To nie prowokacja. Raczej eksperyment. Rozmowa z właścicielem firmy i jego pracownikami. Ale tak, by jedna strona nie wiedziała o tym, co mówi druga. Chciałam przekonać się, czy wiele ich łączy, czy też dzieli wszystko
Obrażać, plotkować, obgadywać. Szkalować i zbierać dowody mogące przydać się w sądzie pracy. Internetowe grupy dyskusyjne, media społecznościowe czy też portal Pracoznawcy.pl to dobrze znane miejsca wymiany poglądów przez pracowników – w 90 proc. to mało przychylne dla pracodawców opinie. Na ile to po prostu hejt, a na ile prawdziwe żale – trudno powiedzieć. Ale na pewno i przełożeni, i podwładni mają na swój temat wiele do powiedzenia. Bez względu na branżę, rządzących i przepisy.
Prawie zawsze szef jest tym złym. Tym, który nie płaci, nie słucha, nie lituje się, nie daje podwyżki i wolnego. Za to pracownik zazwyczaj jest kozłem ofiarnym, na którego szef zrzuca winę za swoje błędy. I jeszcze do tego jest przez niego wyzyskiwany. I może mówić na ten temat bez końca, zwłaszcza anonimowo.
Ale jak się przyjrzeć firmie od środka, to okazuje się jednak, że ten złośliwy i skąpy szef może mieć całkiem dobre serce, z kolei ten biedny pracownik dobrze wie, jak wykorzystywać jego słabości.
Ten zły
Firma z polskim kapitałem, średnio dochodowa, ale utrzymująca się na rynku branży usługowej od kilkudziesięciu lat. Biuro na obrzeżach miasta, lecz za to z dobrym dojazdem, co chwalą sobie stali klienci. Pracownicy trochę mniej, bo w ciągu dnia nie da się nic załatwić. Ani banku, ani dużego centrum handlowego w pobliżu. Nuda. Nigdzie nie da się wyskoczyć dla rozprostowania kości. Na straży firmy on – szef. Patryk.
Spotykam się z nim o świcie w knajpce naprzeciwko firmy. To dobry punkt obserwacyjny. Vis-a-vis wejścia. Z widokiem na pobliski parking i stojak dla rowerów. Oraz jego pracowników, którzy jak podejrzewa, coraz bardziej lecą sobie w kulki. – Właśnie podjechała M. W aucie na parkingu minie jej kolejne pół godziny. Na malowaniu się i plotkowaniu przez telefon – pokazuje przez okno. – Wiem, że do pracy jej niespieszno, że wychodzi z domu wcześniej, bo kłóci się z mężem. Swoją drogą, przydałoby się, gdyby ze dwa razy przyszła do biura wcześniej, bo słynie z długich lunchów, przez co nie wyrabia się z arkuszami Excela. Inni zaczną w końcu strajkować albo gadać po kątach, że M. ma u mnie fory. Każdy inny pracodawca za takie olewanie pracy pewnie by ją zwolnił, lecz wiem, że przechodzi ciężki czas w domu, staram się być dla niej wyrozumiały.
Potem na parking przyjeżdżają O. i L. Zawsze razem, choć do budynku wchodzą osobno. Zazwyczaj w 15-minutowym odstępie. Trochę to bawi Patryka, a trochę smuci. Bo przecież i tak większość pracowników wie, że są parą. Kryją się chyba już tylko przed nim. – W sumie to jestem nawet o tym przekonany. To przykre, bo po pierwsze – bardzo ich lubię i nic do nich nie mam, a po drugie – nawet gdybym był homofobem, i tak bym ich nie zwolnił. Na pewno nie dlatego, że są parą.
Kilkanaście godzin później O. i L. najpierw pięć razy upewnią się, że on nie wie, że ze mną rozmawiają. Potem przyznają, że nie czują się w firmie najlepiej i obaj rozglądają się za bardziej przyjaznym miejscem. – Gdzie będziemy traktowani normalnie, a nie jak dziwolągi – oburza się O. – Dziwnym trafem tylko nam kolejny raz ucinany jest limit na połączenia telefoniczne i vouchery na taksówki. I to niby jest fair?
Czego jak czego, ale pieniędzy Patryk pilnuje skrupulatnie. Przekonuje, że w ciągu 20 lat prowadzenia firmy stara się sprawiedliwie rozkładać pensje, żeby nikt nie złapał go na czymś, co mógłby wykorzystać w sądzie pracy. Ale, jak zaznacza, nie jest Świętym Mikołajem i za taksówki wykorzystywane ponad normę płacić nie będzie. Tak samo jak za telefony. – Gdybym nie miał zaufania do ludzi, to po co prowadziłbym firmę? Zdarzają się nieuczciwi, ale to tak jak wszędzie. Wiem co najmniej o kilku takich moich pracownikach, pewnie ich zwolnię w pierwszej kolejności. Jestem wyrozumiały, jak trzeba, to pomogę, dam zaliczkę, bo ktoś pilnie potrzebuje, ale dla złodziei nie mam litości. Wynoszą artykuły biurowe, załatwiają prywatne sprawy przez telefony stacjonarne, kiedyś nawet dzwonili za granicę, lecz poblokowałem wyjścia. Nie chcę być Hitlerem, ale niestety jest tak, jak mówią: dasz komuś palec, to urwie ci rękę. Tyle lat w branży nauczyło mnie ostrożności. Dwa lata temu zdarzył mi się pracownik, który opłacał służbowymi voucherami taksówki za powroty z prywatnych libacji. Dobry był, myślał, że dzięki temu może sobie pozwolić na więcej niż inni. Ale moja cierpliwość się w końcu wyczerpała. To tyle, jeśli chodzi o cwaniakowanie. Ale kobiety w ciąży, matki czy osoby o odmiennej orientacji seksualnej traktuję dobrze.
– Boi się sądu pracy, i tyle. Ale gdyby tylko mógł, już dawno by nas się pozbył – twierdzą jednak O. i L.
Z podkulonym ogonem
Na 30 osób w firmie ponad połowa jest na etatach. Pełnych lub połówkach. Pozostali prowadzą jednoosobową działalność. Umowy-zlecenia zlikwidowano w ubiegłym roku. – Nie jestem w stanie wszystkich przyjąć na etat, dlatego części zaproponowałem własną działalność. W zamian za to dostają dodatkową premię. W ramach zadośćuczynienia. Niekiedy pomagam też w kwestiach księgowych, pozwalam, by nasza księgowa doradzała tym, którzy jeszcze nie do końca sprawnie się obracają w podatkach. Wiem, że po byciu na etacie prowadzenie własnej firmy może przerażać, ale niestety są takie czasy, a nie inne, większość firm przechodzi na taką formę zatrudnienia. Nie jestem z tego dumny, ale innego wyjścia nie było.
Kiedy pytam później o te udogodnienia 46-letniego Ł., w firmie od ponad 10 lat, rzuca wiązankę: – Co za dupek. Miałem etat przez osiem lat, aż w końcu dał mi do wyboru: albo przechodzisz na własną firmę, albo będziesz musiał szukać innej pracy. Nie powiedział tego wprost, ale dobrze wiem, że to właśnie miał na myśli. Wystarczy, że spojrzał się na mnie. I jeszcze ten ironiczny uśmieszek. „Bo ciężkie czasy, bo potrzeba restrukturyzacji firmy”. Tak potraktował również kilkanaście innych osób. Ostatnie premie dostaliśmy chyba ze dwa lata temu na firmowym śledziku. Potem był już tylko symboliczny uścisk dłoni, od czasu do czasu jakaś koperta z minimalnym wkładem. Na etatach zostali ci, których nie można zwolnić. Chwilę przed emeryturą, w ciąży, ze stopniem niepełnosprawności, no i podobno paru dobrych znajomych szefa z brydża. Wobec innych nie miał litości. Tylko jedna osoba kazała mu się walić na pysk i poszła szukać innej pracy. Ale to był bezkredytowy singiel. Reszta z podkulonym ogonem została.
