Efektem ubocznym wprowadzenia minimalnej stawki godzinowej okazała się kreatywność pracodawców. Zrobią wiele, by jej nie zapłacić.
Na wnuczka albo na policjanta. Te metody wyłudzania pieniędzy są na tyle popularne, że coraz mniej osób daje się złapać. Pojawiły się jednak nowe: na gębę, na dzierżawę mopa, na bezczelnego, na podwójną listę... I chociaż nie jest to bezpośrednio złodziejski proceder, w którym do drzwi puka oszust, to jednak efekt jest ten sam: jesteśmy okradani z pieniędzy.
Wszystko zaczęło się w styczniu tego roku, kiedy zaczęła obowiązywać minimalna stawka godzinowa 13 zł. Obejmuje nie tylko osoby na umowach-zleceniach, ale też samozatrudnionych, którzy jednoosobowo świadczą usługi dla firm. Ustawa precyzuje, kiedy takie rozwiązanie jest stosowane, m.in. przy zleceniach, w których wyznaczono czas ich świadczenia. Stawka ma zastosowanie do wszystkich umów, bez względu na sposób ustalania wynagrodzenia – godzinowy, dzienny, tygodniowy czy miesięczny. Minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska zachwalała, że jest to ważne zwłaszcza dla najsłabiej zarabiających. „Czas patologicznego wynagradzania po pięć, cztery, a nawet trzy złote za godzinę pracy wreszcie się skończy” – przekonywała.
Ale już wiadomo, że tak się nie stało. Przynajmniej nie w zakresie, o jakim myślała szefowa resortu. Owszem, części pracownikom to rozwiązanie poprawiło domowe budżety. Równocześnie jednak pojawiła się spora grupa ludzi, która z początkiem 2017 r. zaczęła mocno wątpić w istnienie państwa prawa. W 20 proc. skontrolowanych przez Państwową Inspekcję Pracy przedsiębiorstw źle się dzieje: minimalna stawka godzinowa nie jest respektowana, a pomysłowość pracodawców przy obchodzeniu nowych przepisów nie zna granic. Problem może być poważniejszy, bo wielu pracowników siedzi cicho, licząc, że jakoś to będzie.
Do nieprawidłowości najczęściej dochodzi w czterech branżach: w ochronie, firmach zatrudniających osoby do sprzątania, gastronomii i drobnym handlu, czyli np. w różnego rodzaju butikach, punktach z telefonami i gadżetami na terenie galerii handlowych. Ale nie jest prawdą, że proceder dotyczy tylko niewielkich biznesów. Niepokojące sygnały docierają również z firm, które w majestacie prawa wygrały przetargi i współpracują z państwowymi placówkami. Co łączy te wszystkie miejsca? Bezradność, która bije z historii opowiadanych przez pracowników. Dzielą się nimi bardzo niechętnie, prosząc o anonimowość. – Inaczej pożegnam się ostatecznie z pieniędzmi, na które czekam od tygodni, a szef już zadba o to, żebym długo roboty nie znalazł – tłumaczą.
Na gębę
Radosław nie podaje nazwiska. Nie chce kłopotów. Ma 27 lat, skończone technikum budowlane. Pochodzi z niewielkiej miejscowości. Gdy więc trafiła mu się praca na zlecenie w dużym zakładzie produkującym okna i drzwi, poczuł, że złapał Pana Boga za nogi. Zarabiał 6 zł za godzinę. Że mało, a robota ciężka? Usłyszał, że każdy tak tu zaczynał, a jak się wprawi, to „pomyślimy o podwyżce”. Ale na myśleniu się skończyło. W styczniu tego roku Radosław uznał, że właśnie nastał moment, kiedy zacznie zarabiać lepiej. – Poszliśmy z kolegami do brygadzisty, ten odesłał nas do kierownika zmiany. Kierownik poszedł do dyrektora i wyparował na tydzień – opowiada. – Zaczęliśmy się z chłopakami burzyć, bo jak to? Głupi nie jesteśmy. Ludzie słuchają tego, co w telewizji minister i pani premier mówią.
W końcu kierownik się odnalazł, przeszedł się po hali. Rozmawiał z ludźmi. Z jednym coś poszeptał do ucha, na drugiego krzyknął. – Usłyszałem, że dostaniemy więcej. Że szef nam wyrówna, ale nie na umowie. Bo na umowie firmy nie stać i jeśli chcemy mieć pracę, to musimy się zgodzić na inne rozwiązanie – opowiada Radosław. Stawka za godzinę pozostała więc bez zmian, a reszta będzie odtąd wypłacana w premiach uznaniowych. Kto ją dostanie, zdecyduje brygadzista, który najlepiej wie, jak ludzie pracują. Nie było dyskusji. – Nie rzucę roboty z dnia na dzień. Żona w ciąży, rodzice zaraz na emeryturę idą – mówi Radosław. Został więc, siedzi cicho, a w duchu się gotuje. Bo zasuwa, ale nigdy nie wie, czy w tym miesiącu zasłużył sobie na premię. Jak w takich warunkach planować cokolwiek? No i za taką nagrodę pracodawca składek do ZUS odprowadzić nie musi. – Jestem młody. Jak wyjdę z hali i mam siłę, to idę dorobić. Ale to skandal, że człowiek uczciwie pracując, musi na czarno zasuwać, by się utrzymać.
Dyskusja o minimalnej stawce godzinowej ucichła. Ale w ludziach wzbiera złość, bo swoje wiedzą. Ich zakład ogłasza się w internecie, że taki europejski, że wspiera polską gospodarkę, że szkoli pracowników. Że w branży budowlanej, w stolarce nie ma sobie równych, bo taki innowacyjny. – Wystarczy posłuchać, o czym ludzie mówią, z pracy wychodząc. Czujemy się oszukani – ucina.
W podobnym nastroju jest pani Katarzyna. Choć ma dyplom wyższej uczelni i mieszka w Warszawie, również czuje się wykorzystana. W jej przypadku nie chodziło o pracę w fabryce, ale w... prywatnym żłobku. Ogłoszenie znalazła w internecie, zadzwoniła i umówiła się na rozmowę kwalifikacyjną. Właścicielka, sympatyczna na pierwszy rzut oka kobieta koło czterdziestki, rozmawiała z nią ponad godzinę. – Wyraźnie przypadłam jej do gustu. Zapewniła, że przestrzega minimalnej stawki godzinowej. Ustaliłyśmy, że zaczynam od poniedziałku. Mam wziąć do pracy wygodne buty i nie przejmować się, jeśli nie będzie jeszcze czekał na mnie komplet dokumentów do podpisu, bo księgowa ostatnio choruje – opowiada Katarzyna. Nie, nie zapaliła jej się w głowie czerwona lampka. Była zbyt szczęśliwa, że tak szybko znalazła pracę. Umówionego dnia stawiła się w żłobku. Pracowała, zgodnie z ustaleniami, osiem godzin. Zdziwiło ją jednak to, że nikt nie chciał z nią rozmawiać, że inne pracownice unikały jej spojrzeń. Gdy wybiła 16, poszła pożegnać się z szefową. Zamiast „dziękuję, do jutra”, usłyszała: „Proszę na razie nie przychodzić. Muszę się zastanowić, co dalej z panią zrobić...”.
Zaskoczona Katarzyna wróciła do domu, ale nie dawała za wygraną. Okazało się, że dziewczyn takich jak ona jest więcej. Po rozmowie kwalifikacyjnej przychodzą do żłobka na dzień, czasem dwa, trzy. Potem właścicielka zmienia zdanie na ich temat, sprowadza kolejne osoby. I nikomu nie płaci. – W żłobku na stałe są może trzy osoby. Głównie po to, by nie wzbudzać podejrzeń wśród rodziców. Ale też mają dość, bo szefowa rozlicza się z nimi, jak chce. Bez względu na to, co mają wpisane w umowach – opowiada rozgoryczona. Jest zła na siebie. Naiwna, uwierzyła na słowo. Dziś bez dokumentu w ręku nie zrobi już niczego. Po co o tym opowiada? Bo informacja o prężnie rozwijającym się prywatnym żłobku nadal wisi na internetowej tablicy ogłoszeń, a pani w słuchawce gwarantuje ciekawą pracę i 13 zł za godzinę.
Na bezczelnego
– Tak, po 1 stycznia wiele się zmieniło. Dostałem 2,5 zł podwyżki i zarabiam 8,5 zł za godzinę – ironizuje pan Tomasz. Ale na tym koniec rewolucji. Bo jak były opóźnienia w wypłacaniu pensji, tak nadal są. Co gorsza – jego pracodawca w 2016 r. odprowadzał składki do ZUS średnio co drugi miesiąc. A w tym roku jeszcze nie zdążył tego zrobić...
Paradoks tej sytuacji polega na tym, że pan Tomasz pracuje w firmie, która ma podpisaną umowę na ochronę budynków Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Wygrała przetarg i dostała pod opiekę kilkanaście obiektów. – Rozmawiałem z kolegami, którzy je obstawiają. I załóżmy, że ja miałem odprowadzone składki za styczeń, oni za luty. I tak na zmianę – opowiada. Napisali w tej sprawie pismo do dyrekcji, do Warszawy. W odpowiedzi przeczytali, że wszystko jest w porządku, że ewentualne opóźnienia wynikają z nawału pracy w księgowości. – Mieliśmy się uspokoić, bo firma działa legalnie, a składki, jeśli jeszcze nie przyszły, to zaraz będą. Rozumiem jednorazowe opóźnienie, ale nie co chwila!
Pan Tomasz denerwuje się, bo ma 55 lat. To wiek, w którym człowiek poważnie już myśli o emeryturze. Każdy dzień się liczy. Firma, w której pracuje na umowę-zlecenie, zatrudnia setki osób. I wszyscy mają braki w świadczeniach. – Żebym jeszcze siedział gdzieś w jakiejś głuszy i placu budowy pilnował, ale to w końcu ZUS, spore miasto. Gdy ja się z czegoś nie rozliczę, zaraz jestem ścigany jak bandyta jakiś. A mój szef? Jest bezkarny. Od pracowników wymaga: swoje robić, cicho siedzieć. Proszę bardzo, w zamian oczekuję uczciwie zarobionych pieniędzy. Tymczasem sam kierownik oddziału ZUS, któremu kilka razy się poskarżyliśmy, był zdziwiony sytuacją. Bo zakład renegocjował kontrakt z firmą ochroniarską tak, by było więcej na wypłaty dla pracowników od stycznia 2017 r. To gdzie są te pieniądze?
– Z jednej strony instytucje podległe samorządom czy organom centralnym powinny stać na straży prawa, z drugiej – przyczyniają się do jego łamania. Bo instytucja rozpisuje konkurs. Przetarg na usługę wygrywa firma, która nie przestrzega stawki godzinowej – opisuje sytuację Michał Kulczycki, przewodniczący NSZZ „Solidarność” Pracowników Firm Ochrony, Cateringu i Sprzątania. Dociera do niego wiele podobnych sygnałów, choćby z ZUS na warszawskim Bemowie. Tamtejsi ochroniarze mają stawkę 4,5 zł za godzinę. Antywzorem jest również Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Wiele budynków mu podległych jest sprzątanych i ochranianych przez osoby zarabiające grosze. – Paradoksalnie nie jest łatwo im pomóc, bo na przeszkodzie stoi nawet ustawa o ochronie danych osobowych. Zdaniem GIODO zamawiający usługę nie może żądać listy płac osób zatrudnionych w firmie zewnętrznej.
Na pytanie, dlaczego pan Tomasz razem z pozostałymi ochroniarzami nic do tej pory nie zrobili, słyszę inne pytanie: a szukała pani kiedyś pracy w okolicy Radomia? – Ludzie się boją, ale są też zdesperowani. Jeśli sytuacja się powtórzy, zgłosimy sprawę do inspekcji pracy – ucina z gorzkim uśmiechem.
– 8,5 zł za godzinę? Ja bym cicho siedział – ironizuje z kolei pan Sławomir. Bo za ochranianie budynków Zakładu Gospodarowania Odpadami ma w umowie 4,20 zł za godzinę. A to tylko teoria. – Pieniądze za styczeń dostałem 15 marca. Ile? 707 zł, a wyrobiłem 208 godzin – mówi. Wychodzi więc grubo poniżej dogadanej stawki.
