Są narażone na stres podobny do tego, jaki przeżywają piloci samolotów. Mają być na każde skinienie pacjenta i na każde zawołanie lekarza. Bez ich pracy trudno sobie wyobrazić służbę zdrowia. A one mają dość.
Są narażone na stres podobny do tego, jaki przeżywają piloci samolotów. Mają być na każde skinienie pacjenta i na każde zawołanie lekarza. Bez ich pracy trudno sobie wyobrazić służbę zdrowia. A one mają dość.
Tu opatrunek, pobieranie krwi, tam poprawienie poduszki czy wyłączenie telewizora – pielęgniarka jest do wszystkiego. Na każde zawołanie i lekarzy, i pacjentów. – Czasem czuję się jak worek treningowy – przyznaje Małgorzata, która od 20 lat jest w zawodzie. Z jednej strony przełożeni ciągle czegoś chcą i mają pretensje, z drugiej żale wylewają chorzy. – Czasem nie wiadomo, co jest bardziej przykre – dodaje.
To była chyba jedna z tych rzeczy, która ją najbardziej zaskoczyła po rozpoczęciu pracy. – Szybko się zorientowałam, że status społeczny i pozycja pielęgniarki w szpitalu jest dość niska – kwituje. W głowie utkwiło jej pewne zdarzenie z początku kariery. Jedna z lekarek przy negocjacjach dotyczących podwyżek powiedziała ironicznie: „Nie chciało się nosić teczki, to się nosi woreczki”.
W Polsce pracuje 213 tys. pielęgniarek (dane z 2013 r.). Kilkadziesiąt procent z nich skończyło pięcioletnie studia. Głównie to osoby po pięćdziesiątce – średnia wieku wynosi 47 lat.
Trzy minuty na pacjenta
„Noc. Ona jedna, ich trzydziestu” – hasło protestacyjne pielęgniarek, które pojawiło się na billboardach podczas ostatnich negocjacji (o wyższe zarobki) z Ministerstwem Zdrowia, wzbudziło wiele kontrowersji. One same mówią: to czysta prawda.
Praca pielęgniarek to nie tylko umiejętności medyczne, ale też ciężka fizyczna harówka. – Co dwie godziny mam zmieniać pozycję kilkunastu pacjentów, gdzie wielu z nich jest unieruchomionych i waży nawet po 100 kg – mówi Agata z Lublina. Pracę zaczęła rok temu, jest jeszcze w trakcie robienia magisterki – ale problemy z kręgosłupem już dają jej się we znaki.
Dla niej, jak i większości jej koleżanek, dzień zaczyna się o 5 rano. Od 7 muszą być w pracy, z której wychodzą o 19. – Czasem nie mam czasu zrobić sobie kawy – kwituje Małgorzata.
„O 7.20 idziemy w dwie osoby, aby wykonać wszystkim leżącym toaletę i zmienić pościel. Średnio jest 15 osób całkowicie unieruchomionych w łóżkach, 5 potrzebujących asekuracji i 10 samodzielnie poruszających się pacjentów. Mamy ok. 45 minut na umycie 15 osób, zmianę ich pościeli: średnio 3 minuty na pacjenta – (...) na umycie całego ciała, zmianę opatrunków i pościeli na czystą u człowieka, który jest całkowicie lub częściowo sparaliżowany i nie zawsze może współpracować, a czasem też i nie chce w zależności od choroby” – opisuje szpitalny poranek autorka bloga Pielęgniarka.pl. Potem nie jest lepiej: trzeba przygotować leki, nakarmić, zmienić cewniki, sondy, wykonywać polecenia lekarzy i stawić się na każdy dzwonek pacjenta.
Większość pracuje w ten nietypowy sposób – w systemie zmianowym. Po 12 godzin, raz na rano, raz na noc. Potem przerwa, jedno-, czasem dwudniowa. – Najtrudniej było, kiedy miałam małe dzieci. Pewnego dnia mąż, wychodząc do pracy, nie zamknął drzwi, a mnie, sama nie wiem kiedy, zamknęły się oczy. Nagle obudziła mnie cisza. Okazało się, że dwuletni syn wyszedł na zewnątrz – wspomina Małgorzata.
Po zmianie część z nich biegnie od razu do kolejnej pracy. – Czasem na pół dnia, czasem na cały – opowiada Maria, pielęgniarka z Warszawy. Powód? Nie wystarcza jej na zapłacenie rachunków. Wychowuje sama dziecko, a 2,5 tys. pensji nie pozwala na normalne życie. W stolicy pielęgniarki częściej dorabiają. Powody są dwa: zarobki wystarczają na mniej, mają też więcej możliwości. W mniejszych miejscowościach rynek pracy jest ograniczony.
Prestiż, którego nie ma
– Na początku mojej kariery, kiedy 38 lat temu zaczynałam pracę, moja rodzina na wsi była ze mnie dumna – opowiada Joanna, pielęgniarka pracująca w Białej Podlaskiej. – Sąsiedzi przychodzili gratulować moim rodzicom. Czepek, fartuch – to było coś. Teraz mało kto docenia ten zawód – martwi się Joanna. Choć specjalnie jej to nie dziwi – o pozycji i wartości świadczą pieniądze. Mało zarabiasz? Nie jesteś ceniony. To zaklęty krąg. Bo zarobki zawsze były niskie i nic nie wskazuje na to, by miało dojść do rewolucji. – A może chodzi o to, że nasza profesja jest służalcza? – zastanawia się pielęgniarka. Ona sama ceni swoją pracę, ale przyznaje, że coraz częściej jej koleżanki bywają sfrustrowane.
– Czasem biegnę po korytarzu do kolejnego zlecenia, znowu spóźniona, i słyszę te ciche komentarze, że nic nam się nie chce, tylko kawę byśmy piły w dyżurkach – opowiada jedna z nich.
Ewa, która od 28 lat pracuje w szpitalu w Puławach, ma wrażenie, jakby ciągle musiała udowadniać, że jest naprawdę dobra, każdemu – i władzom, i urzędnikom, i chorym. Powinna się wykazać. Papierek o ukończeniu studiów i codzienne poświęcenie nie wystarczą.
Paradoksalnie badania przeczą odczuciom samych zainteresowanych. Z analizy CBOS z 2013 r., który badał prestiż zawodów, pielęgniarki znalazły się w pierwszej dziesiątce najbardziej prestiżowych zawodów, plasując się w tej hierarchii wyżej niż... lekarz. 78 proc. Polaków przekonywało, że pielęgniarka to profesja, która cieszy się poważaniem społecznym. I tylko 71 proc. podobnie mówiło o lekarzach. – Owszem zmienił się prestiż związany z zarobkami i było to po przełomie lat 90., ale społeczne postrzeganie pielęgniarek jest nadal wysokie – uważa socjolog prof. Janusz Czapiński. I dodaje, że tak niska samoocena jest związana z niespełnionymi oczekiwaniami. – Młode pielęgniarki, ale i wiele tych ze starszego pokolenia, kształcą się, wiele z nich kończy studia. Mają wiedzę medyczną, tymczasem ich pozycja jest nadal taka sama. To deprymuje – przyznaje socjolog.
Jednak stres związany z wykonywaniem zawodu jest niezaprzeczalny. Z Diagnozy Społecznej wynika, że pielęgniarki znalazły się na piątym miejscu wśród najbardziej zestresowanych pracowników spośród 50 przeanalizowanych zawodów.
– Kiedyś czytałam, że przeżywamy podobny stres jak piloci samolotów – śmieje się Joanna. Po 38 latach pracy nadal jest czynna zawodowo, choć przeszła na pół etatu. Przez jej ręce przeszło ponad 7 tys. pacjentów. Pracowała przez lata na oddziale anestezjologicznym. Od tego, jakie dobrała środki tuż przed uśpieniem, zależało, czy chory przeżyje.
