Przedsiębiorcami stają się najczęściej mimo woli. I zazwyczaj są nimi tylko z nazwy.
Nikt tak naprawdę nie wie, ile jest w Polsce firm jednoosobowych. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, ale wciąż tylko szacunkowych, określa się ich liczbę na ok. 1,1 mln. Według ZUS samozatrudnionych płacących składki (firmę można zawiesić na dwa lata) jest 800 tys. Stanowią prawie czwartą część całego sektora małych i średnich firm. Tylko ilu z nich rzeczywiście można określić przedsiębiorcami, a ilu jest nimi tylko z nazwy?
– Na pewno jest to społeczność bardzo heterogeniczna, bo nie wszystkie firmy zostały założone dobrowolnie. Ten przymus może oczywiście wynikać z presji pracodawcy na przejście na samozatrudnienie, ale może też być jedyną szansą na wyjście z bezrobocia – zauważa prof. Ryszard Bugaj z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. Bardzo wiele programów skierowanych do bezrobotnych polegało na zachęcaniu do zakładania własnej działalności gospodarczej, na rozpoczęcie której można było dostać dotację. Jednak nie ma żadnych wiarygodnych badań, które pozwoliłyby określić, ile z jednoosobowych firm powstało w wyniku świadomego działania, a ile z konieczności. Szczególnie niewiadomą pozostaje skala tzw. fałszywego samozatrudnienia. Chodzi o przedsiębiorców, którzy otworzyli działalność, żeby nie zostać zwolnionymi i robią to samo, czym zajmowali się, pracując na etacie.
Kpiny z przedsiębiorczości
Przedsiębiorca – to brzmi dumnie. Nie kojarzy się z prywaciarzem, cinkciarzem czy badylarzem. Takiemu świeżo upieczonemu właścicielowi firmy mniej groźny wydaje się dotychczasowy szef – w końcu zakładając działalność gospodarczą, przestaje być jego podwładnym, a staje się zleceniobiorcą albo jeszcze lepiej – kontrahentem. Ale czy o takich właśnie przedsiębiorców nam chodzi? Którzy są nimi tylko z nazwy? Nie generują miejsc pracy, nie są innowacyjni, nie biorą kredytów inwestycyjnych ani nie korzystają z dotacji, by sfinansować rozszerzenie działalności, nie powiększają eksportu, a ich kreatywność sprowadza się do zaliczania jak największej liczby ponoszonych wydatków do księgowanych kosztów. Swoboda prowadzenia działalności gospodarczej w ich przypadku brzmi jak ponury żart. Fikcyjny samozatrudniony nie ma żadnej swobody, bo o wszystkim i tak decyduje pracodawca, dla niepoznaki zwany zleceniodawcą.
– Ta zależność jest niebywała. Osoba prowadząca jednoosobową firmę nie jest przecież zależna od sytuacji na rynku, lecz od kondycji jednego konkretnego przedsiębiorcy, dla którego pracuje. Ona przede wszystkim nie myśli kategoriami, jakimi myślą przedsiębiorcy, lecz takimi, jakimi myślą pracownicy – mówi dr Marcin Zarzecki, antropolog i socjolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. – Jednocześnie takie osoby są poza nawiasem. Nie są już pracownikami, nie chronią ich kodeks pracy czy związki zawodowe, nie mogą też w pełni korzystać z możliwości, jakie daje prowadzenie własnej firmy. Czy to patologia? Owszem. Tylko problem polega na tym, że zarówno jedni, czyli pracownicy przechodzący na własną działalność, jak i drudzy – pracodawcy, którzy ich do tego zmuszają, są postawieni pod ścianą – tłumaczy socjolog. I dodaje, że problem nakłaniania do samozatrudnienia dotyczy głównie małych i średnich firm, dla których wysokie koszty pracy są kulą u nogi.
– Bardzo ważną cechą przymusowych przedsiębiorców jest poczucie niepewności. Nawet jeśli dostają większe pieniądze, to ich sytuacja jest gorsza od pracowników o bardzo niskich dochodach, żyjących na granicy ubóstwa czy w niedostatku, bo ci drudzy mają jakąś pewność wynagrodzenia i stabilność zatrudnienia – zauważa dr Mariusz Baranowski z UAM w Poznaniu. Jego zdaniem m.in. z tego powodu fałszywych samozatrudnionych trzeba zaliczyć do prekariatu. Jest też przeciwny tłumaczeniu takiej sytuacji wysokimi kosztami pracy. To pewien mit, którym wszyscy tłumaczymy sobie przyzwolenie, by tak się działo.
A to przyzwolenie jest bardzo niepokojące. Bo zgadzając się na fikcję samozatrudnienia, jednocześnie przyjmujemy rezygnację z XIX- i XX-wiecznych zdobyczy praw pracowniczych, które gwarantuje kodeks pracy. Kodeks, który paradoksalnie tak bardzo chroni pracowników, że coraz mniejsza ich liczba jest nim objęta. Zamiast tego mówi się nam, że jesteśmy coraz bardziej przedsiębiorczy. – Co z tego, że jesteśmy najbardziej przedsiębiorczym krajem Unii Europejskiej, a za chwilę staniemy się najbardziej wykształconym, skoro nijak nie przekłada się to na szanse życiowe ani standard egzystencji – stwierdza dr Baranowski.
Pokusa nadużycia
Nie wszędzie przymyka się na to oko. Przy okazji zamieszania z wprowadzeniem płacy minimalnej u naszych zachodnich sąsiadów niemiecka administracja lojalnie uprzedziła, że kierowcy ciężarówek, którzy w Polsce często formalnie działają jako firmy jednoosobowe, w myśl niemieckiego prawa będą traktowani jak pracownicy. Dlaczego? Bo tu, by kierowca był uznany za przedsiębiorcę, nie może on czerpać dochodów od jednego tylko kontrahenta, ale przede wszystkim musi posiadać pojazd, którym świadczy usługi. Poza tym, by mówić o samozatrudnieniu, taki kierowca musiałby być autentycznie niezależny w organizowaniu sobie pracy, a więc samodzielnie decydować o tym, które zlecenie wykona, a które nie, lub jaką trasą pojedzie. Oczywiście wszystkich tych kryteriów polscy kierowcy przedsiębiorcy nie spełniają, ale u nas w kraju nikomu to specjalnie nie przeszkadza. Tymczasem w myśl przepisów obowiązujących za Odrą taka osoba jest fałszywym samozatrudnionym (czytaj: jej działalność jest nastawiona na próbę obejścia przepisów pracy i oszukiwania na składkach).
Państwa starej Unii nie mają zresztą wielkiego problemu z nadużywaniem samozatrudnienia. Weźmy przykład Szwecji. – W tym kraju nie jest to postrzegane jako znaczący problem wśród rodowitych Szwedów, natomiast często jest spotykane wśród imigrantów, szczególnie z nowych państw członkowskich, w tym z Polski. Według szacunków Instytutu Badań nad Migracjami, Etnicznością i Społeczeństwem w przedsiębiorstwach budowlanych nawet 25 proc. pracujących mogą stanowić fałszywi samozatrudnieni – mówi Janina Petelczyc, ekspertka fundacji naukowej Norden Centrum. Najpopularniejszą formą samozatrudnienia w Szwecji jest zarejestrowanie się jako przedsiębiorca jednoosobowy (enskild näringsidkare). Ta forma odpowiada polskiemu jednoosobowemu przedsiębiorcy prowadzącemu działalność na podstawie wpisu do rejestru. – Za kryteria rzeczywistego samozatrudnienia uważa się nie tylko opłacanie przez daną osobę zarówno podatków, jak i składek na zabezpieczenie społeczne. Taka osoba sama planuje sobie swoje zadania i sposób ich wykonania, zapewnia sobie własny sprzęt i narzędzia potrzebne do pracy. Nie może występować stosunek podległości w pracy, a działania podejmowane są na własne ryzyko (odpowiadanie całym majątkiem za skutki działalności gospodarczej). No i oczywiście prowadzi się działalność dla więcej niż jednego kontrahenta – wylicza Janina Petelczyc.
Praca to praca
Fakt, że u nas toleruje się pseudoprzedsiębiorców, nie wynika z braku odpowiednich przepisów. Teoretycznie już teraz szczelnie ograniczają one możliwość nadużywania samozatrudnienia i omijania w ten sposób umów o pracę, które dla firm wiążą się ze znacznie większymi obowiązkami i wyższymi wydatkami. Zgodnie z art. 22 kodeksu pracy wykonywanie obowiązków w warunkach określonych w tym przepisie oznacza zatrudnienie na podstawie umowy o pracę bez względu na to, jaki kontrakt obie strony zawarły. Jeśli więc dana osoba wykonuje pracę określonego rodzaju, pod kierownictwem zatrudniającego oraz w miejscu i czasie przez niego wyznaczonym, to – z mocy prawa – jest ona zatrudniona na umowę o pracę, nawet jeśli strony podpisały np. umowę o świadczenie usług. – To dobra definicja zatrudnienia pracowniczego, bo nie pozostawia żadnych wątpliwości. Z góry wskazuje, kto jest pracownikiem. Trzeba jedynie ten przepis egzekwować – wskazuje prof. Elżbieta Kryńska z Uniwersytetu Łódzkiego, kierownik Zakładu Zatrudnienia i Rynku Pracy Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych.
Podobnie uważa prof. Krzysztof Rączka, dziekan wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego, który wskazuje ewentualnie, że oprócz lepszej egzekucji przepisów przydałyby się wyższe sankcje za ich nieprzestrzeganie. Kłopot w tym, że nawet jeśli przepisy są dobre, to ich skuteczna egzekucja do najłatwiejszych nie należy.
Według danych PIP co piąta skontrolowana w 2013 r. firma zawierała inne kontrakty w warunkach wskazujących na konieczność podpisania umowy o pracę (wzrost aż o 46 proc. w ciągu jednego roku!). Często już sama interwencja PIP wystarczy do tego, aby firma zastąpiła dotychczasowy kontrakt zatrudnieniem pracowniczym. Ale inspekcja skierowała też do sądów 240 powództw o ustalenie istnienia stosunku pracy. Na 100 spraw, które zakończyły się do połowy 2014 r., w aż 55 przypadkach powództwo oddalono, w 3 umorzono postępowanie, w 10 zawarto ugodę, a jedynie w 32 sąd podzielił opinię inspektora i uznał, że obie strony łączy umowa o pracę.
Dlaczego w większości przypadków sądy dają wiarę pracodawcom, a nie PIP? Odpowiedź jest prosta: zazwyczaj uznają, że prymat ma w tym zakresie zasada swobody zawierania umów. Jeśli więc obie strony potwierdzą, że łączy je jedynie kontrakt cywilnoprawny zawarty między dwoma przedsiębiorcami (firmą i samozatrudnionym) i – broń Boże – nie chcą umowy o pracę, to sąd przychyla się do ich argumentacji. Zwłaszcza jeśli rodzaj zawartego kontraktu (np. na świadczenie usług) wykazuje cechy wspólne zarówno dla umów o pracę, jak i cywilnoprawnych. Oczywiście samozatrudniony powinien nie zgodzić się z takimi twierdzeniami i przed sądem walczyć o dającą mu znacznie większe przywileje umowę o pracę. To jednak tylko teoria. W praktyce taka osoba wie, że jeśli sama złoży pozew albo poprze ten przedstawiony przez PIP, to może i – po mniej więcej roku walki w sądzie – otrzyma umowę o pracę, ale firma za chwilę ją zwolni. Bo któż by chciał zatrudniać kogoś, kto pozywa własnego szefa?
Poza tym orzeczenie potwierdzające, że obie strony łączy umowa o pracę, oznacza koszty także dla samego samozatrudnionego. Przez cały okres pracy na własny rachunek płacił przecież niższe składki od tych, jakie uiszcza się za pracownika. Po wyroku sądu stwierdzającym, że jednak był pracownikiem, musiałby zapłacić ZUS różnicę (w części opłacanej przez pracownika; swoją „zaoszczędzoną” część musiałby też zapłacić pracodawca). To skutecznie odstrasza zatrudnionych od pozwów. Zatem w praktyce mamy bardzo ostry przepis przesądzający z góry o konieczności zatrudniania na umowę o pracę, który nie jest skuteczny. – Oczywiście można wprowadzać inne ograniczenia możliwości samozatrudnienia, ale trzeba zdawać sobie sprawę z konsekwencji, jakie może to wywołać – tłumaczy prof. Elżbieta Kryńska. Jej zdaniem jakiekolwiek zakazy ograniczające stosowanie samozatrudnienia mogą uderzyć nie tylko w firmy unikające umów o pracę, lecz także w osoby, które rzeczywiście chcą zarobkować na własny rachunek. Najczęściej są to wysoko wykwalifikowani specjaliści, przedstawiciele wolnych zawodów itp.
– Prostym rozwiązaniem wydaje się być podwyższenie składek dla samozatrudnionych, co spowodowałoby, że ta forma zarobkowania straci na atrakcyjności w stosunku do umów o pracę. Ale to mogłoby mieć z kolei fatalne skutki dla drugiej grupy osób pracujących na własny rachunek, czyli tych, którzy zdecydowali się na takie rozwiązanie niejako pod przymusem, bo nie mieli możliwości zdobycia etatu – wskazuje prof. Elżbieta Kryńska.
Tłumaczy, że tacy przymusowi samozatrudnieni najczęściej działają na granicy rentowności. W ich przypadku zwiększenie obciążeń składkowych mogłoby być równoznaczne z zamknięciem działalności i utratą źródła zarobkowania. Osoba taka – zamiast pracować – trafiłaby wtedy na garnuszek opieki społecznej.
Już teraz niektórzy samozatrudnieni, szczególnie ci o niższych dochodach, odprowadzają relatywnie wyższe składki niż zatrudnieni na etatach. Mimo wszystko jednak, zdaniem Ryszarda Bugaja, wyrównywanie obciążeń jest konieczne. – Pierwszą rzeczą, którą natychmiast trzeba zrobić, jest oskładkowanie proporcjonalnie do wysokości wszystkich dochodów mających charakter dochodów z pracy. Druga to likwidacja 19-proc. podatku dochodowego, który stworzono pod hasłami przywilejów dla małych i średnich firm, a z którego w rzeczywistości korzysta pół miliona ludzi o najwyższych dochodach w Polsce – uważa Bugaj.
Wszyscy się na nich zrzucimy
Tolerowanie powszechnego nadużywania samozatrudnienia może być kosztowne. Bo – wbrew pozorom – nie jest to tylko problem osób, dla których zabrakło etatów. Samozatrudnieni płacą mniejsze składki na ZUS, więc mniej pieniędzy wpływa do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, którego sytuacja finansowa już teraz jest trudna, a będzie się jeszcze pogarszać w związku z tendencjami demograficznymi – starzeniem się społeczeństwa i ubytkiem osób w wieku aktywności zawodowej. W przyszłości osoby te otrzymają niskie świadczenia, więc zapewne będą korzystać z pomocy społecznej. W praktyce wszyscy podatnicy dopłacą więc do ich utrzymania.
– To nie są żarty, bo to jest budowanie zadłużenia. Wielu z tych samozatrudnionych płacących dziś niskie składki w którymś momencie będzie mieć tak niskie świadczenia emerytalne, że powstanie ogromna presja, by im do nich dopłacać – przestrzega Ryszard Bugaj. I tak istnieje duże ryzyko, że w kraju milionów przedsiębiorców będziemy mieli emerytury obywatelskie. – Lecz znowu, czy będzie to sprawiedliwe, by wszystkim dopłacać, skoro w tej zbiorowości mogą być i tacy, którzy co prawda nie odprowadzali wielkich stawek, ale zgromadzili środki na starość, czy to poprzez dodatkowe ubezpieczenia, trzeci filar, czy inwestycję w nieruchomości?
System nie może też jednak przesłaniać człowieka. Osoba samozatrudniona dzięki opłacaniu niższych składek zarabia na rękę więcej, niż otrzymałby pracownik. To zaleta tej formy zarobkowania. – Zwłaszcza dla osób z młodego pokolenia, które są przekonane, że na starość nikt nie zapewni im świadczeń. Wybór zatrudnienia, które nie wymaga dużych wpłat na ZUS, to dla nich przejaw zdrowego rozsądku – mówi prof. Elżbieta Kryńska z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych.
Jednak zarobkowanie na własny rachunek ma także rozliczne wady. Samozatrudniony jest pozbawiony większości przywilejów przysługujących zatrudnionym na umowę o pracę. Nie ma prawa nawet do tych – wydawałoby się – podstawowych, jak np. chorobowego w okresie niezdolności do pracy (chyba że sam opłacaja składkę chorobową) lub urlopu wypoczynkowego (chyba że wynegocjuje jakieś płatne przerwy z zatrudniającym, co nie jest proste, bo ułatwia dochodzenie przed sądem, że obie strony łączy umowa o pracę, a nie cywilnoprawna). Takich podwładnych nie obejmują też: płaca minimalna, uprawnienia rodzicielskie (chyba że opłacają składkę chorobową), przepisy antydyskryminacyjne (w stosunku do pracowników), a przede wszystkim – kodeksowe zasady wymawiania umów, z długimi (maksymalnie 3-miesięcznymi) okresami wypowiedzenia, koniecznością uzasadniania zwolnienia (ten przywilej dotyczy pracujących na czas nieokreślony) i licznymi grupami osób chronionych. Jednym zdaniem samozatrudnieni to – wraz ze zleceniobiorcami i dziełobiorcami – pracownicy drugiej kategorii. – Osobom tym często trudno jest przejść do tej pierwszej, czyli stać się pracującymi na etacie. Istnieje ryzyko popadnięcia na stałe w spiralę niepracowniczego zatrudnienia – uważa prof. Elżbieta Kryńska.
Jak zauważa Ryszard Bugaj, jakaś elastyczność rynku pracy jest wartością. – Tyle tylko, że jeśli już w ten kanał weszliśmy, to ta podróż nie ma końca. Jeśli przedsiębiorca może pozyskać pracownika bez płacenia za niego ubezpieczenia, to jego przewaga konkurencyjna na rynku jest duża. Jego konkurent musi wejść na tę drogę, nawet jeśli nie chce. Nie oskarżajmy go o chciwość. On gra tak, jak gra cała orkiestra.
Zmienić system
Czy zatem wystarczy jedynie lepiej egzekwować obecne przepisy, aby wyeliminować nadużycia w samozatrudnieniu? Takie twierdzenie można podać w wątpliwość.
– Kwestią kluczową w tym zakresie jest podporządkowanie pracodawcy. Nie w każdym przypadku pracy na własny rachunek da się wykazać, że wykonuje się ją pod kierownictwem firmy zlecającej wysyłanie usługi, a więc obie strony powinny podpisać umowę o pracę. Co więcej, ze względu na rozwój nowoczesnych technologii pracy podporządkowanej będzie ubywać – mówi prof. Arkadiusz Sobczyk z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Podkreśla, że tym samym podporządkowaniem tłumaczy się różnice w warunkach zatrudnienia. Skoro pracownicy wykonują obowiązki pod kierownictwem szefa, to mają prawo do przywilejów. Samozatrudnieni teoretycznie sami są sobie szefami, więc ich uprawnienia nie obejmują.
– Ale jak do podporządkowania ma się np. urlop wypoczynkowy, w czasie którego obowiązków z założenia się nie świadczy, albo płaca minimalna, która pełni przecież funkcję socjalną – ma zapewnić zarobkującym minimum niezbędne do funkcjonowania. Czy można racjonalnie uzasadnić, dlaczego uprawnienia te przysługują jedynie pracownikom, a nie wykonującym pracę na innej podstawie prawnej? – wskazuje prof. Arkadiusz Sobczyk. – Samozatrudnieni nie mają tych uprawnień tylko dlatego, że kiedy kształtowano prawo pracy, ich po prostu jeszcze nie było. Trzeba wreszcie dostrzec, że bez zmiany systemowej, czyli zrównania sytuacji pracowników i zarobkujących na własny rachunek, nie da się rozwiązać problemów rynku pracy – dodaje.
Jednocześnie trudno wskazać, dlaczego tym drugim miałyby przysługiwać jedynie okrojone przywileje. Bardziej zasadne jest pytanie o to, jak wiele uprawnień powinno przysługiwać wszystkim osobom wykonującym pracę zarobkową (bez względu na podstawę zatrudnienia). Można zastanawiać się, czy poszczególne przywileje dotyczące np. ochrony przed zwolnieniem lub zasad wypowiadania umów nie są zbyt wygórowane i czy rzeczywiście utrudniają firmom prowadzenie działalności i zatrudnienie.
– Jeśli takie zmiany nie nastąpią, osoba z firmą będzie płacić do ZUS 700 zł, a pracownik osiągający ten sam przychód – 1,5 tys. zł, choć przecież oboje będą mieć takie same potrzeby na emeryturze. Każdy zarobkujący powinien opłacać składki od własnego przychodu, bo to on się liczy, a nie sposób jego uzyskania. I móc korzystać z podobnych uprawnień związanych z zatrudnieniem – wskazuje prof. Arkadiusz Sobczyk.
Pierwszą rzeczą, którą natychmiast trzeba zrobić, jest oskładkowanie proporcjonalnie do wysokości wszystkich dochodów mających charakter dochodów z pracy. Druga to likwidacja 19-proc. podatku dochodowego, który stworzono pod hasłami przywilejów dla małych i średnich firm, a z którego w rzeczywistości korzysta pół miliona ludzi o najwyższych dochodach w Polsce – uważa Ryszard Bugaj