Samochody, którymi jeżdżę w ciągu roku, podzielić można z grubsza na trzy grupy. Do pierwszej zaliczają się modele, które są – co tu dużo mówić – beznadziejne. Często do tego stopnia, że w odmętach internetu zaczynam szukać nazwisk ludzi odpowiedzialnych za ich wypuszczenie na rynek. Ale nie po to, by ich znieważyć czy ośmieszyć. Przeciwnie. Chciałbym nawiązać z nimi kontakt po to, by postawić im whisky. Bo dzięki nim mam o czym pisać.
Bo to właśnie beznadziejne auta opisuje się najprzyjemniej – można z nich drwić, używając mało wyrafinowanych metafor, przesadnych paraboli i nieprzyzwoitych porównań. Można w nieskończoność śmiać się z nich, szydzić, obrażać je i przeklinać. A to wszystko, jak każdemu Polakowi z krwi i kości, przychodzi mi z ogromną łatwością. I właśnie dlatego uwielbiam pisać o autach, które nigdy nie powinny być produkowane, modląc się jednocześnie w duszy, by nikomu nie przyszło do głowy przestać je produkować.
Dużo trudniej auta się chwali. No bo ile razy można napisać, że samochód świetnie się prowadzi, w taki sposób, by było to interesujące? W taki sposób, byście znowu postanowili dodać komentarz w stylu „kto zatrudnia tego idiotę”? Nawet gdy jaram się jakimś modelem bardziej niż Antoni śmigłowcami, to trudno mi przenieść te emocje na papier. Przed kamerą mógłbym krzyczeć, wydawać z siebie dźwięki w stylu „Aaaaaaaaa”, „Eeeeeeeee”, „Ghrrrrrrrrr”, wymiotować i doskonale byście wiedzieli, co mam na myśli. Ale w gazecie przeciągłe „Aaaaaaaaa” brzmi po prostu idiotycznie i zupełnie nic nie znaczy. Dlatego często muszę nieźle się nagimnastykować, byście zrozumieli, z jak znakomitym i nietuzinkowym samochodem miałem do czynienia.