Gdyby ktoś chciał nielegalnie zakopać tony odpadów, to szansa, że zostanie złapany, jest znikoma. Jak zbadała NIK, nadzór nad terenami dawnych wyrobisk kuleje.
ikona lupy />
Kulawy nadzór nad terenami po wyrobiskach / DGP
Handel „dziurami w ziemi”, czyli terenami po byłych wyrobiskach, które szybko zamieniają się w dzikie wysypiska pełne wyrzuconych tam nielegalnie śmieci, ma się w Polsce świetnie. Winę za to ponosi nie tylko kulawe prawo, które pełne jest nieprecyzyjnych procedur i niejasnego podziału obowiązków, ale też zaniedbania samorządów. To wnioski z ostatniego raportu Najwyższej Izby Kontroli, do którego dotarł DGP.

Kontrole na papierze

Izba obnaża w nim, jak bardzo nie działa w naszym kraju system nadzoru nad terenami m.in. po dawnych kopalniach. Z raportu wynika, że średnio co trzecie wyrobisko nie zostało nigdy skontrolowane przez odpowiedzialne za to urzędy. Drugie tyle było sprawdzane mniej niż raz w roku. W ocenie NIK zawiodła też jakość nadzoru tam, gdzie w ogóle on występował. Zgodnie z przepisami spoczywa on na starostach – mają oni dopilnować, by w ciągu 5 lat po zakończeniu działalności przemysłowej przedsiębiorca doprowadził teren do pożądanego stanu, który nie zagrażałby środowisku.
Praktyka pozostawia jednak wiele do życzenia. Zamiast należytej kontroli bardziej trafne jest mówić o wybiórczych oględzinach – konkluduje NIK. I zwraca uwagę, że skutki takich zaniedbań są poważne. Opuszczone kopalnie (np. żwirownie) często stają się bowiem miejscem nielegalnego składowania śmieci i różnego rodzaju odpadów. Zrzucają je tam nie tylko mieszkańcy, lecz także nieuczciwe firmy, które odkupują zaniedbane i opuszczone tereny, by deponować tam tony odpadów, za które normalnie musiałyby zapłacić.
Eksperci ostrzegają, że już wkrótce czekać nas może prawdziwa plaga takich procederów, podobna do fali pożarów z zeszłego roku. – Zamiast widowiskowego puszczania ich z dymem, co przyciąga uwagę mediów i mieszkańców, przestępcom łatwiej będzie po prostu zakopać odpady m.in. na dawnych terenach pogórniczych, poza czyimkolwiek widokiem – mówi Artur Czyżewski, prezes zarządu spółki Inneko, zajmującej się utylizacją odpadów w Gorzowie Wielkopolskim. I dodaje, że ani pożarów, ani nielegalnego deponowania śmieci nie ukrócą żadne przepisy tak długo, jak utrzymywać się będzie nadwyżka odpadów, których dziś nie ma komu lokalnie przetworzyć.

Przyzwolenie dla patologii

NIK opisuje kilka przypadków takich patologii. Przywołuje, że tylko w październiku ub.r. policjanci z Piotrkowa Trybunalskiego odnotowali próbę zakopania ok. 100 ton odpadów nieznanego pochodzenia, które kilku kierowców chciało zrzucić do wyrobisku Lewkówka. Nielegalnie zrzucone odpady znaleziono też w powiecie zgierskim – w wyrobiskach Karolew i Dąbrówka.
Dyrektor delegatury NIK w Olsztynie Piotr Górny podkreśla jednak, że może to być wierzchołek góry lodowej, którego izba, z racji na ograniczone moce, nie jest w stanie sprawdzić. – Jaka jest skala zjawiska? Tego się nie da nawet oszacować, bo wiemy tylko o tych przypadkach, gdy uda się złapać kogoś za rękę przy nielegalnym zasypywaniu wyrobiska śmieciami. Ale nasze ustalenia pokazują jednoznacznie, że nadzór nad tymi terenami kuleje do tego stopnia, że łatwiej może być porzucić śmieci niż spotkać się z realną karą – mówi.
Artur Czyżewski podkreśla też, że problem ten dotyczy przede wszystkim małych żwirowni. Tam łatwiej jest bowiem ukryć nielegalne praktyki niż w przypadku dużych kopalni, które są kluczowym przedsiębiorcą na terenie gminy i podlegają bardziej rygorystycznym kontrolom.

Potrzebny większy nadzór

NIK nie zostawia suchej nitki na działaniach starostów (skontrolowano 24 jednostki w sześciu województwach na przestrzeni lat 2013–2018). Ocenia ich zaangażowanie w rekultywację terenów jako „całkowitą bierność”. Skąd tak ostre sądy? Spośród 585 wyrobisk 206 (ponad 35 proc.) w ogóle nie było skontrolowanych. 213 (ponad 36 proc.) wizytowano rzadziej niż raz w roku, jak nakazują przepisy. To powodowało, że starostowie nie wiedzieli, czy rekultywacja przebiega zgodnie z prawem – przekonuje izba i apeluje o wzmocnienie nadzoru wojewodów.
NIK odnotowała też przypadki, gdy starostowie nierzetelnie określali warunki rekultywacji. Uchybienia te polegały m.in. na niepoprawnym wskazaniu osób odpowiedzialnych za rekultywację – często były to osoby, które kupiły grunty od pierwotnego właściciela, podczas gdy to on powinien za nie odpowiadać. Błędy te, jak konkluduje NIK, „wynikały także z istniejącego «handlu dziurami w ziemi» powstałymi w wyniku wydobycia kopalin. Kupowali je przedsiębiorcy, którzy zobowiązywali się zrekultywować teren w zamian za możliwość zgromadzenia i wykorzystania w tym celów odpadów, które trafiały do zakupionych wyrobisk” – czytamy w raporcie.
Samorządowcy przekonują, że brakuje im pieniędzy i pracowników, by dopełnić wszelkich formalności i zbadać każde wyrobisko. – Nie można zapominać, że zadania starostów określone w ustawie o ochronie gruntów rolnych i leśnych są zadaniami z zakresu administracji rządowej – a zatem są finansowane z dotacji, jaką otrzymują powiaty. W mojej ocenie jest ona za niska w stosunku do zakresu zadań – mówi Grzegorz Kubalski, ekspert Związku Powiatów Polskich. Ubolewa też, że NIK w ramach swojej kontroli poprzestał na stwierdzeniu faktu niewykonywania określonych zadań; nie zastanowił się natomiast, na ile jest to spowodowane uwarunkowaniami finansowymi.
Wypowiedzi samorządowców mają też jeszcze inny wspólny mianownik. Jest nim luka prawna, która nie obliguje przedsiębiorców do sporządzania i przekładania w urzędzie dokumentacji rekultywacji. A bez niej, jak przekonują starostowie, właściwe prowadzenie kontroli jest utrudnione. Trzeba bowiem czekać na inicjatywę przedsiębiorcy, a gdy ten takiej nie wykazuje, można tylko wszcząć postępowanie administracyjne. To jednak jest kosztowne i czasochłonne – przekonują.