To praca, od której nie da się tak łatwo uwolnić w domu. W szpitalu traumatyczne widoki są na porządku dziennym. Potem trzeba sobie z tym radzić. A te obrazy nie znikają. – Kiedy zamknę oczy, widzę czasem a to tę dziewczynkę, która nie obudziła się już po operacji, a to zlepione krwią włosy dziecka. Przyniósł je na plecach myśliwy, prosto z lasu. Postrzelił je. Kiedy doszedł do szpitala, było już martwe.
Lekarze i piguły
W codziennej pracy jednak najbardziej stresujące są dla nich kontakty z lekarzami. W przeprowadzonych kilka lata temu badaniach naukowcy z bydgoskiego Collegium Medicum przepytali 149 pielęgniarek, analizując, od czego uzależniona jest ich satysfakcja z pracy. Okazało się, że 60 proc. z nich wskazywało, że najwięcej nerwów kosztują je relacje z lekarzami. Dopiero na drugim miejscu znaleźli się pacjenci – 53 proc. odczuwało stres z ich powodu. Wrażenia moich rozmówczyń potwierdzają te wyniki.
– Jesteśmy zespołem, ale tylko kiedy to my mamy pomóc. Kiedy trzeba podzielić się pieniędzmi czy wstawić się za nami, współpraca znika – uważa Maria. O to mają największy żal. Że lekarze nie stoją po ich stronie, choć to właśnie od współpracy z pielęgniarkami zależy sukces w leczeniu.
Ich zdaniem szwankuje przepływ informacji. – Pacjent strasznie kaszlał, w końcu zapytałyśmy lekarza, o co chodzi. Rzucił w przelocie: „A, Kowalski? On ma gruźlicę” – rozkłada ręce Agata. Gdyby wcześniej wiedziały, wchodziłyby w maseczce, przecież to one spędzały w jego pobliżu większość czasu. Albo inna sytuacja – przypadkiem okazało się, że jeden z chorych ma WZW typu C. Owszem, mają obowiązek, żeby pobierać krew czy robić inne zabiegi, tak jakby potencjalnie każdy pacjent był nosicielem. – Ale chyba lepiej byłoby wiedzieć, że w tym przypadku musimy być ostrożniejsze – denerwuje się Agata. I dodaje: nie liczą się z naszym zdaniem. – Pracuję już rok i cały czas to mnie zaskakuje. Tymczasem mamy też praktykę i obserwacje, to my jesteśmy z pacjentami, rozpoznajemy wiele symptomów, czasem lepiej od lekarzy – mówi Agata. Pracowała już w kilku szpitalach, tylko w jednym ta współpraca przebiegała całkiem sprawnie.
Z obowiązkami też bywa różnie: np. lekarz nie chce wstać do pomiaru krwi w nocy, robi to za niego pielęgniarka. Podobnych przykładów jest wiele. Problem polega na tym, że nie ma komu się poskarżyć. – Raz poszłam interweniować w sprawie koleżanki, nie tylko nie uzyskałam wsparcia, ale i reszta mnie uciszała. Bo po co psuć relacje z lekarzem? – opowiada Joanna z Białej Podlaskiej.
Pielęgniarki przyznają zgodnie, że jak pojawi się kłopot, nie ma się do kogo się zwrócić. Większość z nich woli nie zadzierać z lekarzami, zaś składanie skargi u ich kolegów czy przełożonych też jest z góry skazane na porażkę, bo w tym środowisku solidarność jest o wiele większa.
Małgorzata opowiada, jak to wygląda w praktyce: w dzień są dwie na 30 chorych, lekarzy jest pięciu. – Każdy z nich chce w tym samym momencie, żeby to jemu pomóc. Podać, wkłuć. I nie interesuje go, że robię coś dla jego kolegi – denerwuje się. – Musimy być na każde wezwanie. I nie stawiać się. A jak lekarz ma, nie daj Boże, zły dzień, to się wyżyje na tobie.
– To szczególnie trudne dla młodych – wskazuje Małgorzata. Ona sama po latach nauczyła się odpowiadać stanowczo, że lekarz musi poczekać. Joanna dodaje, że wiele zależy od osoby, na którą się trafi. Są też życzliwi i mili lekarze. Ona, pracując przy przygotowaniu pacjentów do operacji, miała dobre relacje.
