Zbliża się sądny dzień dla europejskiej polityki klimatycznej. W Brukseli najpóźniej do końca tygodnia powinna zapaść decyzja w sprawie dalszego procedowania celu emisji gazów cieplarnianych na 2040 r., decydującego dla tempa dekarbonizacji europejskich gospodarek w przyszłej dekadzie. Największe szanse na realizację ma scenariusz skierowania tej kwestii pod dyskusję przywódców państw, gdzie obowiązuje jednomyślność. To zarazem rozwiązanie, które – zdaniem naszych rozmówców – może przyczynić się do znaczącego złagodzenia trajektorii dekarbonizacji gospodarek, która zostanie wpisana do unijnego prawa klimatycznego.
Zgodnie z lipcową propozycją Komisji Europejskiej „27” ma zobowiązać się do osiągnięcia ich redukcji o 90 proc. w stosunku do poziomu z 1990 r., z czego 3 proc. w latach 2036–2040 można byłoby realizować poprzez tzw. instrumenty elastyczności, czyli różne formy kompensowania śladu klimatycznego. Chodzi przede wszystkim o możliwość opłacania działań dekarbonizacyjnych poza granicami UE (tzw. offsety klimatyczne) oraz pochłanianie emisji, np. z wykorzystaniem technologii ich wychwytu. Swoje stanowiska wobec inicjatywy Komisji – które wyznaczą ramy dialogu nad ostatecznym kształtem przepisów – powinny teraz przyjąć państwa członkowskie i europarlament.
Marne widoki na zielony blitzkrieg
Dania, która sprawuje prezydencję w unijnej Radzie, chciała, żeby stanowisko europejskich stolic zostało uchwalone w trybie ekspresowym i sprowadzało się de facto do poparcia projektu w kształcie przedstawionym przez Komisję. Do głosowania dojść miało równo za tydzień, na spotkaniu ministrów ds. środowiska. Dzięki temu – jak liczyła Kopenhaga – Unia mogłaby przedstawić nowe, superambitne zobowiązania klimatyczne na ostatniej prostej do szczytu klimatycznego COP30 w Brazylii. Zgodnie z przedłużonym przez agendę klimatyczną ONZ terminem UE powinna złożyć zaktualizowane plany realizacji swoich celów międzynarodowego porozumienia paryskiego w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Kluczowym elementem tego dokumentu powinien być cel redukcji emisji do roku 2035.
Dania chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i sprawić, że na pierwszą konferencję po ponownym wycofaniu się USA z porozumienia paryskiego Bruksela pojedzie z imponującą deklaracją, wywiedzioną z 90-proc. celu na 2040 r.. Ale na drodze do tych planów stanęła unijna arytmetyka, która obecnie nie sprzyja zaostrzaniu transformacyjnego kursu. Do zablokowania kolejnego kroku w procesie legislacyjnym wystarczą głosy „przeciw” lub wstrzymujące się co najmniej czterech państw reprezentujących 35 proc. (lub więcej) populacji UE. Jej osiągnięcie wydaje się dziś tymczasem niemal pewne, bo w gronie stolic, które nie są gotowe do poparcia celu w obecnym kształcie, są dziś nie tylko Warszawa (oficjalnie opowiada się za utrzymaniem „liniowej” trajektorii między zobowiązaniami Unii na rok 2030 a celem neutralności klimatycznej, a więc za redukcją emisji o 77,5 proc. do 2040 r.), ale również Paryż i Rzym.