A., z którą spotykam się po Ł., jest w firmie od czterech lat. Zauważa, że niektórzy nie widzą, jak wiele się na rynku pracy zmieniło i że mogło być gorzej: – Ogólnie szef nie jest zły, choć to prawda, że jakoś trudno go polubić. W porównaniu z innymi przełożonymi, których miałam przed nim, wypada jednak całkiem przyzwoicie. Zawsze można się do czegoś przyczepić, ale to mój szef, a nie kumpel. Może i nas nie rozpieszcza, lecz płaci regularnie, a dla mnie to już wystarczający powód, żeby nie narzekać. Bo kto ma teraz luksusy w pracy? U nas są przynajmniej darmowe kawa i mleko. Jak ktoś liczy nieustannie na służbowy samochód i premie co dwa miesiące, to urwał się z choinki. Sama też przeszłam na firmę i chociaż wolałam etat, to zdaję sobie sprawę, że wszystko na rynku się zmienia.
Sknera pospolity
Uczciwość, pracowitość i entuzjazm. Tym podobno można wkraść się w łaski Patryka. Obijanie się działa na niego jak płachta na byka. – Mam zespół, który jest ze mną nieprzerwanie od początku firmy, część tuż przed emeryturą. Mam też młodych, z których część zostawię po okresie próbnym, a części na pewno podziękuję. Nawet wiem komu. Dwóm świeżakom, co nie potrafią pracować pod presją czasu, spóźniają się. Na dodatek mają muchy w nosie. Nie cierpię pracowników, którzy pracując, robią mi łaskę. Przecież nie robią tego za darmo. Nie każę nikomu ani kopać rowów, ani siedzieć w robocie po 18 godzin. Ale wymagam odrobiny dobrej woli. Nawet w konfesjonale potrzebny jest minimalny entuzjazm. Niestety co drugi młody człowiek, który trafia ostatnio do mnie, ma wyższe wymagania niż kompetencje. Chciałby zarabiać, ale tak, żeby się, Boże broń, nie zmęczyć – podkreśla.
Świeżaki to m.in. stażystki K. i E., które, kiedy tylko mogą i kiedy Patryk nie widzi, szczebioczą przez telefon. Przy wieczornym drinku zwierzają się, że szef jest podstarzały i sfrustrowany. – Wszystkiego się czepia, jest zrzędliwy i jak tylko może, patrzy się nam na cycki. Po stażu, nawet gdyby coś zaproponował, i tak ruszamy dalej. Na podwyżkę czekałybyśmy tu pewnie do emerytury.
P. to też świeżak. – Podobno straszny z niego jest sknera. Jak się kiedyś papier toaletowy skończył, to kolega z działu opowiadał, że przez dwa dni każdy musiał z własną rolką przychodzić. Nie, to chyba nie był żart, nie sądzę. Na pewno każe sekretarkom spowiadać się z ilości zużywanego papieru w drukarce. Ale to akurat mnie nie dziwi, bo kiedyś przyłapał pracownika na drukowaniu pracy magisterskiej. Też bym takiego utłukł. Mówią, że od tamtej pory ma uraz i stał się podejrzliwy. Ponoć wciąż też patrzy, czy czegoś nie wynosimy. Podobno któregoś tygodnia liczył paczki kaw rozpuszczalnych w szafkach w kuchni.
Na podsłuchu
O tym, że potrafi uciąć premię w odwecie za kontakty towarzyskie, mówi się w firmie od kilku lat. Ale dowodów brak. Część pracowników przyznaje w końcu, że i owszem, dostawali mniejsze premie, ale w sumie to nie wiedzą dlaczego. Być może szef odkrył, że nawet dwie godziny dziennie spędzają na plotkach i kawie, albo jakiś „życzliwy” na nich doniósł. Inni z kolei dodają, że premii nigdy nie zmniejszono tym, którzy trzymają z nim dobrze. Kilka razy w roku bywali u niego w domu na towarzyskich rautach.
Na 100 mkw. firmy można łatwo się zgubić. Zwłaszcza wśród regałów z segregatorami i kilku małych pomieszczeń gospodarczych. Wie coś na ten temat M., który od kilku tygodni ćwiczy znikanie w obawie przed wręczeniem wypowiedzenia. – Usłyszałem przez przypadek w kuchni rozmowę przez telefon. Mówił, że będzie musiał dokonać wyboru między kilkoma pracownikami, którzy pojawili się w firmie w ciągu ostatniego roku. Jestem wśród nich. Nie mam pleców, nie chodzę na browar ze starszymi stażem, nie jestem niczyim kuzynem ani szwagrem. Mam 32 lata i kredyt we frankach na karku. Nie mogę sobie pozwolić na ponowne szukanie pracy. Tym bardziej że jest mi tu całkiem dobrze. Stała pensja, znośne obowiązki i regularne godziny. Szef też jest OK, chociaż słyszałem, że nie grzeszy tolerancją i potrafi zwolnić za to, że ktoś umawia się z ładną dziewczyną z firmy. Stary zazdrośnik i podobno pies na baby. Ale, podkreślam – podobno. Sam jeszcze nic nie widziałem i nic nie słyszałem. Ludzie jednak plotkują.