Z obserwacji Marii wynika, że ci młodsi są gorsi – dostają dyplom i od razu zadzierają nosa. W gronie lekarskim niewiele znaczą, więc mogą sobie to odbić w relacjach z „pigułami”.
Bywają jednak i trudniejsze sytuacje, kiedy np. pielęgniarka widzi, że lekarz popełnia błąd. – Pracowałam na kardiochirurgii. Co kilka godzin trzeba było przeprowadzać pomiary krwi. Jeden z pacjentów miał fatalne wyniki, co skrupulatnie zanotowałam. Rano lekarz zrobił drakę, kto i dlaczego to wpisywał – wspomina Małgorzata. Podarł kartę i wpisał fikcyjne wyniki. Ona miała związane ręce. Nie było do kogo się odwołać. Wspomina jeszcze jedną sytuację. Akurat był czyszczony oddział chirurgiczny, nie miało być żadnych pacjentów, jednak jeden został. Pod respiratorem. Dusił się, trzeba było mu przestawić parametry, to jednak mógł zrobić jedynie lekarz. Nie zgodził się. – Nie wytrzymałam i zmieniałam na własną odpowiedzialność – opowiada Małgorzata. Lekarz rano klął: „Ku...mać. A co on tutaj robił?”. Szybko zmieniła tę pracę.
Jednak Magdalena, która pracuje od 14 lat w łódzkim szpitalu, przekonuje, że wiele zależy także od indywidualnej sytuacji. – Zawsze miałam dobre kontakty z lekarzami – uważa. Jej zdaniem pielęgniarki mają zbyt duże oczekiwania – a przecież nie one mają leczyć, tylko – jak sama nazwa ich profesji wskazuje – mają pacjenta pielęgnować. – To moja odpowiedzialność i w tych kwestiach zawsze byłam wysłuchiwana przez lekarza. I zawsze działałam w partnerskim układzie – przekonuje.
Pacjent wzywa
Roszczeniowi, męczący, stawiający nierealne wymagania, bez szacunku – tak o swoich podopiecznych mówią pielęgniarki.
Małgorzata o chorych zmieniła zdanie dopiero niedawno. Właściwie to rok temu, kiedy zaczęła pracę w nowym szpitalu. Przez lata pracowała na oddziale chorób wewnętrznych. Tam większość chorych przede wszystkim miała pretensje: że pielęgniarka nie przyszła dość szybko; że leki nie takie; że lekarz źle zoperował. – Jak chory naciska dzwonek, to oczekuje, że powinnam u niego być po sekundzie. Czasem wzywają tylko po to, żeby poprawić im poduszkę czy wyłączyć telewizor – opowiadają pielęgniarki. – Często to robią ci, którzy mogą się sami ruszać. Małgorzata wspomina, jak jeden z chorych powiedział jej wprost: „Jesteście tu po to, by nam usługiwać”. – To boli – mówi.
Maria twierdzi, że chorzy są coraz bardziej roszczeniowi. Ewa ujmuje to inaczej: bardziej świadomi. Wszystkie przyznają zgodnie: pacjenci znają swoje prawa, ale do lekarza nie mają pretensji. Ten może się spóźnić kilka godzin, może wyciąć nie ten narząd – chory nic nie powie. – U nas za 3-minutowe spóźnienie jest afera – opowiada Maria. – Coraz rzadziej się słyszy słowo „dziękuję” – mówi rozżalona.
A to ma znaczenie, dla Joanny właśnie wdzięczność pacjentów jest największą satysfakcją. Daje poczucie sensu. Tyle że, jak sama przyznaje, jej jest łatwiej, bo ma ich tylko na chwilę: przed operacją i tuż po. – Moim zdaniem jest, by poczuli się za bezpiecznie. Często mi za to dziękują tuż po obudzeniu – mówi. Ale przyznaje, że słyszy od koleżanek, tych „odcinkowych” na zwykłych oddziałach, że kontakt nie tylko z chorymi, ale i z rodzinami jest bardzo trudny.
