Mam wielką nadzieję, że bez względu na wynik warszawskie głosowanie obnażyło wyraźnie jedno – reguła, która decyduje o ważności referendum, jest błędnie określona. Czas ją zmienić.
Według obecnych
przepisów o tym, czy referendum jest wiążące, decyduje frekwencja. By mogło dojść do odwołania prezydenta, do urn musi pójść co najmniej 30 proc. uprawnionych do głosowania. Dodatkowo, jeżeli frekwencja w poprzednich wyborach samorządowych była niższa niż 50 proc., to wystarczy, że liczba osób uczestniczących w referendum będzie co najmniej równa 3/5 liczby uczestników w ostatnich wyborów. W Warszawie przekładało się to na minimalną frekwencję na poziomie 29,2 proc.
Intencje, które kierowały ustawodawcą przy ustalaniu tego
przepisu, są zrozumiałe. Z jednej strony chodzi o to, by nie dochodziło do przypadkowych odwołań prezydentów miast. Źle by się bowiem działo, gdyby grupka przeciwników urzędującego prezydenta mogła skrzyknąć się i odwołać go za plecami większości mieszkańców. Ci dali przecież mandat na całą kadencję i nie mają obowiązku czynnie odnawiać go, ilekroć pojawi się taka okazja. Gdyby każde referendum było ważne bez względu na frekwencję, istnieje ryzyko, że rządy większości prezydentów kończyłyby się po pół roku.
Z drugiej strony
prawo do referendum odwoławczego mamy zapisane w konstytucji. W artykule 170 czytamy, że: „Członkowie wspólnoty samorządowej mogą decydować, w drodze referendum, o sprawach dotyczących tej wspólnoty, w tym o odwołaniu pochodzącego z wyborów bezpośrednich organu samorządu terytorialnego”. Prawo to odgrywa istotną rolę dyscyplinującą organy samorządu terytorialnego. Paradoksalnie ma to dużo większe znaczenie pośrednie niż bezpośrednie. Dla miasta ważne jest przede wszystkim to, że rządzący starają się działać tak, by nie doszło do ich odwołania, a nie to, iż czasem dojdzie do pozbawienia kogoś stanowiska.
Problem polega jednak na tym, że dobre intencje nie znalazły odzwierciedlenia w dobrej regule. Zamiast przepisu, który dbałby o interes większości mieszkańców, mamy regułę wypełniającą to zadanie w sposób co najmniej bardzo niedoskonały, a w dodatku obniżającą jakość debaty publicznej. Jej zasadniczą wadą jest to, że stawia w bardzo niejasnej pozycji wyborcę, który chciałby pozostawienia dotychczasowego prezydenta miasta. Z jednej strony, jeśli frekwencja będzie niska, powinien zostać w domu. Z drugiej, jeśli do urn pójdzie bardzo dużo osób, jedyną szansą obronienia prezydenta staje się to, że wśród głosujących będzie więcej zwolenników niż przeciwników. Świadomy
wyborca musi niejako zawiesić swój obywatelski odruch i rozważyć nie tylko, co uważa w danej sprawie, ale także to, czy w ogóle powinien iść głosować.
Dylematowi
wyborcy towarzyszy teatr hipokryzji, który przy tej okazji fundują politycy. Odwołując się do kryteriów ogólnych (obowiązek, dobro miasta itd.), nawołują bądź to do pójścia do referendum, bądź to do jego bojkotu. Tak się akurat złożyło, że dwie największe w Polsce partie aktywnie uczestniczą w tym miesiącu w trzech referendach (Warszawa, Słupsk, Wadowice) i jednocześnie namawiają albo do aktywnego w nich uczestnictwa, albo do pozostania w domu.
Oczywiście łatwo się domyślić, że stanowisko silnie zależy od aktualnie popieranego kandydata. Zamiast jednak gorszyć się tego typu zachowaniem, trzeba znaleźć jego przyczynę, a następnie sposób, by się nie powtarzało.
Jeżeli, jak twierdzę, przyczyną jest źle zdefiniowana reguła referendalna, wypadałoby zaproponować inną. Oto ona.
Niech o tym, czy referendum jest ważne, decyduje nie frekwencja, lecz odsetek osób, które zagłosowały przeciwko urzędującemu prezydentowi. Można się zastanowić, czy dobry jest istniejący próg 30 proc., czy też w nowej regule należy go nieco obniżyć. Wybór zależy tu od tego, czy bardziej cenimy stabilne status quo, czy dyscyplinującą rolę potencjalnego referendum. Jednak korzyści z takiej reguły wydają mi się bezsprzeczne.
Po pierwsze nie będzie już tak, że ktoś głosując za prezydentem, tak naprawdę głosuje za jego odwołaniem. Jego głos zwiększy wprawdzie frekwencję, ale nie wpłynie na ważność referendum. Może okazać się istotny, tylko jeśli odpowiednio dużo osób zagłosuje za odwołaniem.
Po drugie nikt nie będzie już nawoływał do bojkotu referendum, gdyż nie będzie już takiej potrzeby. Wszyscy politycy będą mogli zgodnie apelować o liczny udział w głosowaniu.
Po trzecie w razie odwołania prezydenta nikt z jego otoczenia nie będzie kwestionował legitymizacji takiej decyzji, co przy obecnej regule ma niestety pewne podstawy. Będzie jasne, że w razie pozbawienia prezydenta stanowiska potrzebne są nowe wybory, a nie powołanie komisarza z tej samej partii co odwołany włodarz miasta. Póki pamięć o niepotrzebnych często emocjach wokół warszawskiego referendum jest świeża, warto zabrać się do działania i zmienić wadliwe prawo.
Niech o wyniku decyduje odsetek osób głosujących przeciwko, ustalony na poziomie np. 30 proc.