Reforma oświaty jest swego rodzaju poligonem i testem wytrzymałości gmin – twierdzą przedstawiciele władz lokalnych, obawiając się, że będą dalej tracić niezależność od centrali.
W czerwcu 2016 r. zapadła decyzja, że gimnazja zostaną wygaszone, a w ich miejsce powstaną ośmioklasowe podstawówki. Od razu przeciwko tej zmianie zaprotestowały samorządy. Główne argumenty: zbyt szybki termin wejścia w życie reformy i brak pieniędzy na wdrożenie tych zmian. Teraz przepisy wprowadzające reformę i nowe prawo oświatowe są już ogłoszone w Dzienniku Ustaw i zaczną obowiązywać od września. Przez ostatnie pół roku (od zapowiedzi zmian aż do ich uchwalenia) samorządowcy nie składali broni.
Samorządowcy obawiają się, że centralizacja władzy może doprowadzić do tego, że przestanie liczyć się zdanie gmin, co w efekcie doprowadzi do likwidacji państwa obywatelskiego. – Zadanie oświatowe jest dla nas bardzo ważne. Pokazuje to skala wydatków na ten cel, która w niektórych gminach przekracza połowę rocznego budżetu. Ten nałożony na nas obowiązek jest priorytetem, co widać na przykładzie zmian w polskiej oświacie, od kiedy ją przejęliśmy. Niestety rządzący nie liczą się z tym, co zbudowaliśmy – mówi Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich, były wiceminister administracji i cyfryzacji.
– Jesteśmy takimi żołnierzami na poligonie, którym rząd odebrał broń. Przecież od czasów dobrej zmiany w oświacie za nas decydują minister i kuratorzy. Z przykrością muszę stwierdzić, że w edukacji nie ma już samorządności – przekonuje Marek Wójcik.
Nieracjonalne zmiany
Samorządowcy podkreślają, że w edukacji zapanował dysonans między odpowiedzialnością włodarzy za jej realizację a wpływem na działanie. – Rząd wykorzystuje to, że jesteśmy częścią administracji państwowej, więc mamy określone obowiązki, w tym przestrzegania prawa. Ale nie pozwala nam się, aby zmiany w oświacie były wprowadzane racjonalnie. Nie uczestniczymy w tworzeniu prawa oświatowego i tym samym jesteśmy lekceważeni – twierdzi samorządowiec proszący o niepodawanie nazwiska.
– Najgorsze, że dzieciaki będą ponosić konsekwencje tego nieprawdopodobnego pośpiechu, wprowadzania zmian w szkołach bez dania nam szans na rozmowę z najważniejszymi partnerami – rodzicami. Pozbawiono nas kompletnie tej możliwości. To duży cios ze strony rządzących wymierzony w proces budowania demokracji lokalnej – ubolewa Marek Wójcik. – Reforma oświatowa wyjątkowo mocno pokazuje, że tempo wprowadzania jest nieracjonalne. Rząd próbuje, ile jesteśmy w stanie znieść. Pojawiają się głosy, że jeśli państwo chce wszystkim rządzić, to niech sobie zabierze oświatę. Z drugiej strony boimy się, że rządzącym może właśnie o to chodzić i nie wiemy, czy mamy narzekać, czy nie – mówi Marek Olszewski, przewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP. Dodaje, że w naszym kraju może stać się z oświatą podobnie jak na Węgrzech, gdzie przejęta została przez administrację rządową.
Wielu naszych rozmówców przekonuje, że ludzie w terenie przyzwyczaili się, że ich głos jest istotny, a teraz rola samorządowców sprowadza się do wykonania, i to wbrew własnym przekonaniom, rozkazów otrzymanych „z góry”.
Niewielu sprzeciwia się rządowym pomysłom ograniczania samorządności. Dariusz Woźniak, wójt gminy Rusiec w województwie łódzkim, otwarcie zapowiedział, że nie kiwnie palcem przy wdrażaniu reformy oświatowej. Na to jednak rząd też był przygotowany i w przepisach wprowadzających umieścił specjalną broń, która za niesfornych samorządowców przekształca placówki i wygasza gimnazja. Jakby tego jeszcze było mało, w gotowości są wojewodowie, którzy reprezentują administrację rządową. Ci również grożą samorządowcom usunięciem z urzędu za ignorowanie bądź łamanie nowego prawa. Rząd już na początku swego urzędowania uzbroił kuratorów w ostrą amunicję. W efekcie bez ich zgody likwidacja szkoły, a teraz przy okazji wygaszania gimnazjów zmiana sieci szkół, jest niemożliwa.
Walka z władzą
Mimo to część samorządów nie chce odpuszczać i zapowiada walkę z obecną władzą. – Kurator chce, aby na naszym terenie były dwie podstawówki, w tym jedna w miejsce wygaszanego gimnazjum. Nikt mi nie zapłaci za utrzymywanie dwóch szkół, jeśli dzieci w jednym roczniku mam 37. Jeśli będzie negatywna opinia kuratora, to odwołam się do sądu administracyjnego, ale nie spocznę, bo mam do tego prawo – mówi Klemens Podlejski, burmistrz miasta i gminy Żarki.
– Centralny model zarządzania oświatą, bo praktycznie taki już mamy, prowadzi do tego, że samorządy starają się iść na ugodę z kuratorami. Ulegają im, choć wiedzą, że tworzenie podstawówek w miejsce wygaszanych gimnazjów jest irracjonalne. To ręczne sterowanie doprowadzi do tego, że w klasach będzie po kilkoro dzieci. W efekcie koszt utrzymania takich szkół w przeliczeniu na jednego ucznia wzrośnie z 20 tys. zł do nawet 40 tys. zł – ocenia Marek Olszewski. Jego zdaniem takie zarządzanie z Warszawy doprowadzi do tego, że samorządy będą się jeszcze bardziej zadłużać, co i tak nie będzie się przekładało na lepszą jakość kształcenia.
– Zmiany, jakie rząd wprowadza w oświacie, mogą być punktem wyjścia do kolejnych. Być może przy tej okazji chce pokazać, że włodarze nie radzą sobie na tym bądź też jeszcze na innym polu. Samorządy powinny być bardziej stanowcze wobec zmian, jakie im się funduje – wskazuje dr Stefan Płażek, adwokat, adiunkt w Katedrze Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Obawy mają też socjologowie. – Obecna ekipa rządowa dąży do centralizacji władzy. Samorządom narzuca się decyzje. Mamy do czynienia z brakiem wyobraźni socjologicznej. Zmiany wprowadza się w sposób niechlujny, bez oglądania się na skutki uboczne, a także koszty nie tylko finansowe, ale również społeczne – twierdzi prof. Krzysztof Kiciński, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, były wiceprzewodniczący Rady Służby Cywilnej.
– Władza centralna nie ma ochoty słuchać samorządów, bo jej prawo do rządzenia pochodzi od suwerena. Wydaje mi się, że oświata to dopiero początek. Trzeba się przygotować na to, że każda decyzja wójta będzie się wiązała z uzyskaniem zgody przedstawiciela administracji rządowej, czy to wojewody, czy też ministra – dodaje prof. Kiciński.