Samochody, którymi jeżdżę w ciągu roku, podzielić można z grubsza na trzy grupy. Do pierwszej zaliczają się modele, które są – co tu dużo mówić – beznadziejne. Często do tego stopnia, że w odmętach internetu zaczynam szukać nazwisk ludzi odpowiedzialnych za ich wypuszczenie na rynek. Ale nie po to, by ich znieważyć czy ośmieszyć. Przeciwnie. Chciałbym nawiązać z nimi kontakt po to, by postawić im whisky. Bo dzięki nim mam o czym pisać.
Samochody, którymi jeżdżę w ciągu roku, podzielić można z grubsza na trzy grupy. Do pierwszej zaliczają się modele, które są – co tu dużo mówić – beznadziejne. Często do tego stopnia, że w odmętach internetu zaczynam szukać nazwisk ludzi odpowiedzialnych za ich wypuszczenie na rynek. Ale nie po to, by ich znieważyć czy ośmieszyć. Przeciwnie. Chciałbym nawiązać z nimi kontakt po to, by postawić im whisky. Bo dzięki nim mam o czym pisać.
Bo to właśnie beznadziejne auta opisuje się najprzyjemniej – można z nich drwić, używając mało wyrafinowanych metafor, przesadnych paraboli i nieprzyzwoitych porównań. Można w nieskończoność śmiać się z nich, szydzić, obrażać je i przeklinać. A to wszystko, jak każdemu Polakowi z krwi i kości, przychodzi mi z ogromną łatwością. I właśnie dlatego uwielbiam pisać o autach, które nigdy nie powinny być produkowane, modląc się jednocześnie w duszy, by nikomu nie przyszło do głowy przestać je produkować.
Dużo trudniej auta się chwali. No bo ile razy można napisać, że samochód świetnie się prowadzi, w taki sposób, by było to interesujące? W taki sposób, byście znowu postanowili dodać komentarz w stylu „kto zatrudnia tego idiotę”? Nawet gdy jaram się jakimś modelem bardziej niż Antoni śmigłowcami, to trudno mi przenieść te emocje na papier. Przed kamerą mógłbym krzyczeć, wydawać z siebie dźwięki w stylu „Aaaaaaaaa”, „Eeeeeeeee”, „Ghrrrrrrrrr”, wymiotować i doskonale byście wiedzieli, co mam na myśli. Ale w gazecie przeciągłe „Aaaaaaaaa” brzmi po prostu idiotycznie i zupełnie nic nie znaczy. Dlatego często muszę nieźle się nagimnastykować, byście zrozumieli, z jak znakomitym i nietuzinkowym samochodem miałem do czynienia.
Jednak zdecydowanie najgorzej opisuje mi się auta, które są zwyczajne. Przeciętne. Dobre, ale pozbawione jakichkolwiek cech wyjątkowości. Odbieram je, wsiadam do nich, jeżdżę nimi tydzień, potem je oddaję i... To by było na tyle. Po pięciu minutach nie pamiętam nawet, jaki miały kolor. Co więcej, nie jest w stanie go sobie przypomnieć nawet moja żona, która ma pamięć słonia – nadal w kłótni zdarza się jej wspomnieć, że cztery lata temu po południu nie wyniosłem śmieci.
Pisanie o takich samochodach to prawdziwa udręka. Nierzadko zabieram się do tego tygodniami. Całymi dniami szukam jakiegoś pretekstu, punktu zaczepnego, kombinuję jak Kijowski z fakturami i autentycznie przez myśl przechodzi mi poinformowanie przełożonych, że nie dam rady napisać felietonu do najbliższego numeru ponieważ: a) nagle dostałem raka prostaty; b) zatrzasnąłem się w piwnicy; c) mój diler ma urlop. Ostatecznie wyjadam wszystko z lodówki, wypijam butelkę wina, siadam do komputera i trzy czwarte tekstu poświęcam sprzętowi AGD, ekologom, wychowaniu dzieci i aktorkom porno. A na koniec zamieszczam kilka zdań na temat auta, licząc, że resztę załatwi duże zdjęcie.
Jak widzicie, tym razem jest ono naprawdę spore i przedstawia Seata Atecę. Ateca jest SUV-em, bliźniakiem Volkswagena Tiguana. Ateca dobrze hamuje, mimo silnika o pojemności raptem 1,4 litra (ma 150 koni) całkiem sprawnie przyspiesza i posłusznie jedzie w tę stronę, w którą akurat skręcicie kierownicą. Ateca ma wystarczająco dużo miejsca we wnętrzu i bagażniku, dobre wyposażenie i dodatkowo możecie do niej zamówić bardzo dobrą automatyczną skrzynię biegów oraz napęd na cztery koła. Mogę jeszcze napisać, że Ateca sprawia wrażenie solidnej i jest komfortowa. I nieekonomiczna – na autostradzie trudno zejść ze spalaniem poniżej 9–10 litrów.
Największy problem tego samochodu polega na tym, że choć łączą go bliskie więzi rodzinne z Tiguanem, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest gorszy od niego. To taki bliźniak, którego trochę przydusiła pępowina. Mówi wam o tym nie tyle znaczek na masce i kierownicy, ile niuanse, jak choćby grafika sprzętu multimedialnego przywodząca na myśl gry dla pięciolatków. To samo tyczy się stylistyki. Volkswagen wygląda elegancko, dostojnie i po prostu drogo. A Seat... Cóż, to trochę tak, jakby jeden bliźniak został aktorem, a drugi kloszardem.
Nie zrozumcie mnie źle – to w żadnym wypadku nie jest zły samochód. Przeciwnie. Jeśli potrzebujecie sprawnego, porządnego środka transportu dla cztero-, pięcioosobowej rodziny, to Ateca spełni wszystkie wasze oczekiwania z nadwyżką. Nie zdziwcie się jednak, gdy pewnego dnia na przyjęciu ktoś zapyta was o to, jakim autem jeździcie, a wy nie będziecie w stanie sobie przypomnieć ani jego nazwy, ani nawet koloru.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama