powinny myśleć o karierze politycznej. Ich rolą powinno być skupienie się na pracy na rzecz lokalnej społeczności - mówi w wywiadzie dla DGP prof. n. dr hab. Bogumił Szmulik, Kancelaria Radców Prawnych Szmulik i Wspólnicy.
W tegorocznych wyborach na listach do Sejmu i Senatu nie brakowało radnych, wójtów i burmistrzów. Część z nich weszła do parlamentu. Czy nie ma pan wrażenia, że tym osobom samorząd posłużył jako trampolina do kariery politycznej?
Z pewnością trochę tak. Przy czym moim zdaniem samorządowiec, który w ubiegłym roku przekonywał lokalnych mieszkańców, aby na niego głosować, nie powinien po roku rezygnować z pracy wójta lub burmistrza. Zwłaszcza jeżeli rozpoczął inwestycje, złożył wnioski o dotacje unijne czy dokonał roszad personalnych w podległych instytucjach.
Ale bycie samorządowcem zwiększa szanse na zdobycie mandatu w parlamencie.
Z tym bywa różnie, bo taka decyzja wiąże się również z tym, że część mieszkańców jest zawiedziona postawą włodarza czy radnego. Nie pomoże wtedy mówienie, że jak zostanę posłem czy senatorem, to gmina na tym tylko skorzysta. Oczywiście samorządowcy doskonale zdają sobie sprawę, że status parlamentarzysty jest zgoła inny niż wójta, przy czym wiedzą też, że niektórych problemów nie da się rozwiązać oddolnie. Bo nawet najlepsza wykładnia nieżyciowych przepisów zawsze rodzi wątpliwości u organów kontrolnych i nadzorczych. Należy także pamiętać, że to partie decydują o strategii personalnej i często rzucają przedstawicieli samorządu do walki o większość w Sejmie i o władzę w rządzie. Moim zdaniem samorządowcom łatwiej jest prowadzić kampanie, bo pełniąc funkcje publiczne, są znani i bywają zapraszani na liczne uroczystości lokalne i regionalne. Nie bez znaczenia jest także wsparcie podległego personelu urzędniczego.
Bo w czasie kampanii urlop nie jest obligatoryjny...
Faktycznie włodarze gmin w czasie swojej kampanii często nie biorą urlopu w tym czasie, co więcej, dodatkowo angażują do machiny wyborczej swoich współpracowników. Niestety w praktyce trudno jest jednoznacznie ocenić, co jest jeszcze wykonywaniem zadań reprezentacyjnych czy merytorycznych przez wójta, a co głosem członka partii, którego celem jest zdobycie jak największego elektoratu dla swojego ugrupowania.
Jakie są konsekwencje tego, że samorządowiec po roku bycia wójtem odchodzi z tego urzędu, bo zostaje posłem?
Przede wszystkim są to koszty związane z przeprowadzeniem nowych, uzupełniających wyborów samorządowych. Trudno jest jednoznacznie ocenić skalę zmian personalnych i ilość elekcji lokalnych, które trzeba będzie niedługo przeprowadzić. Ponadto gdy wójt zostaje posłem albo ministrem, osierocony zostaje jego matecznik, a zastępcy tracą z automatu stanowiska. Na pewno jest to pewna strata dla gminy, bo chociaż mówi się zazwyczaj o kontynuacji działań przez dobrze przygotowanych następców, to w praktyce bywa z tym różnie.
Czy nie dałoby się tego jakoś uregulować, aby radny lub wójt dwa razy się zastanowił, zanim zdecyduje się na karierę parlamentarzysty?
Nikomu, kto spełnia wszystkie warunki, aby zostać posłem lub senatorem, nie można zabronić kandydowania. Konstytucja konkretnie określa kryteria czynnego i biernego prawa wyborczego. Można jednak zastanowić się, czy taka osoba, np. z chwilą podjęcia decyzji o starcie w wyborach, automatycznie nie powinna być zawieszona w swoich czynnościach administracyjnych albo czy nie powinna otrzymać np. trzymiesięcznego urlopu wyborczego.
A może powrócić do pomysłu kadencyjności na stanowiska zarówno samorządowca, jak i parlamentarzysty...
Co jakiś czas przewija się ten pomysł. Ma on tak dużo zwolenników, jak również przeciwników. Warto się jednak nad tym zastanowić, zwłaszcza w samorządach, gdzie lokalni działacze zajmują stanowiska w zarządach jednostek nawet po 20–25 lat. Oczywiście ograniczenie powtarzalności kadencji wymagałoby szerokiej debaty publicznej. Przy czym przede wszystkim należy odpowiedzieć na pytanie: czy potrzebujemy profesjonalnych urzędników samorządowców długookresowo zarządzających jednostkami samorządu terytorialnego, czy też społeczników z wizją, których zapatrywania na otaczającą nas przestrzeń publiczną będą co 4 lata diametralnie zmieniane.
Ostatnio słyszałem opinie, że podawanie na listach wyborczych tylko zawodu wykonywanego przez kandydata do parlamentu to za mało, szczególnie jeśli chodzi o osoby z dalszych miejsc.
Rzeczywiście sam zawód nic nam nie mówi. A przecież w dobie internetu pod każdym nazwiskiem powinien być kilkuzdaniowy opis kandydata, jego dorobku zawodowego i innych osiągnięć. Można też przecież zamieścić ten odnośnik bezpośrednio do strony, na której możemy czegoś więcej dowiedzieć się o kandydacie. Niestety często jest tak, że liczą się pierwsze miejsca, a pozostałe są traktowane jako wypełniacze listy. Nikt więc nie dba o to, aby można było się zapoznać z sylwetką osób je zajmujących.
Bardzo częstą praktyką jest wstawianie na partyjne listy pracowników urzędów państwowych, np. ARIMR. Czy tak powinno być?
Urzędnicy powinni się skupić na swojej pracy, a nie uczestniczyć w życiu politycznym, w tym także decydentów, którzy ich zatrudniają. Pracownicy agencji rolnych czy wojskowych nie mają jednak analogicznych rygoryzmów ustawowych jak członkowie korpusu służby cywilnej, stąd taka ich aktywność w przestrzeni publicznej.
Co według pana profesora powinno się jeszcze zmienić w całym procesie wyborczym?
Myślę, że kodeks wyborczy pozostał w świecie analogowym, podczas gdy kampania przeniosła się do internetu i to jest główne wyzwanie na najbliższe 4 lata, bo prawo nie może odstawać od realiów społecznych.
A w sytuacji gdybyśmy mieli jednomandatowe okręgi wyborcze w parlamencie, jak rozkładałyby się teraz siły w Sejmie i Senacie?
To jest dobre pytanie, na które odpowiem tak: z całą pewnością układ sił politycznych byłby inny, ale czy zyskałyby na tym pluralizm i demokracja? Zaryzykuję jednak tezę, że jesteśmy obecnie bliżej niż kiedykolwiek w historii Polski od wprowadzenia tego systemu.