To jest dopiero prawdziwe marnotrawstwo – kiedy po latach w systemie oświaty osoba z niepełnosprawnością cofa się w rozwoju, bo po ukończeniu szkoły siedzi zamknięta z rodzicem w domu
/>
Polityka państwa wobec uczniów niepełnosprawnych jest...
Skomplikowana i fragmentaryczna, a poszczególne elementy systemu się nie zazębiają. Nie ma wsparcia w momentach przejścia między jednym etapem życia a drugim. Sama edukacja także jest poddawana krytyce, choć w sumie nie może być z nią aż tak źle, jak się mówi. Bo rodzice z oburzeniem przyjęli pomysł skrócenia jej o rok. Wolą, by dziecko dłużej zostało w szkole, niż wcześniej weszło na rynek pracy. Ta zmiana wiąże się ze zniesieniem gimnazjów.
Bo zamiast 9 lat szkoły podstawowej oraz gimnazjum będziemy mieli 8 lat nauki w podstawówce. A co jest największym problemem w edukacji uczniów z niepełnosprawnościami?
Orzecznictwo – czyli kwalifikacja osoby jako niepełnosprawnej. Orzecznictwo odbywa się oddzielnie na potrzeby edukacji i pozostałych systemów (np. ZUS). To dwie niekompatybilne ścieżki. Jedne orzeczenia wydają poradnie psychologiczno-pedagogiczne, drugie – powiatowe zespoły ds. orzekania o niepełnosprawności.
Jak to możliwe?
Co więcej – dziecko może mieć dwa orzeczenia, lecz może być takie, które nie łapie się na orzeczenie edukacyjne, choć ma orzeczenie o niepełnosprawności z powiatowego zespołu. To dlatego, że to drugie jest ogólne i ma znacznie szerszy zakres. A w tym pierwszym, wydawanym na potrzeby edukacji, są wymienione powody, dla których trzeba dziecko wspierać w szkole, i zalecenia, jak to robić. Aby uzyskać orzeczenie na potrzeby edukacji, dziecko musi się zmieścić w kategoriach: niepełnosprawność intelektualna, niepełnosprawność ruchowa, niedosłuch, niedowidzenie, głuchota, ślepota i autyzm/zespół Aspergera. Plus sprzężenia, czyli dwie z powyższych wystepujące równocześnie. To zamknięty katalog i jeżeli ktoś się nie łapie, to nie jest dla systemu edukacji osobą z niepełnosprawnością. Mimo że dziecko może potrzebować bardzo dużego wsparcia w szkole, to nie będzie go otrzymywać, a przynajmniej nie w takim zakresie, jak uczeń z niepełnosprawnością.
Na przykład?
W tym katalogu nie ma wielu zaburzeń psychicznych, zespołów genetycznych, chorób przewlekłych czy rzadkich, które wpływają na funkcjonowanie dziecka w szkole. A za etykietką z katalogu idą pieniądze – każda niepełnosprawność ma przelicznik w algorytmie wyliczania subwencji oświatowej, tzw. wagę, i zalecenia do pracy z takim dzieckiem. Choć i one nie są doskonałe.
Co to oznacza?
Zalecenia poradni są na dość ogólnym poziomie – np. nie wskazują, ile godzin dodatkowych zajęć szkoła powinna zorganizować. Cała konstrukcja powoduje, że mamy w szkole dzieci, które choć powinny, to nie mają orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego ze względu na niepełnosprawność. Mogą mieć w zamian opinię z poradni, ale za tym nie idą dodatkowe środki. To z kolei oznacza, że te dzieci są na końcu kolejki w dostępie do specjalistów. Bo jeśli w szkole jest logopeda, terapeuta czy pedagog, to jego czas pracy wyczerpuje się przy dzieciach z orzeczeniami, dla tych z opiniami – już go często nie ma.
Czy dzieci z orzeczeniami mogą liczyć na pełne wsparcie?
W teorii tak, w praktyce często go nie otrzymują. Część niepełnosprawności jest wyceniona przez resort edukacji zbyt nisko, np. niepełnosprawność intelektualna czy niekiedy ruchowa. Wysoką wagę w algorytmie podziału pieniędzy ma autyzm i zespół Aspergera, lecz to, czy samorządowi wystarczy środków na porządne wsparcie dla ucznia, zależy od głębokości samego zaburzenia. Środki będą wystarczające, jeśli dziecko nie potrzebuje pracy z dodatkowym nauczycielem na wszystkich lekcjach, ale jedynie czasowego wsparcia. Jeśli pedagog powinien być z uczniem cały czas – to pieniędzy zabraknie. O tym, w jakim wymiarze godzin taki nauczyciel będzie pracować, powinien decydować dyrektor, kierując się potrzebami dziecka. W praktyce zdarza się, że to organ prowadzący wydziela godziny i przyznaje ich za mało. Ostatnio zgłosiła się do nas mama, której synowi z zespołem Aspergera wójt przyznał nauczyciela wspomagającego na 3 godziny w tygodniu, tłumacząc się brakiem środków. A przecież dodatkowa subwencja na tego chłopca to ponad 50 tys. zł rocznie. Mamy więc system nieszczelny na kilku poziomach. Po pierwsze, orzeczeń nie dostają wszystkie dzieci, które potrzebują pomocy. Po drugie, tym z orzeczeniami nie gwarantuje się odpowiedniego wsparcia. I po trzecie, nie ma nad tym systemem odpowiedniej pieczy. W praktyce kontrole sprawdzają, czy papiery się zgadzają, a nie to, czy dziecko dostaje odpowiednie wsparcie. Bardzo rzadko sprawdza się też, czy uczeń osiągnął postępy zgodne z oczekiwaniami. Tymczasem to właśnie pomiar efektywności udzielanego wsparcia powinien być kluczowy.
Przed chwilą powiedział pan, że z edukacją nie jest jeszcze tak źle.
Relatywnie. Bo kiedy zbliża się etap, w którym uczniowie mają wejść na rynek pracy, robi się znacznie gorzej. Doradztwo zawodowe dla niepełnosprawnych praktycznie nie istnieje, cały proces wspierania startu na rynek pracy jest fikcją. Dodatkowo część szkół kształci uczniów z niepełnosprawnością w zawodach, które nijak się mają do lokalnego rynku pracy czy predyspozycji tych osób. Spotkaliśmy już introligatora z porażeniem i niedowładem rąk, osobę po szkole sekretarskiej, która ze względu na niepełnosprawność nie potrafiła odebrać telefonu czy pisać na komputerze. Niepełnosprawny po zakończeniu edukacji trafia w próżnię – i zazwyczaj mieszka z rodzicami.
A jeżeli wymaga intensywnej opieki...
To – mówiąc kolokwialnie – uziemia jednego z rodziców, bo brakuje placówek dziennego wsparcia: środowiskowych domów samopomocy, zakładów rehabilitacji zawodowej, trenerów pracy. Oczywiście są niepełnosprawni, którzy świetnie sobie radzą, lecz mamy też dużą grupę niepełnosprawnych ruchowo, autystów, osób niewidzących czy niesłyszących, którzy jakiegoś wsparcia by wymagali. Zresztą wadliwe są wszystkie elementy przejścia – nie tylko wyjście ze szkoły, ale już samo przejście między przedszkolem a szkołą podstawową, bo często obie instytucje nie przekazują sobie żadnych informacji o uczniu. A powinno to wyglądać tak, że kiedy do szkoły przychodzi dziecko z orzeczeniem, ta prosi rodzica o zgodę na przekazanie dokumentacji z przedszkola. Przedstawiciele obu placówek powinni spotkać się z rodzicem, porozmawiać o dziecku i ustalić plan działania. Formalnie sprawę rozwiązuje Indywidualny Plan Edukacyjno-Terapeutyczny (IPET), który jest obowiązkowo tworzony dla każdego dziecka z orzeczeniem, ale przez każdą szkołę oddzielnie i często bez udziału rodzica, który ma go tylko przyjąć do wiadomości. Cała procedura powoduje, że mamy do czynienia z podwójnym wykluczeniem większości dzieci z niepełnosprawnościami, gdy inne – przy wsparciu rodziców – jakoś się w systemie odnajdują.
Na czym to polega?
Jeden z rodziców staje się menedżerem niepełnosprawności, czyli na własną rękę i zazwyczaj kosztem własnej aktywności zawodowej wyszarpuje wsparcie w ramach edukacji, służby zdrowia, pomocy społecznej, od organizacji pozarządowych czy zbiera środki w ramach 1 proc. Jeśli jest wykształcony, ma kontakty społeczne, wie, jak przypilnować wsparcia, ma pieniądze np. na prywatne wizyty lekarskie, to w polskim systemie jego dziecko ma całkiem dobrze. Tam, gdzie coś nie gra, taki rodzic potrafi to sobie wywalczyć – czy to kontaktami, czy finansami. Dzieci tych, którzy nie mają takich zasobów, są właśnie podwójnie wykluczone, bo nie dość, że nie otrzymują tak dużego wsparcia w ramach rodziny, to jeszcze nie są w stanie korzystać w tak rozbudowanym stopniu z możliwości oferowanych przez systemy wsparcia.Można trafić czasem na anioła – dyrektora szkoły czy nauczyciela. Ale to rzadkie przypadki.
A da się to rozwiązać systemowo?
Da się – jest Milicz czy Zamość, w których działają placówki specjalizujące się w udzielaniu wsparcia na wszystkich etapach życia. Udaje im się sięgać także po pieniądze z PFRON i zarządzać losami wychowanków. Ale to nieliczne przykłady. Z prac Instytutu Badań Edukacyjnych wynika, że rodzice chętniej posyłają dzieci do szkół specjalnych. Nawet jeśli te dzieci nie są głęboko upośledzone i mogłyby dać sobie radę w ramach edukacji włączającej.
Dlaczego?
W szkole ogólnodostępnej trzeba nieustannie wszystko załatwiać, sprawdzać, a potem usłyszeć, że znowu jakiś nauczyciel sobie nie poradził. Wymaga to stałego kontaktu ze szkołą i trzymania ręki na pulsie. W szkołach specjalnych tego nie ma – z góry wiadomo, że wszystkie zajęcia są przygotowane z myślą o uczniu z niepełnosprawnością. Widzę wiele wad szkół specjalnych, lecz z perspektywy rodzica dają one przynajmniej święty spokój.
Wad?
Szkoła specjalna to same dzieci niepełnosprawne i specjaliści pracujący z niepełnosprawnością. Nie ma mowy o codziennym kontakcie ze środowiskiem lokalnym oraz osobami bez niepełnosprawności. Jest to ścieżka, która dobrze zadba o ucznia, ale przygotuje do życia w segregacji. A przecież szkoła kiedyś się kończy.
Rozwiązaniem miały być szkoły integracyjne.
Szkoła integracyjna, według badań, w zasadzie nie pozwala na integrację. W klasie na 20 osób jest pięć niepełnosprawnych. To jest już na tyle duża grupa, że ta piętnastka ich nie wchłania lub oni nie wchłaniają piętnastki – zależy jak spojrzeć. Na dodatek idea była taka, że ta piętnastka jest wybitna i empatyczna. Ale w wielu szkołach w tej piętnastce są dzieci z ADHD – to kolejne schorzenie, na które nie można dostać orzeczenia, są dzieci, których rodzice ukrywają orzeczenia, są dzieci z problemami. I może się okazać, że na 20 osób w klasie aż 10–12 wymaga wsparcia. Co rozwala system. Albo w klasie kumuluje się trzech–czterech autystów. Z taką grupą też nie da się pracować. My w stowarzyszeniu Nie-Grzeczne Dzieci rekomendujemy, że jeśli rodzic umie się zatroszczyć o dziecko i zawalczyć o wsparcie dla niego, lepiej jest je puścić do klasy ogólnodostępnej. W takiej klasie wsparcie będzie przeznaczone tylko dla tego dziecka, a w klasie integracyjnej zawsze będzie dzielone na minimum piątkę, – praktyce na większą liczbę dzieci.