Stara polityka w nowych warunkach
Duńska prezydencja liczyła, że część konserwatywnych deklaracji stolic w tej sprawie okaże się w ostatecznym rozrachunku blefem. Przede wszystkim zaś na to, że z koalicji przeciwników przyspieszania transformacji wyłamie się Francja, która mogłaby pociągnąć ze sobą następne kraje. O ile bowiem – jak zauważa jeden z naszych rozmówców z instytucji europejskich – dość jednoznacznie wypowiadał się w tej sprawie Pałac Elizejski, znacznie łagodniejsze stanowisko prezentował w ostatnim czasie rząd Francois Bayrou (być może licząc na poparcie lewicy na arenie wewnętrznej). Ale te kalkulacje najprawdopodobniej spełzną na niczym. W poniedziałek rząd Bayrou upadł, nie uzyskawszy wotum zaufania we francuskim parlamencie, a to oznacza, że bezpośrednią kontrolę nad negocjacjami przejmie Emmanuel Macron. Paryż jeszcze w zeszłym tygodniu zaproponował, by tematem celu na 2040 r. zajął się październikowy szczyt unijnych liderów, gdzie decyzje zapadają przez konsensus. I, niespodziewanie, znalazł dla swojego pomysłu szerokie grono zwolenników. Taktycznego poparcia udzieliły mu m.in. Niemcy, uchodzące za część "twardego trzonu" koalicji zwolenników celu 90 proc.
– Duńczycy przesadzili z presją na szybkie głosowanie – ocenia Maciej Burny, szef firmy doradczej Enerxperience, znawca i wieloletni praktyk europejskiej polityki klimatyczno-energetycznej. A osoba z rządowej administracji, znająca kulisy procesu negocjacji, dodaje, że prezydencja działała „na rympał” mimo klarownych sygnałów od wielu państw. – Jeśli za tydzień doszłoby do głosowania, Duńczycy je przegrają – uważa nasz rozmówca. Jak słyszymy, Kopenhaga była do kontrowersyjnej taktyki zachęcana przez KE, która „nie akceptuje, że świat się zmienił”. W tle stanowiska Komisji mogą być też jednak całkiem przyziemne argumenty. Jak zauważa w rozmowie z DGP brukselski ekspert, warunkiem jej przetrwania w obecnym kształcie jest poparcie sił lewicowych w europarlamencie, a te nie zaakceptują dalej idących ustępstw wobec konserwatystów. Z kolei na poparcie opcji z prawej strony Europejskiej Partii Ludowej Ursula von der Leyen nie ma co liczyć niezależnie od tego, jakie stanowisko zajmie w kwestii klimatu.
Skuteczna ofensywa energochłonnego przemysłu
Wypracowanie wspólnego minimum, które uzyska jednomyślne poparcie szefów unijnych państw i rządów, będzie w obecnych warunkach nie lada wyzwaniem. – Trudno będzie napisać tekst konkluzji, który wszystkim będzie pasował – przyznaje osoba z polskiego rządu. Za relatywnie najbardziej prawdopodobny rezultat uznaje ona jednak złagodzenie kursu poprzez zgodę na szerszy zakres stosowania instrumentów elastyczności.
Z poglądem tym zgadza się Maciej Burny. – Zamiast 3, w grę może wchodzić zakres 5–10 proc. oraz wcześniejszy niż pierwotnie zaproponowany przez Brukselę termin, od którego będą mogły być uwzględniane w krajowych bilansach emisji – prognozuje ekspert. Zobowiązania do cięć emisji realizowanych konwencjonalnymi metodami, a więc przez wyeliminowanie ich źródeł, będą w takim scenariuszu odpowiednio mniej wygórowane (80-85 proc.). Ważnym elementem negocjacji, według prezesa Enerxperience, może być także dopuszczenie stosowania tych instrumentów w sektorach objętych systemem ETS.
Jak zaznacza, dyskusja na forum Rady Europejskiej to rozwiązanie dobre dla Polski. Kluczowe rządy są dziś pod wpływem przemysłu, który za pośrednictwem swoich organizacji przeprowadził w ostatnich miesiącach dużą ofensywę i dotarł do decydentów ze swoimi argumentami. – Zbliżamy się do momentu, w którym z dekarbonizacji europejskiej energetyki dużo więcej nie będzie się dało wycisnąć. Skończyły się „nisko zawieszone owoce” i zaczynają się schody, wyzwania trudniejsze i kosztowniejsze w realizacji niż zastąpienie paliw kopalnych w energetyce, branże, w których czyste technologie nie funkcjonują jeszcze komercyjnie. A równocześnie toczy się walka o utrzymanie w Europie strategicznych aktywów przemysłowych, w której presja na szybkie cięcia emisji CO2 nie pomaga – wyjaśnia Burny. ©℗