Zanim koncern motoryzacyjny wypuści na rynek nowy model, przeprowadza zakrojone na szeroką skalę badania, które mają pomóc mu znaleźć odpowiedź na pytanie: czego naprawdę kierowcy oczekują od naszych aut? Innymi słowy, producenci zapewniają, że wsłuchują się w głos ludu. Że ich produkty są projektowane dokładnie tak, jak życzą sobie ich późniejsi użytkownicy. Że starają się uwzględnić wszystkie nasze wskazówki, potrzeby i spostrzeżenia.
Przykro mi, ale to bzdura. W rzeczywistości wpływ na to, jak prezentują się nowe modele aut, mają tylko dwie grupy ludzi: najpierw ci, którzy pracują przy ich projektowaniu, a później ci, którzy stoją przy taśmach produkcyjnych. Największy problem polega zaś na tym, że w niektórych przypadkach jedni oddaleni są od drugich o kilka stref czasowych: to, co Peter i Gordon narysowali i wymyślili w biurze w Londynie, składane jest do kupy gdzieś na meksykańskiej prowincji przez Rodriga i Alejandra, którzy jeszcze wczoraj patroszyli kurczaki na fermie drobiu, a dziś grzebią w silnikach. Jedni i drudzy diametralnie się różnią: co innego jedzą, inaczej się ubierają, wierzą w różnych bogów, z kim innym sypiają, a także mają kontrastujące ze sobą poczucie estetyki, humoru i jakości. To dlatego efekty ich współpracy bywają – mówiąc dyplomatycznie – zaskakujące.
Weźmy takie Renault, które w swoich biurach zatrudnia projektantów o duszy i umiejętnościach Michała Anioła, zaś w fabrykach – prostych robotników z poczuciem humoru niewykraczającym poza poślizg na skórce od banana. W efekcie wiele aut francuskiej marki spektakularnie wyglądało i równie spektakularnie rozpadało się najdalej 10 minut po tym, jak opuściło salon. A seaty? Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że projektują je ludzie, którzy znają się na rzeczy. W końcu są Niemcami. Problem w tym, że później powierzają produkcję Hiszpanom z południa, dla których „wysoka jakość” jest pojęciem równie abstrakcyjnym, co „ciężka praca” i „deszczowe lato”. Gdyby dać im wolną rękę, to łączyliby elementy samochodu wyłącznie przy użyciu śliny, a bagażniki wykańczali byczymi ekskrementami. Oczywiście Niemcy czuwają nad tym, by coś takiego nigdy się nie wydarzyło, ale faktem jest, że np. Seat Leon jest wyraźnie gorzej wykonany niż Volkswagen Golf.