Tendencja jest więc taka, że im dziecko starsze, tym bardziej prawdopodobne, że pójdzie do szkoły specjalnej.
Ze ścieżek edukacyjnych dzieci, które przeanalizowaliśmy w ramach projektu IBE, wynika, że większość zaczynała się w przedszkolu ogólnodostępnym, ale często kończyła w szkole specjalnej lub integracyjnej. To po części zjawisko normalne, bo deficyty rozwojowe z wiekiem się pogłębiają. Jednak, patrząc na statystyki międzynarodowe, to u nas taki schemat występuje o wiele częściej.
A to nie jest tak, że polska szkoła ma w ogóle problem z indywidualnym podejściem do ucznia?
Ma, bo jeśli mówimy o specjalnych potrzebach edukacyjnych, to obejmują one też uczniów zdolnych. Nie potrafimy bądź nie chcemy, bo przygotowanie lekcji dla klasy z uczniami wybitnymi lub takimi, z którymi trzeba materiał nadgonić, po prostu wymaga znacznie większego wysiłku. Tymczasem dla uczniów wybitnie zdolnych czy olimpijczyków nie ma dodatkowej wagi w subwencji oświatowej, więc ciężko zorganizować dla nich dodatkowe zajęcia. Nauczyciel może dostać premię za pracę z takim dzieckiem. Ale nie ma żadnej gwarancji, że zostanie doceniony.
Wiele mówi się o tym, że brakuje przygotowanych do takiej pracy szkół i nauczycieli. Czy domyślnie w systemie nie powinno być tak, że każdy nauczyciel jest przygotowany do pracy z uczniem o specjalnych potrzebach?
Domyślnie tak jest. Rodzic ma prawo do wyboru formy kształcenia. W każdej, którą wybierze, powinien otrzymywać takie samo wsparcie. Nauczyciel, który idzie pracować do szkoły, może spodziewać się każdego ucznia i ma obowiązek dostosować do niego sposób nauczania. Na papierze wszystko pięknie wygląda, w praktyce tak nie jest. Szkoły mówią: jesteśmy niedostosowani, nie mamy uczniów z niepełnosprawnościami. Rodzice nie posyłają więc do nich dzieci, więc te szkoły nie będą miały okazji się dostosować. Około dwie trzecie szkół podstawowych nie ma żadnego ucznia z niepełnosprawnością.
Rodzice nie mogą wywierać na szkołę nacisku?
Mogą, ale z tym jest dużo zachodu. Poza tym jest cała masa szkół, która ma w swoim sąsiedztwie placówkę specjalizującą się w uczniach niepełnosprawnych. Tak jest na przykład w Łajskach koło Lesznowoli. Inne szkoły wiedzą, że ta jest dostosowana, więc sugerują rodzicom, że powinni zapisać dziecko właśnie tam. Rodzice też to wiedzą i specjalnie się meldują w okolicy, by dziecko znalazło się w jej rejonie. W ten sposób ze szkoły wiejskiej, która miała zostać wygaszona, utworzono placówkę z kilkuset uczniami i poszerzono o gimnazjum. Dla samorządu dostosowanie szkoły do pracy z niepełnosprawnymi dziećmi początkowo wydaje się drogie. Ale może się okazać, że skutki niedostosowania będą jeszcze poważniejsze. Jeśli do podstawówki przychodzi dziecko z niepełnosprawnością, a nauczyciele nie są przygotowani do pracy z nim, to ono opuszcza się w nauce. Jeśli jest autystyczne, dochodzą do tego problemy z rówieśnikami. Dziecko staje się agresywne, zaczynają się spotkania z rodzicami, zebrania, podpisy. Wszystko kończy się artykułem w gazecie. Wtedy gmina mówi, że udzieli szkole pomocy. Ale jest już za późno. Tak naprawdę jedynym wyjściem staje się zabranie dziecka ze szkoły. Prewencja jest tańsza. Gdybyśmy dawali wszystko, co potrzebne na początku, kiedy jeszcze nie ma problemu, to likwidowalibyśmy zagrożenie.
Kiedy uczniowie z niepełnosprawnością najczęściej wypadają z ogólnodostępnego systemu szkolnego?
