MEN przedstawiło projekt zmian w sposobie kształcenia indywidualnego. Przy okazji dostosowania do ośmioletniej
szkoły eliminuje możliwość nauki z nauczycielem sam na sam w szkole. Do tej pory istniała możliwość uczestnictwa w zajęciach w budynku szkolnym oraz w części lekcji. Eksperci i rodzice uważają, że to zepchnięcie na margines dzieci z problemami. Niektórzy mówią mocno: to dodatkowa stygmatyzacja i tak pokrzywdzonych przez los.
– Jeszcze chwila, a trzeba będzie nas odgrodzić wielkim murem – denerwuje się jedna z matek, której syn od dwu lat ma indywidualne nauczanie (IN) w szkole. 12-latek z zespołem Aspergera dodatkowo ma problemy ze zdrowiem i często musiał przebywać w szpitalu. – Dzięki wsparciu dyrekcji, pedagog, ale także współpracy z nauczycielami powoli idziemy do przodu. W
szkole zajęcia odbywają się w ściśle określonych ramach, a kontakt z rówieśnikami, choćby w minimalnym stopniu, pozwala na budowanie relacji społecznych, które są największym problemem syna – opisuje sytuację jego matka Karolina. I podkreśla, że w oparciu o nowe zasady nie będzie miał możliwości poprawienia funkcjonowania w życiu społecznym. Czuję się jak człowiek gorszego sortu, wszystkie moje starania i walka o przyszłość syna za chwilę nie będą miały znaczenia – opisuje.
Agnieszka Niedźwiedzka ze Stowarzyszenia Nie-Grzeczne Dzieci przekonuje, że pomysł resortu edukacji jest zły. Obecnie, jak wylicza, są cztery możliwości kształcenia dzieci z problemami: nauczanie indywidualne wyłącznie w domu, w domu i częściowo w szkole, nauczanie indywidualne w szkole, nauczanie indywidualne w szkole i częściowo na lekcjach. – Owszem dla części dzieci nie ma innej możliwości, tylko nauka w domu. Ale dlaczego wszystkim zamykać szanse na korzystanie z różnych form? – zastanawia się Agnieszka Niedźwiedzka.
Dzieci, które korzystają z indywidualnego nauczania, jest wiele: z wyliczeń
MEN wynika, że dotyczy to około 22 tys. uczniów. – Mogą to być dzieci po operacji, chorujące na raka, na serce, które przychodzą od czasu do czasu do szkoły. Dla nich brak kontaktu z rówieśnikami albo tylko – jak proponuje MEN – na imprezach szkolnych czy apelach nie jest wystarczający – dodaje Niedźwiedzka. Poza tym rodzice nie puszczą dziecka po operacji, przeszczepie czy z obniżoną odpornością na apel w dusznej sali gimnastycznej ani np. na wycieczkę. Ze względu na stan zdrowia właśnie udział w lekcjach z klasą bywa najlepszy.
Edukacja w domu skazuje najmłodszych na osamotnienie
– Moje dziecko ma złożoną wadę serca, ma nauczanie indywidualne w domu, a kiedy dobrze się czuje, idzie do
szkoły, ma koleżanki i poczucie przynależności, długo o to walczyłam. Wykluczanie go jest nieludzkie – opisuje swoją sytuację inna z matek.
Dla
uczniów ze spektrum autyzmu czy z zespołem Aspergera nauka częściowo osobno, częściowo na lekcjach to zbawienie. – Chodzi o nauczanie włączające. Jest wiele dzieci, które na przykład na początku pierwszej klasy nie umieją szybko wejść w życie klasowe. Potrzebują czasu i powolnego oswajania się. Mając indywidualne lekcje w szkole, przyzwyczajają się do rytmu wyznaczanego dzwonkami, a zarazem mogą brać udział jedynie w części lekcji – przekonuje Arkadiusz Królak, dyrektor szkoły integracyjnej w Otwocku.
Dodaje, że IN jest z zasady rozwiązaniem czasowym, które ma pomóc uczniowi w powrocie do zwykłego trybu nauki. – Znam wiele dzieci, którym to pomogło. Dzięki indywidualnemu nauczaniu, a następnie pracy w klasie integracyjnej dzieci autystyczne teraz nie odstają od reszty klasy. Przy pozostaniu w domu nie dałoby się osiągnąć takiego efektu. W mojej szkole jest teraz siedem osób pracujących w trybie IN. Dwie w domu, reszta w szkole – wylicza dyrektor.
Dodatkowo nauczanie domowe dzieci skazuje na osamotnienie, a rodziców ruguje z rynku pracy, co również ma wielkie znaczenie. – Mają obowiązek być cały czas z dzieckiem. Ponadto nie we wszystkich domach są warunki do nauki. Znamy rodziny, w których jest taka bieda, że dziecko nie ma własnego biurka, nie mówiąc o pokoju – dodaje Agnieszka Niedźwiedzka.
MEN przekonuje, że nowe rozwiązania mają pomóc. Urzędnicy uważają, że obecnie szkoły dla własnej wygody wypychają dzieci na nauczanie indywidualne. Wystarczy, że dziecko jest agresywne czy nadpobudliwe i zamiast odpowiedniej pomocy psychologicznej namawiają na zajęcia indywidualne. Takim dzieciom, według MEN, szkoła powinna zapewnić wsparcie specjalistyczne, ale nie organizować osobnych lekcji w placówce. Jeżeli zaś dziecko ma naprawdę poważny problem – taki, że nie może uczęszczać na lekcje z innymi – to powinno iść do szkoły specjalnej.
– To absurdalne podejście. Dzieci z problemami z dostosowaniem się do życia szkolnego, z zaburzeniami zachowania, fobiami i depresjami jest coraz więcej. Nie ma czegoś takiego jak dziecko po prostu agresywne, zawsze jest to związane z zaburzeniem. Czy te wszystkie dzieci miałyby być wysłane do szkół specjalnych? – pyta Urszula Moszczyńska, pedagog z warszawskiej poradni psychologiczno-pedagogicznej. I dodaje: – Trudno mi sobie wyobrazić, żeby stworzyć getta dla dzieci „niedostosowanych”. Osobne lekcje na terenie szkoły to jedna z form pomocy – podkreśla.
Jest jeszcze problem formalny: w teorii to szkoła powinna zapewnić dziecku „trudnemu” pomoc psychologiczno-pedagogiczną, ale... w ramach godzin do dyspozycji dyrektora. W efekcie jest tak – jak tłumaczy Niedźwiedzka – że godziny i środki na pomoc pochodzą od organu prowadzącego, a samorząd może, ale nie musi, dać na to pieniądze. Tymczasem środki na nauczanie indywidualne dać musi, ponieważ z prawa oświatowego wynika wprost bezwzględny obowiązek realizacji orzeczeń.
MEN za poprzedniego kierownictwa też próbowało wprowadzić podobną zmianę – wykluczając część uczniów z lekcji. Wtedy interweniowali rzecznik praw dziecka i rodzice. Resort zmienił wówczas interpretacje. Obecny projekt jest w trakcie opiniowania przez partnerów społecznych.