Miał być zbawieniem dla lokalnych aktywistów. Dla wielu okazał się papierkiem lakmusowym pokazującym skalę urzędniczej buńczuczności.
Moda na tworzenie budżetów partycypacyjnych przyszła do Polski kilka lat temu. Samorządowcy chętnie wcielili w życie ideę, zgodnie z którą częścią miejskiej kasy zarządzają obywatele. Dzięki temu możliwe stało się postawienie latarni w niebezpiecznej okolicy, zorganizowanie nauki gry w szachy dla mieszkańców niewielkiego osiedla czy stworzenie wybiegu dla psów. Ogólnie stworzono szansę na realizację tych miejskich projektów, o których od lat urzędnicy nie pamiętali lub nie chcieli na ten cel wydać pieniędzy. Teraz zasady są proste: chcesz, aby dana rzecz na twoim osiedlu została stworzona – przygotuj plan, złóż projekt i zdobądź możliwie najwięcej głosów. Jeśli okaże się, że wielu mieszkańców chce tego samego, urzędnicy przystąpią do realizacji obywatelskiego głosu.
– To teoria. Bo praktyka jest zupełnie inna – mówi pani Marzena, warszawska aktywistka. Jaka? – Słowo, które najlepiej pasuje do budżetu partycypacyjnego w stolicy, to patologia – podkreśla. Wtóruje jej wiele innych osób. To, co je łączy, to fakt, że zdecydowały się zgłosić własne projekty w ostatniej edycji stołecznego budżetu partycypacyjnego. – Kandydowałem kilka lat temu w wyborach do rady dzielnicy. Kampania polityczna jest niczym w stosunku do kampanii mającej na celu zbieranie głosów w ramach budżetu – twierdzi pan Tomasz.
Prawda jest taka, że zwykłym obywatelom – wbrew celowi inicjatywy – bardzo trudno jest przeforsować własny projekt. Powód? Publiczne placówki nie mają skrupułów, by pieniądze przeznaczone do dyspozycji obywatelom wykorzystać na swoje cele.
Radość przedwczesna
W większości dużych miast regulaminy budżetu partycypacyjnego przewidują, że projekty mogą zgłaszać osoby fizyczne. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by kierownik biblioteki wystąpił z inicjatywą doposażenia prowadzonej przez niego placówki w sprzęt multimedialny, a kierowniczka publicznego żłobka z wnioskiem o wybudowanie nowego placu zabaw. – W takiej sytuacji osoba, która chce wybudować latarnię pod swoim blokiem albo zasadzić kilka drzew na osiedlu, nie ma żadnych szans na wygraną – zwraca uwagę pani Marzena.
I opowiada: w czasie głosowania – a można to zrobić zarówno poprzez wypełnienie papierowej karty, jak i przez internet – w bibliotekach standardem jest sadzanie czytelników do komputera, by oddali głos. W żłobkach, przedszkolach czy szkołach rozdawane są rodzicom lub ich dzieciom kartki z instrukcją głosowania. – Kalkulacja jest prosta. Jeśli zgłaszam projekt dotyczący mieszkańców dwóch bloków, np. poprawy bezpieczeństwa na podwórku, to zainteresowanych nim może być 100–200 osób. A do szkoły chodzi ok. 1000 dzieci. Więc placówki publiczne zgarniają kasę, która w domyśle miała być do dyspozycji mieszkańców – twierdzi pan Tomasz.
W niektórych miejscowościach organizujących rokrocznie edycje budżetu partycypacyjnego dostrzeżono ten problem. W Siemianowicach Śląskich w poprzedniej edycji budżetu całkowicie wyłączono z udziału placówki szkolne. – Odeszliśmy od tego, gdyż dwa lata temu budżet obywatelski został u nas zdominowany przez szkoły – wskazywał kilka tygodni temu na łamach witryny PortalSamorzadowy.pl Piotr Kochanek, rzecznik tamtejszego urzędu miasta. I dodał to, na co zwracają uwagę warszawscy aktywiści: że mieszkaniec, który przykładowo chciał coś zrobić przy swojej kamienicy, nie miał tak dużej siły przebicia ze swoim projektem jak grono nauczycieli, dzieci i rodziców, którzy optowali za inwestycją na terenie szkolnym.
W większości dużych miast jednak publiczne placówki są wręcz zachęcane przez urzędników do udziału w konkursie. Jak bowiem zwrócił uwagę na tym samym portalu Michał Nowak, urzędnicy mają problem z wykluczeniem udziału miejskich instytucji. Powód jest prozaiczny: budżet partycypacyjny często staje się jedyną okazją, by wyremontować szkołę czy bibliotekę. Jak przekonują nasi rozmówcy, praktyka jest taka, że miejscy urzędnicy wręcz ciągną za uszy projekty zgłaszane przez kierowników czy to bibliotek, czy żłobków. I jako przykład podają tegoroczną sytuację, gdy w szranki do konkursu na warszawskim Targówku stanął jeden ze żłobków. Zgodnie z nazwą projektu chodzić miało o podarowanie dzieciom placu zabaw. Koszt inwestycji: 400 tys. zł. Tyle że po analizie kosztorysu okazało się, iż połowa tych środków miała zostać przeznaczona na wymianę ogrodzenia okalającego placówkę. Ale w chwili, w której można było zgłaszać projekty, na terenie żłobka trwała już budowa ogrodzenia, które miało zostać sfinansowane po wygranej projektu zgłoszonego przez kierowniczkę placówki. – Kilkukrotnie pytałam urzędników, jak to możliwe, że z budżetu partycypacyjnego ma zostać sfinansowane coś, co zostało wykonane. W odpowiedzi słyszałam jedynie, że urzędnicy znają sytuację, ale nic się nie zmieniało – wskazuje pani Marzena.
Zapytaliśmy o sytuację i my. Rzecznik stołecznego magistratu na nasze pytania w ogóle nie odpowiedział, ale odezwała się Sylwia Weilandt, koordynatorka budżetu partycypacyjnego na Targówku. Zadeklarowała, że koszt ogrodzenia w wysokości 200 tys. zł zostanie usunięty z projektu. To ważna deklaracja dla lokalnych aktywistów, bo łącznie do podziału pomiędzy wszystkich w regionie, w którym wystartował w konkursie żłobek, przeznaczona jest kwota 625 tys. zł. Tym samym dużą różnicę robi to, czy żłobek weźmie dla siebie 200 tys., czy 400 tys. zł.
Radość była przedwczesna. Kilka dni po deklaracji Weilandt projekt w trybie niezgodnym z regulaminem został zmodyfikowany. Co prawda żłobek już nie potrzebował pieniędzy na ogrodzenie, lecz do potrzeb, które mają zostać sfinansowane z budżetu partycypacyjnego, dopisano kilka innych pozycji – w tym drewniany zestaw zabawek za 50 tys. zł. Nowe potrzeby zgłosił projektodawca. Sęk w tym, że w czasie, w którym już niedozwolone było wprowadzanie przez niego zmian w projekcie.
Zapytaliśmy więc rzecznika warszawskiego urzędu, wiceprezydenta miasta Jarosława Jóźwiaka oraz Sylwię Weilandt o podstawę prawną takiej zmiany oraz o to, czy w innych żłobkach na terenie Warszawy znajdują się równie drogie zestawy zabawek. Po kilku chwilach zadzwoniła Weilandt. W toku rozmowy zaś spytała: „Dlaczego uważa pan, że nasze dzieci nie zasługują na to, co najlepsze?”. Odpowiedź, która nadeszła kilka dni później, jest jednak bardziej oficjalna. Podstawą prawną dla dopuszczenia zmian w projekcie jest rzekomo par. 6 pkt 7 regulaminu przeprowadzania budżetu partycypacyjnego w m.st. Warszawie na rok 2017. Zgodnie z nim weryfikacja projektów trwała od 14 marca 2016 r. do 31 maja 2016 r. – Przecież weryfikacja, jak sama nazwa wskazuje, służy ocenie przez urzędników, czy projekt spełnia kryteria zawarte w regulaminie, czy nie spełnia. Ten, o którym mówimy, czyli plac zabaw dla żłobka, ich nie spełniał. Tym samym nie powinien w ogóle zostać dopuszczony do głosowania – tłumaczy pan Tomasz.
Weilandt zresztą przyznaje, że to prawda. Jak tłumaczy, ponieważ „zaistniała sytuacja była przypadkiem jednostkowym i nie była przewidziana regulaminem, w porozumieniu z Centrum Komunikacji Społecznej Urzędu m.st. Warszawy, komórką odpowiedzialną za koordynowanie budżetu partycypacyjnego w Warszawie, uznaliśmy wprowadzenie takich zmian za możliwe”. – Znam co najmniej dziesięć przypadków projektów rzeczywiście obywatelskich, gdzie urząd nie był tak łaskawy. Ktoś gdzieś się pomylił, a jego projekt lądował w koszu – zaznacza pan Tomasz.
Co do tego, jakiej wartości zabawki znajdują się na terenach innych żłobków, urząd nie był w stanie udzielić nam odpowiedzi. Nie gromadzi takich danych.
Lokalni społecznicy przełknęli gorzką pigułkę. Stwierdzili, że najważniejsze jest teraz przeprowadzenie kampanii reklamowej swoich projektów. A nuż uda się wygrać głosowanie z publicznymi placówkami. Jednak tu czekało ich kolejne rozczarowanie. Okazało się, że na słupach, tablicach ogłoszeniowych i poprzez rozwieszanie ogłoszeń na klatach schodowych bloków z wielkiej płyty reklamować się mogą tylko wybrani. Niemal wszystkie miejsca, gdzie można byłoby wywiesić plakat czy rozdawać ulotki, są w jurysdykcji Spółdzielni Mieszkaniowej Bródno. A ta nie wyraża zgody na promowanie większości projektów. Sama za to intensywnie reklamuje własne (złożone przez osoby fizyczne zasiadające we władzach spółdzielni), m.in. poprzez umieszczanie ogłoszeń adresowanych do mieszkańców na klatkach schodowych.