K. (w firmie od sześciu lat) podejrzewała nawet kiedyś, że wszyscy są na podsłuchu. Zdarzyło jej się kilkakrotnie, że informacja, którą zdobyła podczas rozmowy telefonicznej w biurze, pojawiła się nagle u konkurencji, a ona dostawała opieprz, dlaczego nie są pierwsi. Do tego stopnia już nie ufa otoczeniu, że nawet rozmawiając przez telefon, używa ustalonego wcześniej szyfru. – Staram się nie spóźniać i nie nawalać. Szlag mnie trafia, gdy inni lekceważą godziny pracy czy obowiązki, wyznając spychologię. Potrafię ochrzanić żółtodziobów, jak trzeba, to idę na skargę do szefa. Ja za kogoś winy na siebie brać nie będę. Każdy za coś dostaje w tej firmie pieniądze. Za same dupogodziny szef nam nie płaci. Nie mam obiekcji, by publicznie mówić, co mi się wśród młodszych stażem pracowników nie podoba – tłumaczy M. – Poza tym w firmie jest w porządku, chociaż są ciężkie czasy i nie wiadomo, co z nami wszystkimi będzie. Jeśli chodzi o plotki, że szef wybiera sobie dziewczyny i jak mu odmówią, to je wyrzuca, to nie ma w nich krzty prawdy. To prostackie ciosy poniżej pasa. Wywala za niedopilnowanie obowiązków, a nie za noszenie spódnicy.
Baby to same kłopoty
Tak jak z podsłuchem to wierutna bzdura, tak prawdą jest, że Patryk kobiet w pracy nie lubi. Zwłaszcza od kiedy ma kłopoty w domu. Irytują go te wszystkie szczebiotania, plotki i wylewane w toalecie flakony perfum. Gdyby tylko mógł, pozbyłby się kobiet z firmy. Co do jednej. – Z mężczyznami nie ma problemu. Nie mają fochów, są dyspozycyjni, nie spieszą się do lekarza, do dziecka, do smutnej przyjaciółki czy na pedicure. Są panami swojego czasu i w pracy oddają się zazwyczaj pracy. I tak, jak na 30-osobową firmę, kobiet jest u mnie niewiele, bo zaledwie jedna trzecia, ale gdybym tylko mógł i trafił na odpowiednich pracowników, na pewno postawiłbym na męski zespół. Obyłoby się bez tego jęczenia, gadania o dziecięcych kupkach, kolkach i egzaminach do gimnazjum. Wystarczy mi słuchanie biadolenia w domu. W pracy chcę się skupić na pracy i rozwoju firmy. Tylko ze dwie pracownice, takie, które są tuż przed emeryturą, są na poziomie i zachowują się profesjonalnie. Reszta to zgraja niedojrzałych bab, ale zwolnić ich nie mogę, bo poszłyby do sądu. Nie chcę z nimi zadzierać. W ubiegłym roku poleciała jednak menedżerka działu, która służbową kartą zapłaciła sobie za powiększenie ust. Wiem, że to brzmi tak niedorzecznie, że śmiech na sali, ale tak było. Przyznała potem, że chciała pożyczyć pewną kwotę ze służbowej puli i oddać tuż po otrzymaniu pensji. Odeszła za porozumieniem stron, chociaż miałem wszelkie powody do wręczenia jej dyscyplinarki. Ubłagała mnie, była samotną matką. Rozłożyłem dług na raty i poradziłem terapię. A i tak potem usłyszałem na korytarzu, że pewnie była moją kochanką, bo każdą inną pracownicę podałbym do sądu. Otóż nie. Nie była.
P. jest matką 4-letniego chłopca i stałą bywalczynią przychodni pediatrycznej. – Od narodzin syn często choruje. Chcąc nie chcąc, muszę chodzić na zwolnienia. Średnio raz na miesiąc nie ma mnie przez kilka dni. Jestem jeszcze na etacie, przysługuje mi zwolnienie na dziecko, lecz za każdym razem, jak idę do akt, spotykam się z ironicznymi uśmieszkami. Wiem, że jakby co jestem pierwsza do odstrzału. Oficjalnie usłyszę, że nie dopilnowałam projektu, ale moje macierzyństwo na pewno będzie tu miało duże znaczenie. Wydaje mi się, że kiedyś było trochę inaczej. To znaczy, jak szef był jeszcze żonaty, miał trochę inne podejście do kobiet i dzieci. Był też bardziej tolerancyjny.
Lunch z podziałami
W południe dwa pokoje socjalne pękają w szwach. Bo przy stanowiskach pracy jeść nie można. Mówi się, że szef krzyczy na widok okruszków. Punktualnie o 12.30 pracownicy lokują się więc w socjalnych i wyciągają, co kto ma. Czajnik i mikrofala chodzą non stop, a zegar nad wejściem odlicza kolejne minuty. Szef nie lubi spóźnień i przedłużonych „lanczów”, chociaż parę osób nagminnie to robi, dosłownie prosząc się o kłopoty. Sam Patryk je w swoim gabinecie. Mówi, że chroni swoją prywatność i nie chce, by mu zaglądano w talerz. Podobno zazwyczaj zamawia coś z pobliskiej włoskiej knajpy, a przy podlejszej pogodzie i równie podłym humorze prosi sekretarkę, żeby poszła po chińszczyznę do budy na dole. – Nigdy nie zajrzał do socjalnego ani nie pogonił nikogo, kto jadł dłużej niż zwykle. Ale tak się kiedyś mówiło, że z przerwami na jedzenie i papierosa lepiej u szefa nie przesadzać, i tak też zostało do dzisiaj. Niektórym na pewno wyjdzie to na zdrowie – śmieje się M.
W czasie, gdy pracownicy jedzą lunch w rytm wskazówek ściennego zegara, bo ktoś rzucił żart o zainstalowanych kamerach, on siedzi przy biurku i liczy. O ile musiałby zwiększyć kosztorysy, żeby w tym roku pozwolić sobie na symboliczne premie dla wszystkich pracowników. A przynajmniej dla tych, których zamierza uchować przed zwolnieniem i podkupieniem przez konkurencję. Bo wie, że prędzej czy później zaczną odchodzić, jeśli nie rzuci im „marchewki”. Bo to nie jest tak, że o ludzi nie dba. Dba na tyle, na ile może, ale są miesiące, że jest tak zestresowany przyszłością firmy, że najchętniej sprzedałby ją konkurencji i wyjechał. Na przykład do Tajlandii. – Na pewno będę musiał podziękować części pracowników. Dzięki temu pozostali będą mieli lepsze warunki, a praca też będzie efektywniejsza. Myślę nad darmowymi posiłkami lunchowymi, może grupowym ubezpieczeniem medycznym. Staram się być miły, ale sam nie wiem, dlaczego ludzie się mnie boją. Może po części przez mój dość słuszny wzrost, mam 1,90 m. Już w szkole wzbudzałem popłoch.
Patryk nie wie, i zresztą chyba nie chce wiedzieć, co na jego temat sądzą pracownicy. Nawet anonimowo. Zresztą nigdy o to ich nie zapytał. Pracownicy za to nie dali mi żyć. Wielokrotnie podpytywali, czy „on coś mówił”, czy „coś szykuje”. A najwięcej SMS-ów, jakie wciąż dostaję, brzmi: „Czy coś słyszałam o tegorocznych podwyżkach?”.
Na 30 osób w firmie ponad połowa jest na etatach. Pozostali to jednoosobowa działalność. – Takie mamy czasy. Nic na to nie poradzę – tłumaczy się Patryk. – Na etatach zostali ci, których nie można zwolnić. I podobno paru dobrych znajomych szefa. Tylko jedna osoba kazała mu się walić na pysk – opowiada mi pracownica Patryka