Rozumiem, że w kontekście nadchodzących wyborów minister Czarnek ma obowiązek pokazać swojemu szefowi i opinii publicznej, że edukacja jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Rzeczywistość prezentuje się jednak zupełnie inaczej – mówi nam przed piątkową pikietą Związku Nauczycielstwa Polskiego prezes ZNP Sławomir Broniarz.
Jak twierdzi Sławomir Broniarz, minister Czarnek próbuje lukrować. Zalewać masą cukrową dramatyczną dziurę, która powstała w edukacji właśnie na poziomie braków kadrowych. Piątkowa pikieta ZNP ma być dzwonkiem, który obudzi decydentów.
Jednym z problemów, na które piątkowa pikieta ma zwrócić uwagę, są złe reformy i ich skutki. O jakie konkretnie reformy chodzi?
Likwidacja gimnazjów, zapaść szkolnictwa branżowego, kolejne kumulacje roczników. To zmiany strukturalne, które zrealizowała Anna Zalewska. Te działania, które mówiąc językiem potocznym, wyszły edukacji bokiem. Co wcale nie oznacza, że ZNP proponuje teraz jakąś rewolucję. Wręcz przeciwnie. Oczekujemy daleko idącego uspokojenia atmosfery w edukacji. Mamy dość jej podgrzewania i obciążania nauczycieli kolejnymi zmianami. Nie jest to jednak w naszej pikiecie kwestia najważniejsza.
Ważniejsze są braki kadrowe?
Tak, kwestią kluczową, która spędza dyrektorom szkół sen z powiek, jest kwestia braku nauczycieli.
Brak nauczycieli jest często rekompensowany wzrostem liczby godzin ponadwymiarowych, co zostało usankcjonowane poprzez zmianę przepisów Karta nauczyciela. Minister Czarnek zmienił bowiem wymiar czasu pracy nauczyciela w szkołach ponadpodstawowych, likwidując ograniczenia godzinowe, które do tej pory występowały.
Nauczyciele w szkołach ponadpodstawowych mają dziś nawet 36-40 godzin dydaktycznych, co przekłada się na tygodniowy wymiar czasu pracy 60-70 godzin. Bo do godzin dydaktycznych dochodzą inne czynności, które nauczyciel musi wykonać.
Jakie są inne konsekwencje braków kadrowych, poza kompensacją godzinami ponadwymiarowymi?
Jeżeli dyrektor nie ma fizyka czy chemika może też szukać nauczyciela pokrewnego przedmiotu, co jednak nie pozostaje bez wpływu na jakość edukacji. Ja mówię wprost: ministrem, a nawet premierem może być każdy, ale nie każdy potrafi nauczyć fizyki, chemii, czy matematyki. Do tego potrzebny jest specjalista.
Niestety minister Czarnek zdaje się nie wiedzieć problemu braków kadrowych twierdząc, że liczba wakatów dotyczących pełnego etatu to poniżej jednego procenta nauczycieli.
Rozumiem, że w kontekście nadchodzących wyborów minister Czarnek ma obowiązek pokazać swojemu szefowi i opinii publicznej, że edukacja jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Rzeczywistość prezentuje się jednak zupełnie inaczej. I obserwuje to każdy, kto ma kontakt ze szkołą czy przedszkolem.
Nawet jeżeli przyjmujemy wersję bardzo oszczędnościową, czyli te 7 tysięcy brakujących na pełen etat nauczycieli, i nie ma w tej grupie psychologów, pedagogów i nauczycieli wspomagających, to jest to nadal 128 tys. godzin nieobsadzonych. To jest 140 średniej wielkości szkół po 50 nauczycieli, które znikają z mapy edukacyjnej. To jest kilkadziesiąt tysięcy uczniów, którzy nie mają zajęć.
A mówimy o wariancie optymistycznym.
Dokładnie. Ja jestem bardziej skłonny wierzyć w dane, które w końcówce lipca były podawane na stronach kuratoryjnych, czyli w liczbę ok. 25 tysięcy brakujących wakatów.
Wśród których są też zapotrzebowania nie na etat, ale np. na 4 godziny.
Z własnego dyrektorskiego doświadczenia w liceum ekonomicznym wiem, jak trudne jest znalezienie specjalisty np. od prawa administracyjnego na 6 godzin. Co z tego, że brakujące jest tylko 6 godzin, jeśli nie ma nauczyciela, który chciałby tyle pracować. Więc ja, czytając i słuchając wypowiedzi ministra, mam poczucie, że się oderwał od rzeczywistości. Próbuje lukrować. Zalewać masą cukrową dramatyczną dziurę, która powstała w edukacji właśnie na poziomie braków kadrowych. Co jest szczególnie ważne w kontekście tego, że w szkołach ponadpodstawowych mamy 1,5 rocznika. Musimy więc zadać sobie pytanie o to, jak ta sytuacja odbije się na dostępności uczniów do usług edukacyjnych, które są przecież zagwarantowane w konstytucji.
Do tego dochodzi kwestia finansów. Minister chwali się, że premier podniósł nam wynagrodzenia o 12,3 proc. Nie podniósł. Musiał je wyrównać, żebyśmy nie zarabiali poniżej płacy minimalnej. I to jest wstyd dla tego rządu - obniżanie statusu zawodowego nauczycieli przez wyrównywanie ich pensji do poziomu płacy minimalnej.
Oczywiście, niskie wynagrodzenia nauczycieli to kolejny ważny problem. ZNP domaga się radykalnej podwyżki płac. Mówimy o 20 proc.?
Taką propozycję złożyliśmy w Sejmie, ale niestety marszałek Elżbieta Witek, notabene nauczycielka, zupełnie się tym problemem nie przejęła. A pamiętajmy, że te 20 proc. to jest tylko próba zasypania dziury na tu i teraz, inflacji. To nie rozwiąże problemu kadrowego.
Nauczyciele mówią wprost – bez podwojenia wynagrodzeń nie ma mowy, żebyśmy rozważali w przyszłości powrót do systemu lub też wejście do tego systemu jako absolwenci szkół. Bo nawet podwojone wynagrodzenie nauczyciela, który rozpoczyna pracę po studiach, pozostaje na poziomie 5,5 tys. zł.
Rozumiem więc, że poza zasypaniem obecnej dziury, ZNP pragnie mechanizmu gwarantującego regularny wzrost wynagrodzeń w przyszłości?
W Sejmie leżą dwa projekty obywatelskiego ustaw ZNP. Jeden mówi o zmianach w zakresie finansowania nauczycieli zatrudnionych w szkołach, jako organach jednostki samorządu terytorialnego, czyli o dotacji zamiast subwencji. Drugi, ważniejszy, mówi o tym, że wynagrodzenie nauczyciela dyplomowanego nie może być niższe niż średnie wynagrodzenie publikowane przez GUS w trzecim kwartale roku poprzedzającego dany rok kalendarzowy. Czyli wynagrodzenie zasadnicze nauczyciela powinno być skorelowane z przeciętnym wynagrodzeniem w kraju a nie jak dziś z płaca minimalną. Tak jak jednak wspominałem, dotąd pani Witek nie była skłonna zająć się tym problemem.
Pikieta pomoże powrócić do tego tematu?
Chcemy, by uzmysłowiła wszystkim, że edukacja jest dziś w naprawdę dramatycznym położeniu. Chcemy by była dzwonkiem, który obudzi tych, którzy są lub będą decydentami.