Na trzech etapach. Pierwszy – kiedy dziecko w ogóle nie idzie do szkoły ogólnodostępnej. Drugi – kiedy zaraz na początku drogi pojawiają się problemy. Trzeci – przed egzaminami. Kiedy pojawiają się sugestie, że dziecko może nie zdać.
Co trzeba zmienić?
Trudno to przestawić jednym elementem, potrzeba kompleksowego działania. Orzeczenie powinno wskazywać prawdziwe potrzeby dziecka. Trzeba także zadbać o współpracę poradni ze szkołą – dziś pracownicy poradni raczej nie utrzymują z nią kontaktów. Gmina musi dawać wsparcie wcześniej, a nie dopiero jak ktoś zadzwoni do rzecznika praw dziecka czy mediów. Musi być dobra wola wszystkich, także rodziców. To wszystko zwróci się w przyszłości. W Polsce niepełnosprawność niestety obniża szanse na zatrudnienie. Na zdrowy rozsądek: jeśli mam czterech kandydatów do wyboru, ale jeden nie dosłyszy albo dziwnie się zachowuje, to nawet jeśli ma podobne kompetencje, zrezygnuję z zatrudnienia go. Nie dlatego, że będzie złym pracownikiem, ale z tego powodu, że przez całe swoje wcześniejsze życie nigdy nie miałem okazji współpracować z osobą z niepełnosprawnością i zwyczajnie obawiam się zaryzykować.
Czy w tym wszystkim, o czym rozmawiamy, najważniejsza nie jest jednak dobra wola?
Może nie najważniejsza, ale z całą pewnością niezbędna. Wszystkie badania dotyczące edukacji włączającej pokazują, że rozwiązaniem jest stworzenie włączającego środowiska. Nie chodzi o zatrudnianie kolejnych nauczycieli specjalizujących się w pracy z danym uczniem, ale o otwartość całej szkoły i jej wszystkich pracowników na inność, niekoniecznie i nie tylko wynikającą z niepełnosprawności.
To plan na 30 lat.
Nieprawda. Mnóstwo szkół podstawowych pokazuje, że da się to zrobić w rok. Problemem jest podtrzymanie motywacji – w pierwszych latach wszyscy się mobilizują, pojawiają się wyzwania, remonty, sprzęty. Potem entuzjazm opada. Dlatego ważnym elementem polityki wobec osób z niepełnosprawnościami jest pozytywna selekcja do zawodu nauczyciela. Wiemy, że część nauczycieli nie zaakceptuje włączania i ta część nauczycieli powinna się zwolnić – tak po prostu. Ta część, która się angażuje, powinna dostawać poważne premie.
W jednej z dyskusji na Twitterze sugerował pan, że dzisiaj marnujemy dużo pieniędzy przekazywanych z budżetu na pracę z niepełnosprawnościami.
Mamy niezdefiniowaną do końca rolę subwencji oświatowej. Prowadzenie szkół jest zadaniem własnym samorządu. Nie jest jednak określone – za co płaci państwo, a za co samorząd. Inne kraje stosują różne warianty takiej umowy – samorząd płaci za budynki, a budżet centralny za pensje nauczycieli. W Polsce takiego rozgraniczenia nie ma, a przez to nie do końca wiadomo, jak traktować środki naliczane na konkretnego ucznia z niepełnosprawnością i jego potrzeby. Prawdziwe marnotrawstwo jest jednak gdzie indziej – kiedy po kilkunastu latach w systemie oświaty osoba z niepełnosprawnością błyskawicznie cofa się w rozwoju, bo po szkole latami siedzi zamknięta z rodzicem w domu, nie tylko nie pracując, ale często nie mając szans nawet na jakiekolwiek instytucjonalne wsparcie i aktywność społeczną.
Ostatnio zgłosiła się do naszego stowarzyszenia mama, której synowi z zespołem Aspergera wójt przyznał nauczyciela wspomagającego na 3 godziny w tygodniu, tłumacząc się brakiem środków. A przecież dodatkowa subwencja na tego chłopca to ponad 50 tys. zł rocznie