Pomysłów na różnorodność jest wiele. Czemu więc nie spróbować oddać władzy samorządom?
Kilkanaście lat temu napisałem felieton pt.: „TWM, czyli Teraz Właśnie My” („Gazeta Wyborcza” z 28 sierpnia 2002 r.), opublikowany też w książce „Setką na sześćdziesiątkę”. Sam nie wiem, czy to wymyśliłem, czy było to następstwem słynnego TKM, niemniej jednak już wtedy roztaczałem wizję idealnego samorządowca. Nie muszę się po tych kilkunastu latach (choć najpierw napisałem kilku, ale to kilkanaście) wstydzić zawartych tam sformułowań. Ale dla tych, którzy nie mają do tekstu dostępu, przypominam fragment: „Idealny samorządowiec powinien posiadać: wizję, przekonanie innych do swoich pomysłów, konkretne programy (projekty). (…) Wizja to pewien pomysł na zrobienie kroku do przodu, na to, by po czterech latach, które szybko miną, można było dostrzec, że zrobiło się coś rzeczywistego. Jednak nie wystarczy mieć tylko wizję, należy do niej przekonać wyborców, aby mogli oni kontrolować przedwyborcze obietnice. (…) Przyszli samorządowcy muszą zdawać sobie sprawę, że rozpoczęła się konkurencja miast, gmin, powiatów, regionów między sobą, a powinna skończyć się polityka w samorządach”. Na końcu postawiłem pytanie: „Bo czy droga może mieć barwy polityczne?”. Nie sądziłem, że po pierwsze, przyjdzie mi wracać do czegoś, co napisałem jeszcze przed wejściem Polski do UE, a po drugie, że słowa te nie straciły na znaczeniu.
Impulsem do sięgnięcia do cytowanego tekstu stała się sytuacja, w jakiej Polska i Polacy znaleźli się pod koniec drugiej dekady XXI w., i pojawiające się recepty na zmiany. Trudna sytuacja dotyczy pęknięcia, wyrwy, która pojawiła się w naszym społeczeństwie, Polski pękniętej dokładnie na pół. Nie interesuje mnie historyczne podłoże tego stanu rzeczy (nie zajmuję się też polityką, która ma z tym stanem związek), ale raczej to, jak z takiej, wydaje się patowej, sytuacji można wyjść. Czy jest to w ogóle możliwe? Intuicyjnie pewnie czujemy, że te dwa wrogie sobie obozy, z częścią społeczeństwa, która znalazła się w środku tego rowu zantagonizowanych plemion, mogą trwać w nieskończoność. Trudno sobie wyobrazić jakieś proste rozwiązania, które mogłyby ten stan zmienić. A tu niespodzianka. Ponad rok temu powstało stowarzyszenie Inkubator Umowy Społecznej (IUS), które postawiło sobie za cel „opracowanie nowych rozwiązań ustrojowych, które stałyby się podstawą trwałego porozumienia Polaków o różnych poglądach i sympatiach politycznych”. Kropka. Po roku działania stowarzyszenia, które nie jest żadnym think tankiem, do którego nie mogą należeć członkowie partii politycznych, a którego członkowie przecież mają swoje poglądy od lewa do prawa, można dostrzec efekty jego prac. Już sam skrót nazwy stowarzyszenia predystynuje go do tego, aby poświęcić mu trochę miejsca w DGP. Użyte przypadkowo bądź nie, ale dla nas, prawników, ius to słowo bardzo ważne. Bo przecież ius to prawo (także ustawa, zasada prawna) i wszystko, co może się z tym słowem wiązać (m.in. cogens, dispositivum, publicum, personarum, canonicum itd.). W kontekście problemu, który dziś poruszam, najważniejszy jest związek słów „ius” i „commune”.
Cel działania stowarzyszenia to doprowadzenie do strategicznej zmiany polegającej na decentralizacji Polski. Chodzi o to, aby przenieść tyle decyzji, ile się da, na szczeble samorządowe. Nie może być wątpliwości, że jest cały szereg uprawnień państwa, które pozornie muszą być podejmowane na szczeblu centralnym, a wcale nie musi tak być. Katalog spraw, które można zdecentralizować, każdy z nas może stworzyć sam. Chodzi o odpowiedź na pytanie, czy w danej sprawie to państwo musi rzeczywiście decydować. Próbuję więc: handlowe i niehandlowe niedziele, sprzedaż alkoholu, wiek szkolny, terminy egzaminów w szkołach, modyfikowane ramy programu nauczania (uwzględniające specyfikę regionów), programy socjalne (może nie 500+, ale inne plus). I każdy niech coś doda ze sfer, co do których decyzje podejmowane są centralnie.
Nie oznacza to oczywiście, że należy zrezygnować z roli państwa w niektórych obszarach: polityka zagraniczna, bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, polityka emigracyjna, świadczenia emerytalne, ochrona zdrowia. Regionalizacja Polski jest faktem. Dostrzegamy to nie tylko przez barometr sympatii politycznych i wachlarz od prawa (Polska wschodnia) do lewa (Polska zachodnia), ale poprzez odmienne struktury demograficzne, bagaże historyczne i potencjał rozwojowy, czy w końcu samo usytuowanie geograficzne.