Firma ochroniarska, która go zatrudnia, jest najtańsza w okolicy. Dzięki temu wygrywa przetargi na ochronę, również budynków publicznych. – Moim kosztem to się dzieje. Gdy weszło w styczniu nowe prawo, myślałem, że coś się wydarzy – opowiada. Czy dzwonił w tej sprawie do swojego przełożonego? Tak. Pytał? Tak. I co? Nic, cisza! – Pracujemy po 16 godzin na obiekcie, potem dwa dni wolnego. Patrzę na te mury i krew mnie zalewa, że nic nie mogę zrobić – dodaje. Wspomina czasy, gdy pracował w zakładzie pracy chronionej. Ma grupę inwalidzką, orzeczoną umiarkowaną niepełnosprawność. Tutaj też proponował, żeby go może na etat przyjęli, że z PFRON będzie zwrot kosztów, ale nic z tego. Szef go wyśmiał.
Na podwójną listę
Zofia ma 47 lat i również pracowała kiedyś na etacie w zakładzie pracy chronionej, przez 11 lat była pakowaczką w Mszczonowie. Ale potem trafiła do szpitala na operację kręgosłupa. Piąty kręg złamany, szósty zmiażdżony. Lekarze pytali, czy aby przy rozładunku węgla nie pracowała. Dziś ma grupę inwalidzką. – Mogłabym więc pójść do opieki i dostałabym 600 zł zasiłku – mówi. Ale już się nasiedziała w czterech ścianach. Życie jej się posypało, gdy nagle zmarł synek. Wpadła w depresję, z której długo się leczyła. Praca miała być elementem terapii. – Z moim kręgosłupem do ciężkiej roboty się nie nadawałam, dlatego postanowiłam, że na sprzątaczkę pójdę.
Trafiła do firmy, która ma kontrakt z siecią eleganckich galerii handlowych. – Będzie jakby światowo – pomyślała. Zaczęła od stycznia i z pozoru wszystko było książkowe: dostała umowę-zlecenie, 13 zł brutto za godzinę. Po pierwszym przepracowanym miesiącu nadszedł termin wypłaty. Kierownik ze stolicy przyjechał z pieniędzmi. Odliczył banknoty i wyszło 7,90 zł za godzinę. – Jak ludzie zaczęli gadać, to każdego osobno do pokoju na rozmowę prosili. Ja usłyszałam, że będę miała pensję 1050 zł za 135 godzin w miesiącu. Czy chcę? Tak mnie jakoś zagadał ten kierownik, że kiwnęłam głową – opowiada Zofia. Przy kolejnej wypłacie postanowiła być czujna. Dostała do podpisania jedną listę obecności, według której prowadzone są rozliczenia. A potem kolejną, korektę. I umowę, z której wynikało, że składki ubezpieczeniowe odprowadzane są tylko od kwoty 403 zł. – Znowu pogubiłam się – przyznaje. Okazało się, że jedna lista, ta właściwa, jest podstawą do wypłaty pieniędzy na rękę. Druga, z której wynika, że pracowała dużo mniej, stanowi podstawę do rozliczeń z ZUS.
– Jezu kochany, w takiej pracy ja się żadnej emerytury nie dorobię. I co dalej? Mąż jest chory, na rencie socjalnej. Ledwo na mieszkanie starcza – mówi. I denerwuje się: – Biznesmeny wielkie. Oszukują państwo, zwykłych ludzi też. Bo żebym leżała, a ja z motorkiem w d... cały dzień zasuwam. Korytarze, portiernię, łazienki, windy ciężką maszyną do podłóg ogarniam. Zimą to po kilka razy dziennie trzeba – opowiada.
Firma, w której pracuje, reklamuje się, że jest na rynku ponad 20 lat, ma doświadczenie i że zaufało jej wielu. Że szkoli pracowników, że zapewnia profesjonalny sprzęt, że się rozwija, że z chęcią przyjmie do pracy kolejne osoby, bo tyle ma zleceń. – Na całą galerię tylko dwie z nas zostały, inni dawno pouciekali. Ja poczekam jeszcze miesiąc. Jeśli nic się nie zmieni, odejdę z pracy.
