"Płać za to, co wyrzucasz” – taką zasadę chce wprowadzić Ministerstwo Klimatu i Środowiska. Powód zmian? Ma być sprawiedliwie. Liczyć się będzie nie tylko masa odpadów, lecz także to, czy trafią do właściwego śmietnika. Zdaniem ministerstwa zwiększy to motywację mieszkańców do prawidłowej segregacji śmieci. Intencje wydają się dobre, ale jak to z nimi bywa, prowadzą wprost do piekła.

Obawiam się, że nowy system naliczania opłat za odpady będzie motywacją nie do lepszej segregacji, ale… do kombinowania. Może kusić, by śmieci pozbywać się nielegalnie. Prosty rachunek: skoro zapłacimy za każdy kolejny worek odpadów, to trzeba zrobić tak, by było ich jak najmniej. Skutek? Śmieci zamiast do właściwego kontenera trafią do lasu lub posłużą jako podpałka do pieca. Dwie pieczenie przy jednym ogniu – niższy rachunek za śmieci i jeszcze darmowe ogrzewanie. Ziści się więc koszmar ekologów. Ale zaraz, czy to nie brzmi jak powtórka z historii? Przecież problem nielegalnych wysypisk, podrzucania śmieci sąsiadowi i palenia czym popadnie już przerabialiśmy. Pomysł MKiŚ odwraca rewolucję śmieciową z 2013 r., którą zrobiono właśnie po to, by nielegalnych wysypisk było mniej.

Cenę za takie pomysły zapłacimy wszyscy – kiedy podczas jesiennych wypraw na grzyby będziemy się potykać o porzucone worki ze śmieciami, a zamiast czystego powietrza powdychamy smog.