Inne problemy mają województwa zachodnie, gdzie ważny jest brak granic z UE, a inne na wschodzie Polski, gdzie czynnikiem hamującym rozwój jest jak na razie bariera granicy. Pomysłów na pewną różnorodność jest wiele. Czemu więc nie spróbować oddać władzy samorządom? Czy jest spór co do tego, że istnieje taka potrzeba? Dziś już nie powinno być co do tego wątpliwości, no chyba że ktoś nigdy nie wyjechał z Warszawy i świat postrzega heliocentrycznie. Przecież zwolennikom unitaryzmu zawsze się może wydawać, że nec soli cedit (słońcu nie ustępują). Podczas gdy nasz polski mikrokosmos składa się nie tylko ze słońca, ale wielu planet krążących po swoich indywidualnych orbitach. Do czego miałaby decentralizacja prowadzić i jaki ma związek ze scalaniem dwóch plemion Polaków? Patrząc na świat z Warszawy, wszystko wydaje się większe, trudniejsze, bardziej zaognione, po prostu naj. Natomiast rzeczywistość zmienia się, gdy się od niej oddalamy. Szczerze mi szkoda tych wszystkich polityków, którzy do stolicy przyjeżdżają i z niej wyjeżdżają do swoich małych ojczyzn. Można się rozchorować i popaść w schizofrenię. Raz potęga centrum, siła rażenia i Sejm, który każdy kawałeczek naszej rzeczywistości chce uregulować ustawami, innym razem dom i inny świat polski gminnej, w którym się znajdują. Nie chcę powiedzieć, że Polska prowincjonalna, a więc cała ta niewarszawska, to sielanka i zgoda. Ale też wiemy dokładnie, że żyjąc obok siebie w regionach, miastach czy małych gminach funkcjonujemy w naszej regionalnej, gminnej rzeczywistości. Dlatego jest nam łatwiej żyć. Bo znamy się nie od dziś, wiemy, kto krętacz, a kto uczciwy, komu można zaufać, a komu nie. To dała nam Polska samorządowa. Możemy się spierać o sens budowy lokalnej drogi tu lub tam, ale co do zasady krawężnik czy przywołana na początku felietonu droga nie mają barw politycznych. Walcząc o władzę w samorządzie, wiadomo, że następnego dnia po wyborach trzeba zmierzyć się z konkretnymi problemami, wręcz takimi, których możemy dotknąć. A po wyborach centralnych? Politycy zaczynają się poruszać w świecie abstrakcji, wizji nigdy niedokończonych, żyją w matriksie, bez konkretnego dotknięcia rzeczywistości. Ma tu rację jeden z polityków, twierdząc, że poruszają się między Wiejską, dworcem (lotniskiem) i dojazdem do domu. Czy politycy ostatecznie nie dostrzegają swojego gminnego podwórka? Często nie, bo już oderwali się od rzeczywistości. Z nią spotykają się wtedy, gdy szczęśliwi wracają do swoich regionów. Niestety najczęściej przez weekend i raz w tygodniu w poniedziałek, bo wtedy najczęściej mają dyżury. Ale przecież nawet drogi ekspresowe, których budowa tak mocno osadzona jest w polityce centralnej (głównie finansowej), stają się elementem regionalnym, gdy szybciej można się przemieszczać z miejsca na miejsce. Nie wspominam już o drogach powiatowych czy gminnych, których „dotyk” jest zawsze zdecentralizowany.
Dlaczego warto zatrzymać się nad propozycjami Inkubatora Umowy Społecznej? Bo wnoszą coś nowego do stęchłego myślenia o Polsce. Ma miejsce próba przełamania czegoś, zdaje się niemożliwego, co można wyrazić słowami „nie da się”. Historia dowodzi, że czegoś takiego, czego się nie da, nie ma.
O tym, że propozycje IUS są ciekawe, świadczy dyskusja i artykuły, które przewinęły się przez media: „Silna Polska, mądrze zdecentralizowana”, „Zdecentralizujmy Polskę”, „Cała władza jest w Warszawie, a powinna być w Polsce”, „Podzielmy się Polską”, „Potrzebna decentralizacja”, „Decentralizacja albo paraliż”, „Politycy, oddajcie władzę”, „Rzecz o mądrej decentralizacji”. Są też publikacje reprezentujące inny mniejszościowy punkt widzenia, np. „Racje stoją za państwem”.
W propozycji IUS ciekawa jest nie tylko koncepcja. Ważne jest, że za nią idą dalsze badania (zaprezentowanie m.in. na konferencji 21 marca 2019 r. w Polskiej Akademii Nauk) dotyczące bardzo konkretnych aspektów finansowych i konsekwencji ewentualnych zmian. Dzięki temu nowy nurt myślenia staje się nie tylko teoretyczną wartością, ale ma walor bardzo konkretny, wręcz przyziemny. Walor liczb (zob. M. Bukowski, Finansowe wzmocnienie samorządności, DGP z 23 kwietnia 2019 r.).
Rodzi się pytanie o IUS nie tylko jako prawo, ale też ius rozumiane konkretniej, jako ustawa. Do tego, aby osiągnąć proponowane efekty, potrzebne będą ustawy, przepisy, które już są proponowane przez IUS w Ustrojowej Karcie Wojewódzkiej, gdzie zawarte są propozycje rozwiązań modelowych. Ale te najważniejsze akty, być może wymagające liftingu, już mamy. To one dały podwaliny pod tę dyskusję. Gdyby ich nie było, m.in. ustaw: o samorządzie wojewódzkim, powiatowym i gminnym, nie byłoby dzisiejszej Polski.
Może słowo ius zacznie mieć inne konotacje, nie tylko związane z prawem. Ale to zależy od sukcesu pomysłu.