Do niedawna działał czytelny mechanizm w finansowaniu wydatków samorządowych – czytelny, bo polityczny. Wydatki, zwłaszcza te inwestycyjne, szybko rosły przed wyborami, by potem gwałtownie spadać. W końcu każdy burmistrz, wójt czy prezydent lubią się wykazać przecinaniem wstęgi przy otwarciu nowego chodnika, basenu czy filharmonii.
Stąd inwestycje ustawiono tak, by oddanie tych najbardziej okazałych przypadało na wyborczy finisz. Tak było w latach 2006 i 2010. Oczywiście kwoty były różne, bo inny był dostęp do pieniędzy, ale mechanizm działał ten sam.
Ten rytm szczególnie widać było w informacjach o deficycie sektora samorządowego, który pokazywał, jak na wybory się zadłużano, a potem zaciskano pasa. I tak w roku 2006 deficyt wyniósł 2,5 mld zł, a już rok później samorządy miały pół miliarda złotych nadwyżki.
W ciężkim gospodarczo roku 2010 deficyt wyniósł 17 mld zł, by rok później spaść o siedem miliardów. Jednak w 2014 roku przy okazji kolejnych wyborów może być inaczej. Samorządy faktycznie dokonały wielkiego wysiłku, by współfinansować liczne inwestycje powstające dzięki euro z Brukseli, i nie mają pieniędzy na dalsze wydatki. Nie dostaną ich z podatków, bo mamy spowolnienie gospodarcze.
A ostre ograniczenia w zadłużaniu samorządów, wynikające z ustawy o finansach publicznych, poskramiają zapał lokalnych włodarzy do zadłużania. Jednym słowem – finansowy pat w skali całego sektora.
Może to mieć jednak pozytywny skutek – spowoduje, że każda złotówka zostanie wydana po długim namyśle i nie będzie znanych z tej kadencji przykładów, gdy wprawdzie powstawały inwestycje, ale potem samorządów nie było stać na ich utrzymanie. Ważne, by to nowe podejście weszło samorządowcom w krew.