Ewa uważa, że taka ich już rola – trzeba zacisnąć zęby i wysłuchać żali. Są po to, by pomóc. Maria przez lata straciła już motywację. Być może też dlatego, że w mniejszych miejscowościach respekt wobec personelu medycznego jest większy. W dużym mieście każdy sam wie lepiej, jak powinien być leczony i traktowany.
Małgorzata od roku pracuje z pacjentami ciężko chorymi, wielu z nich umiera. Zobaczyła, że relacje z nimi mogą być inne niż te, jakie dotychczas znała. – W tym szpitalu przebywają zupełnie inne osoby, doceniają każdy, nawet najmniejszy gest – opowiada. Wystarczy, że wejdzie i się uśmiechnie, a pacjent jej za to dziękuje. – Kiedy słyszę „miło panią widzieć ponownie”, to naprawdę działa – śmieje się. Niektórzy chcą rozmawiać o śmierci. I to jest trudne. Pielęgniarki same nie mają wsparcia psychologicznego, a często muszą dawać je pacjentom. Chorzy o zdrowie pytają lekarza, ale porad chcą od pielęgniarki. To jej się zwierzają. Od niej oczekują pomocy – od psychologicznej po medyczną.
Ewa dodaje, że owszem rutyna, że można się przyzwyczaić, ale nie da się zobojętnieć. Dla niej każdy pacjent to osobna historia.
Maria już nie ma siły. Być może, gdyby nie musiała dodatkowo zarabiać, to miałaby więcej czasu dla swoich chorych. A tak czuje głównie zmęczenie i irytację.
Kłopotem jest też brak współpracy w samym środowisku pielęgniarek. – Starsze sekują młodsze, czuć napięcie – opowiada Agata. – Może to właśnie stres finansowy na to wpływa? – zadaje pytanie.
Pieniądze tylko za granicą
– Na wręczeniu czepków i dyplomu mówili nam, że jeżeli szukamy pieniędzy, to je znajdziemy, ale tym nie zapełnimy pustki. A jest odwrotnie: pustkę zapełnimy. Ale pieniędzy nie ma – opowiada Joanna.
Każda pielęgniarka pytana, co ją najbardziej męczy, mówi bez chwili wahania: pieniądze. I nic dziwnego, ich zarobki – na tle innych osób z wyższym wykształceniem – są niskie. Z Diagnozy Społecznej wynika, że dostają 2,4 tys. zł na rękę, czyli tyle, ile robotnicy. To średnia. Są i takie, które zarabiają 1,5–1,7 tys. zł. I takie, które mają 3 tys. zł, ale to już jedna z lepszych pensji. Wynagrodzenie zaś, jak wynikało z bydgoskiego badania, w 98 proc. wpływa na poczucie satysfakcji.
Badania potwierdzają, że choć 91 proc. pielęgniarek deklaruje zadowolenie ze swojej pracy, to tylko 69 proc. jest usatysfakcjonowanych pensją. Dla porównania – według danych z Diagnozy Społecznej 89 proc. lekarzy ceni swoje zarobki, zadowolonych jest z nich też ok. 80 proc. nauczycieli. Gorzej od pielęgniarek swoją sytuację oceniają rolnicy i robotnicy. Co prawda właśnie weszły podwyżki: 400 zł dodatkowo, ale pielęgniarki przekonują, że kiedy dostaną te pieniądze, dopiero będą mogły to komentować.
Małgorzata lubi swoją pracę, potrafi nie zwracać uwagi na zgryźliwe uwagi lekarzy i chorych, zna już swoją wartość. I wszystko byłoby super, gdyby nie te pieniądze. Są naprawdę marne. Pamięta do dziś pierwszą wypłatę, w 1995 r. 360 zł. Czyli niewiele więcej niż minimalne wynagrodzenie, które wynosiło wówczas 300 zł. Na szczęście mieszkała u mamy, ale zarobki stanowiły jeden z powodów, dla których zmieniła pracę. W nowej dostała o 200 zł więcej. Jednak pensja przez całe lata niewiele się poprawiła. W ostatnim miejscu pracy zarabiała 2,5 tys. na rękę. Teraz się jej udało, bo od roku ma na rękę 3 tys. zł. – Lepiej się chyba nie da – mówi. Jest szczęściarą, może sobie pozwolić na jeden etat. Mąż zarabia lepiej i mogą utrzymać rodzinę.