– Założenie jest takie, by ludzie traktowali reklamę projektu jak ogłoszenie administracyjne. Część mniej zorientowanych osób uważa, że ich powinnością jest oddanie głosu, analogicznie jak są zobowiązani do rozliczenia liczników – wskazuje pan Tomasz. I dodaje, że takie odczucie zresztą chcą wywołać władze spółdzielni, o czym świadczy reklama „jedynie słusznych projektów” umieszczona w lokalnej gazecie. Jak bowiem czytamy, miasto zainwestuje 625 tys. zł na Bródnie, o ile mieszkańcy odpowiednio zagłosują. – To bzdura. Jeśli ludzie wybiorą mój projekt, a nie te wspierane przez spółdzielnię i urzędników, to miasto nie da pieniędzy? – pyta retorycznie pan Tomasz.
Co ciekawe, władze spółdzielni nawet nie ukrywają powodu, dla którego nie pozwalają na reklamowanie obywatelskich inicjatyw. „Dyrekcja (...) informuje, że nie wyraża zgody na umieszczenie plakatów przy wejściach do budynków z uwagi na fakt, iż naszymi priorytetowymi projektami zgłaszanymi przez mieszkańców dotyczącymi naszej Spółdzielni są dwie siłownie (...) oraz tak bardzo potrzebny wszystkim parking” – czytamy w piśmie podpisanym przez pełnomocnika zarządu SM Bródno Jerzego Fredyka. Interesujące jest także to, że niedawny przewodniczący rady nadzorczej Spółdzielni Mieszkaniowej Bródno Sławomir Antonik jest jednocześnie burmistrzem dzielnicy Targówek.
To zresztą nie jest odosobniony przypadek, gdy władze spółdzielni wpływają na wyniki głosowania obywatelskiego. Niektóre są bardziej drastyczne. Na Żoliborzu administracja jednego z osiedli wywiesiła plakaty antyreklamowe. Na rozwieszonych ogłoszeniach pojawiła się informacja: „Proponujemy nie popierać projektu numer X”, który dotyczy budowy psiego wybiegu. Wywieszona na klatkach informacja stylizowana jest na ogłoszenie administracyjne, z którymi mieszkańcy chętnie się zapoznają. – To skandal bez precedensu – wskazuje pani Zuzanna, jedna z lokalnych działaczek społecznych. Jej zdaniem zachowania urzędników oraz władz spółdzielni w poszczególnych regionach Warszawy ukazują najczarniejszy obraz funkcjonowania budżetów partycypacyjnych. – Obiecywano, że nasz głos wreszcie zostanie wysłuchany, że pieniądze pójdą za potrzebami obywateli. A idą za potrzebami urzędników – nie ukrywa rozgoryczenia rozmówczyni.
Czas chaosu
Warszawa to oczywiście niejedyne miasto, gdzie społecznicy zderzają się z rzeczywistością funkcjonowania budżetów partycypacyjnych. Niedawno duże problemy występowały w Poznaniu. Problem polegał na tym, że tamtejszy regulamin dopuszczał możliwość pobrania kart do głosowania za niepełnosprawnych lub tych bez dostępu do komputera przez osoby trzecie. – Jedna duża fundacja pobrała tysiąc takich kart, gdzieś rozdysponowywała, a potem przynosiła do urzędu już wypełnione – tłumaczy Paweł Głogowski ze Stowarzyszenia Ulepsz Poznań, dodając, że jego zdaniem taka działalność bez wątpienia była niezgodna z prawem. Trzeba jednak zaznaczyć, że poznański magistrat wyciągnął już wnioski z błędów popełnionych w poprzednich latach. Teraz taka sytuacja, gdy dany wnioskodawca pobiera setki lub nawet tysiące kart, a następnie przynosi je wypełnione, jest już niemożliwa.
Problemy związane z funkcjonowaniem budżetów partycypacyjnych będą jednak występowały tak długo, jak długo ustawodawca nie zdecyduje się na wprowadzenie regulacji ustawowych. – Bez wątpienia kłopotem jest brak podstawy prawnej do ich wprowadzania w gminach. Skutkuje to ogólnym chaosem i różnymi dziwnymi rozwiązaniami, które stosują poszczególni urzędnicy – wskazuje Szymon Osowski z Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska.
W efekcie mamy do czynienia z wolnoamerykanką.
– Szkoda, że naszym kosztem – zaznacza pani Marzena. I uzupełnia, że w tym roku złożyła pierwszy projekt. A zarazem ostatni, bo straciła wiarę w to, że ma jakikolwiek wpływ na otaczającą ją rzeczywistość. – Z urzędniczym betonem nie wygram – zaznacza z goryczą.