Na dzierżawę mopa
Małgorzata też bardzo chciałaby odejść, ale sama wychowuje dziecko. A w gminie Polkowice na Śląsku, skąd pochodzi, takich jak ona jest dużo: przed czterdziestką, bez wykształcenia. W firmie sprzątającej zatrudniła się na zlecenie dwa lata temu. Wcześniej dostawała 6 zł za godzinę. Miesięcznie wychodziło jakieś 550 zł. Nie sposób było się utrzymać. Odkąd jest minimalna stawka, dostaje przeszło dwa razy tyle, ale czy żyje jej się lepiej? – Narobiło się zamieszania, nerwy poszarpane mam – mówi. I opowiada, że kierowniczka dała jej druk do podpisania, bo nowe prawo i wymogi są. A w nim, że odtąd będzie płaciła szefowej 26 zł miesięcznie za dzierżawę sprzętu, którym pracuje.
– Nie ma takiego przepisu. To czysty wymysł, żeby nie powiedzieć dosadniej – ucina wszelkie wątpliwości Michał Kulczycki.
– Wiem, głupia nie jestem – odpowiada mu pani Małgorzata. – Nie znalazłam również przepisu, który kazałby mi płacić szefowej 10 zł za wydruk z informacją o moich składkach płaconych do ZUS. A tyle właśnie zażądała, gdy o to poprosiłam.
Małgorzata sprząta zakład hydrotechniczny. Dla zwiedzających – piękne miejsce. Jedno z największych takich w Polsce, do tego malowniczy zalew. Ale pracy tam co niemiara. Jej firma wygrała właśnie przetarg na sprzątanie go przez kolejne trzy lata. Najtańsza oferta i wysoki standard usług – tak się reklamowała. – Znam ten wysoki standard – uśmiecha się smutno pani Małgorzata i wylicza: – Jeden worek duży, cztery małe. Stary mop i dwa półlitrowe płyny do mycia podłóg. Tyle ma starczyć na miesiąc i tysiące metrów kwadratowych.
Ostatnio usłyszała od szefowej, że odkąd podniesiono stawki, firma ma straty. Dlatego trzeba urealnić koszty. Za jedzenie, rozmowy przez telefon czy korzystanie z toalety w pracy będą cięcia godzinówki. – Nasłała też kierowcę, który przyjechał zabrać mi sprzęt. Aż kierownik hydrotechnicznego stanął w mojej obronie. Tylko co mam zrobić? Nie zapłacę za dzierżawę, to nie dostanę wszystkich dniówek. Jak oddam sprzęt, to chyba będę musiała garnki z domu przynosić. Już dziś swoimi środkami kurze wycieram – mówi.
Michał Kulczycki przekonuje, że czkawką odbija się nam polityka taniego państwa. Ciągle podstawowym kryterium przy wyborze oferty na obsługę instytucji publicznych jest cena. Kwitnie spychologia i zasada: winna jest firma zewnętrzna, nie zleceniodawca. – Tymczasem to ten ostatni przyczynia się do powstania armii ludzi, którzy za kilka lat ustawią się w kolejce do MOPS-u, bo nie będą mieli na emeryturę – podkreśla. – Urzędnicy chcą usługi na poziomie mercedesa, a płacą jak za syrenkę. Ale pewnych rzeczy nie da się zrobić taniej. Bo taniej oznacza z krzywdą dla pracowników. Do klientów z wolnego rynku zaczyna to docierać. Pora, by zrozumiały to również osoby decydujące o zamówieniach publicznych.
Dostałem 2,5 zł podwyżki i zarabiam 8,5 zł za godzinę – ironizuje pan Tomasz. Ale na tym koniec rewolucji. Bo jak były opóźnienia w wypłacaniu pensji, tak są. Co gorsza – jego pracodawca w 2016 r. odprowadzał składki do ZUS średnio co drugi miesiąc. A w tym roku jeszcze nie zdążył tego zrobić. Paradoks sytuacji polega na tym, że pan Tomasz pracuje w firmie, która ma podpisaną umowę na ochronę budynków Zakładu Ubezpieczeń Społecznych