Ale koleżanki, które na przykład są samotnymi matkami, biegają z pracy do pracy. – Z 2,5 tys. zł czy nawet 3 tys. zł nie utrzymasz rodziny w stolicy. Po dyżurze idą do innego szpitala. Na pół etatu czy też na godziny – opowiada Maria.
Z badań wynika, że 75 proc. z pracujących w zawodzie jest w związkach małżeńskich. To całkiem sporo w zestawieniu z przedstawicielami innych profesji. Ale też spory odsetek w porównaniu z nimi żyje w separacji – dotyczy to ok. 10 proc. One nie mają wyboru, muszą dorabiać.
Agata prycha, mówiąc o swojej pensji: dostaje 1,6 tys. zł na rękę. Pieniądze oraz szpitalna rzeczywistość – brak szacunku i ogrom pracy za tak niskie wynagrodzenie oraz brak prawa, które by je chroniło – spowodowały, że nie chce tu już zostać. – Wyjadę, to tylko kwestia czasu – mówi stanowczo. W trakcie studiów już miała propozycje pracy w Niemczech oraz w Arabii Saudyjskiej. 15 tys. zł na rękę, mieszkanie oraz gwarantowane urlopy – to propozycja, którą otrzymała na wstępie. Większość koleżanek już wyjechała. Niektóre w lipcu broniły magisterkę, w październiku już ich nie było.
Joanna nie chce rozmawiać o pieniądzach, ale po dłuższej chwili przyznaje, że emerytura to dokładnie 1570 zł. Tyle dostaje po tych blisko 40 latach pracy. Dlatego jako emerytka szukała choćby kawałka dodatkowego etatu. Jej zdaniem w mniejszych miejscowościach czy na wsi jest prościej. – Można uprawiać ziemię, w ogródku da się wyhodować własne warzywa. Ceny są też niższe – uważa.
Ewa, która postawiła na kształcenie, wydała na to kilkanaście tysięcy złotych. Tyle kosztowały ją 5-letnie studia pielęgniarskie na Wydziale Pielęgniarstwa i Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Medycznego w Lublinie (pomimo obietnic, że koszty będą refundowane, nie załapała się na środki unijne. Dopiero kolejnym rocznikom się udało). Efekt? Pensja wzrosła o 200 zł: o 100 zł za licencjat i 100 zł za magisterkę. To była decyzja dyrektora, żadnych odgórnych przepisów regulujących tę kwestię nie ma. – Przez pięć lat prawie nie widywałam dzieci, co drugi weekend nie było mnie w domu, zjazdy trwały od rana do nocy – opowiada Ewa. Już się pogodziła z myślą, że pod kątem finansowym na niewiele się to zda. Studia, jak przekonuje, robiła głównie po to, by poszerzyć wiedzę, mieć większe poczucie pewności. Dzięki wykształceniu może się opiekować młodszymi, dopiero rozpoczynającymi pracę, koleżankami. Jednak frustracja pozostaje. A właściwie po ukończeniu studiów jest nawet większa – bo ma, jak i lekarze, dyplom, a zarobki kilkukrotnie niższe.
– Kiedy zaczynałam, słyszałam od przełożonych: słuchajcie, jest źle, ale musicie być wytrwałe, zaciskać pasa, przyjdą lepsze czasy – opowiada Ewa. Pracuje już 20 lat i nadal zaciska pasa.
Przyznaje jednak, że nie wyobraża sobie, by mogła robić co innego. – To trochę jak misja, pieniądze marne, ale za to jest adrenalina. I choć to zabrzmi górnolotnie, nasza praca daje możliwość ratowania życia. A tego nie da się niczym zastąpić – mówi pielęgniarka. I dodaje: szkoda tego zmarnować. Dlatego trzeba wprowadzić zmiany: od finansowych po systemowe.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama