Opinie biegłych w sprawach o błędy medyczne bywają nierzetelne, nawet nieprawdziwe. Często na pacjentów przerzuca się winę za to, co się stało. W takim sporze trzeba być gotowym na wszystko.
Od lat obserwuje pani proces leczenia od najciemniejszej strony. Czy w związku z tym, że wie pani, co może pójść nie tak, jako pacjentce jest pani łatwiej czy trudniej?
Z jednej strony jest mi trudniej, chyba tak jak lekarzom. Choć oni mają nieco inną perspektywę – dla nich choroba to coś, co się leczy z takim lub innym efektem. Natomiast dla mnie leczenie to proces, który zawsze może się nie udać. Kiedy coś się dzieje komuś z moich bliskich, np. moje dziecko ma nagły ostry ból brzucha, to muszę przyznać, że mam przed oczami te niezbyt optymistyczne scenariusze i walczę ze sobą, żeby nie wpadać w paranoję. Z drugiej strony jest mi łatwiej z tego powodu, że wiem, co robić, o co pytać. Znam też cienie pracy lekarzy, wiem, pod jaką presją pracują, począwszy od presji czasu, skończywszy na presji wywieranej przez pacjentów. Więc jako pacjentka staram się być przygotowana, w sposób wyważony zadawać pytania i nie oczekiwać cudów.
Jolanta Budzowska radca prawny i partner w kancelarii Budzowska Fiutowski i Partnerzy. Radcowie Prawni (BFP). Od lat zajmuje się sprawami cywilnymi w zakresie problematyki praw pacjenta i dochodzenia roszczeń odszkodowawczych z tytułu błędów medycznych. Nazywana „postrachem polskich szpitali”. W 2018 r. wyróżniona Złotym Paragrafem, nagrodą „Dziennika Gazety Prawnej” za „bezkompromisową walkę o prawa ofiar błędów medycznych” / Dziennik Gazeta Prawna
Co motywuje pacjentów do walki o odszkodowanie?
Przede wszystkim względy finansowe i próba poprawienia dramatycznej sytuacji, w jakiej znalazł się pacjent z powodu czyjegoś błędu. Szukanie winnego też – ale na pewno nie na pierwszym miejscu. Choć zdarzają się i takie przypadki, że zdarzenie było relatywnie błahe, ale padły jakieś nieprzemyślane słowa – lekarz był arogancki albo kwestionował sposób wcześniejszego leczenia – i pacjent potem stara się za wszelką cenę znaleźć winnych, chcąc doprowadzić do ich ukarania. Czasami to jest też próba przerzucenia odpowiedzialności, szczególnie w tych przypadkach, gdy dochodzi do złamania kończyny lub oparzenia, bo rodzice nie dopilnowali dziecka, a potem leczenie nie przebiega modelowo. Wówczas zdarza się, że próbują przerzucić winę na dalszych uczestników tego procesu, czyli na lekarzy. Wtedy myślą o wszystkim – postępowaniu karnym, dyscyplinarnym, odszkodowaniu. Jeśli trafiają do mnie, staram się wytłumaczyć im, że nie jest to właściwa droga.
Weźmy taki przykład: ktoś upada, idzie na SOR, lekarz nie dostrzega nic na zdjęciu, ale pacjenta nadal boli. Po kilku godzinach zgłasza się na ten sam SOR i okazuje się, że jednak doszło do pęknięcia kości. Czy to był błąd? Był. Czy to jest naruszenie praw pacjenta? Teoretycznie tak, bo otrzymał świadczenie niezgodne z aktualną wiedzą medyczną. Czy należy się wówczas zadośćuczynienie? Według przepisów tak. Ale jeśli nie ma szkody na zdrowiu, to są raczej zadośćuczynienia symboliczne, czyli góra kilka tysięcy złotych. Pacjent musi sobie zadać pytanie, czy opłaca mu się kierować sprawę do ubezpieczyciela, do sądu, wikłać w proces gromadzenia dokumentacji itd. Jeśli tak, droga pozostaje otwarta. Ale ja w takiej sytuacji odradzam. Uważam, że w pewnych przypadkach można usprawiedliwić błąd, który nie był wynikiem złej woli czy buty lekarza lekceważącego jakieś sygnały. Są jednak pacjenci, którzy każde takie zdarzenie przeliczają na złotówki, w każdym widzą potencjalne odszkodowanie. Uważają, że lekarz nie ma prawa do błędu, i w każdej takiej sytuacji są gotowi walczyć do końca i na wszelkie sposoby.
Błędy bywają wynikiem lekceważenia i niestaranności, ale czasem zdarza się, że przy zabiegu lekarzowi zadrży ręka i przetnie nie to, co trzeba. Jedne i drugie mogą prowadzić do tragicznych skutków. Jak to wpływa na postrzeganie takiego zdarzenia przez panią, klientów, sąd?
Przede wszystkim trzeba wyjaśnić, co jest błędem, co jest powikłaniem. Jeśli komuś zadrży ręka, to raczej w związku z tym zdarzeniem będziemy mówić o powikłaniu. Lekarz nie jest urządzeniem laserowym. Dochodzi przecież do sytuacji, wynikających chociażby z braku precyzji, takich jak oparzenia śródoperacyjne, gdzie termiczne działanie urządzenia do zamykania naczyń krwionośnych może w sposób niezauważalny dla operatora uszkodzić sąsiednie tkanki. Potem występują powikłania w postaci przetok, przedziurawienia jelita, uszkodzenia moczowodów. W większości przypadków będą one uznane za niezawinione powikłania. Natomiast jeśli mogły być rozpoznane – np. już po operacji objawy wskazywały, że dzieje się coś złego w jamie brzusznej, ale nikt do tego nie przywiązywał wagi i doszło do rozległego zapalenia otrzewnej – to wówczas nierozpoznanie tego powikłania na czas jest błędem.
Ale pamiętajmy, że nie każde niepowodzenie w leczeniu jest skutkiem błędu. Większość nie jest. Żeby coś nazwać ewidentnym błędem, naprawdę trzeba mieć dużą pewność w ocenie, jak to leczenie przebiegało.
Czy postawa lekarza jest kluczowa dla przebiegu procesu?
Ewidentnie postawa personelu medycznego ma znaczenie przy ocenie stopnia winy. Odwołam się do sytuacji okołoporodowych, którymi często się zajmuję. Jeśli przy jasnych sygnałach, że dziecko jest duże, ułożone miednicowo, lekarz podejmuje niepotrzebne ryzyko prowadzenia porodu drogami natury i dochodzi do powikłań, które często zdarzają się w takich sytuacjach, to możemy mówić o syndromie Boga – przecenianiu własnych możliwości i ryzykowaniu, gdy na szali jest życie człowieka. To nie znajduje usprawiedliwienia. Czym innym będzie natomiast sytuacja, gdy są sygnały, że płód jest „w delikatnym dyskomforcie”, więc lekarz przedłuża badanie KTG (kardiotokografia, pozwala ocenić stan płodu, m.in. monitorować czynność serca – red.) o 10 minut, wykonuje USG Doppler (wykrywa niedrożność żył i tętnic – red.) i w końcu podejmuje decyzję o cesarskim cięciu, a i tak dziecko otrzymuje po urodzeniu trzy zamiast 10 punktów w skali Apgar. Mówimy o przypadku, w którym okres niedotlenienia (u płodu – red.) trwał krótko, a lekarz w tym czasie robił wszystko, żeby potwierdzić lub wykluczyć wskazanie do cięcia. Jeśli ktoś dochowuje należytej staranności, a my post factum stwierdzamy, że jednak, zwlekając, popełnił błąd, to nie będziemy mu przypisywać winy na granicy umyślności.
Podkreśla pani, że w sporze ze szpitalem o błąd medyczny trzeba być gotowym na wszystko. Jak przygotowuje pani do tego klientów?
Mówiąc to, mam na myśli przede wszystkim, że proces może być bardzo obciążający psychicznie. Staram się uświadamiać klientom, co ich może czekać. Trzeba być gotowym na to, że opnie biegłych będą nierzetelne, a wręcz – nie bójmy się tego słowa – nieprawdziwe. Zdarza się, że biegły mówi, że coś jest białe, chociaż jest czarne. To jest chleb powszedni. Bardzo trudne są dla pacjentów sytuacje, gdy próbuje się na nich przerzucić winę za to, co się stało: że czegoś nie zrobił, nie dopilnował, źle się zachował. Zwykle nie ma na to dowodów, ale słowo powiedziane staje się niekiedy faktem, zwłaszcza dla biegłych.
Dwa dni temu napisała do mnie mama skrajnie poszkodowanego przy porodzie dziecka. Jej historia w skrócie wyglądała tak: rano zgłosiła się do szpitala, po terminie porodu, ale bez silnych skurczów. Wyśmiano ją, odesłano do domu, mówiąc, że jest przewrażliwiona. A była to jej pierwsza ciąża i miała do tego prawo. Wróciła do szpitala po południu, bo skurcze wydawały jej się silniejsze. Wtedy zatrzymano ją na oddziale. Wszystkie badania były początkowo prawidłowe – od KTG do USG Doppler. Po kilku godzinach stan dziecka się pogorszył, za późno podjęto decyzję o cięciu, po narodzinach wymagało długotrwałej reanimacji. Jego stan był zły. Pacjentka przesłała mi dokumentację i kopię przesłuchania świadka w postępowaniu karnym – dotyczyło lekarki, która nie zajmowała się nią prawidłowo, nie zbadała jej, kiedy wynik badania KTG był już niepokojący, a tętno dziecka widocznie spadło. Połowa tych zeznań koncentrowała się na tym, że pacjentka nieodpowiedzialnie zrezygnowała z pozostania w szpitalu przed południem i że to, co się stało, jest jej winą, bo gdyby została, wykonano by jej jakieś „kompleksowe badania”. Proszę sobie wyobrazić, jak taką próbę psychicznego obciążenia odpowiedzialnością za to, co się stało, przyjmuje młoda matka, której pierwsze dziecko wymaga całodobowej opieki.
Czy dla pacjentów to są właśnie najtrudniejsze momenty?
Dla poszkodowanego pacjenta bardzo trudne są też konfrontacje z ewidentnymi kłamstwami albo z nonszalancją biegłych. Jeśli opinia składa się np. z 80 stron skanu dokumentacji i trzech stron ogólnikowych stwierdzeń, które czasem nawet nie odnoszą się do zadanych pytań, to jest trudne do przyjęcia. Bo pacjent zdaje sobie sprawę, że choćby prowadził sprawę najlepiej, jak może, dołożył wszelkich starań, by wytłumaczyć sądowi, o co chodzi, to opinia biegłego jest podstawą do późniejszego wyroku. Traci wtedy wiarę w wymiar sprawiedliwości, w to, że życie jest fair.
Zdarza się, że pani klienci chcą w takich momentach rezygnować z dalszego procesu?
Raczej nie. Po pierwsze, z takiej sprawy trudno się wycofać. Po drugie, są jednak przygotowani na takie sytuacje. Niewielki odsetek osób, które ostatecznie rezygnują, robi to jeszcze przed procesem, kiedy pozna moje zdanie na temat ryzyka. Ale myślę, że na tym polega moja uczciwość zawodowa – nie mogę kogoś mamić, że na pewno wygra, będzie lekko i przyjemnie. Choć wygrana jest prawdopodobna, bo w innym przypadku bym nie rekomendowała drogi sądowej, to raczej nie będzie ani łatwo, ani miło.
Jednak nie zapominajmy, że są sprawy, które idą jak po maśle – opinie są korzystne, uczciwe i wszystko układa się po myśli pacjenta.
Nie jest też tak, że uważam, iż uczciwi biegli to wyłącznie ci, którzy myślą tak jak ja. Czasem jest tak, że dopiero z opinii biegłych dowiadujemy się rzeczy, których wcześniej nie wiedzieliśmy. Albo moja wiedza nie sięgała tak daleko, albo pojawiły się wcześniej nieznane fakty, albo wreszcie biegły dotarł do jakiegoś piśmiennictwa, które inaczej nakazywało spojrzeć na problem. Wtedy, nawet jeśli opinia nie jest korzystna dla mojego klienta, daję się przekonać do zdania biegłego. Zdarza się wówczas, że podejmujemy wspólnie decyzję o wycofaniu się z procesu. To też jest forma ugody pacjenta ze szpitalem. Chodzi przecież o to, żeby strony wzajemnie przekonały się, kto ma rację.
Jednak szpitale niechętnie chodzą na ugody, nawet jeśli błędy są ewidentne. Z czego to wynika?
Wyobrażam sobie – bo nigdy dla szpitala nie pracowałam – że jak przychodzi pozew czy wezwanie do zapłaty, to dyrektor z prawnikiem pytają wszystkich „głównych bohaterów” leczenia opisanego w pozwie, czy było tak, jak utrzymuje pacjent. A ponieważ naturalnym odruchem człowieka jest to, że się w takiej sytuacji broni, każdy twierdzi, że wszystko zrobił tak, jak trzeba. Więc prawnik pisze odpowiedź na pozew, zajmując stanowisko merytoryczne zgodne z oceną, którą dostarczają mu lekarze i pielęgniarki, ci sami, którzy w sądzie cywilnym mają status świadków, a często też winnych błędu. Moim zdaniem w większości szpitali nie ma wypracowanych zobiektywizowanych kryteriów oceny szans procesowych i oceny danego przypadku. No a potem jest to już efekt kuli śnieżnej. Odpowiedź na pozew, opinia biegłego – jeśli jest niekorzystna dla szpitala, to szpital w naturalnym odruchu z nią walczy, potem wszyscy zapominają, że sprawa się toczy, bo prowadzi ją prawnik, a zwykle trwa to latami, więc czeka się na wyrok. Czasem jest rekomendacja apelacji, jeśli zapada orzeczenie niekorzystne dla szpitala. Zdarza się, że szpital po pierwszej instancji odpuszcza, ale to jest niewielki odsetek.
Czy przegrany proces czegoś uczy – lekarzy, szpitale? Czy wyciągają wnioski z własnych błędów?
Tak, mam sporo przykładów szpitali, które po przegranych sprawach czy wręcz w związku z opiniami biegłych zmieniły procedury. Miało to miejsce m.in. w kontekście sprawy, którą właśnie prowadzę: w ocenie rodziców zmarłego dziecka pielęgniarka pomyliła się i zamiast podać pięciomiesięcznemu dziecku lek do sondy do żołądka, podała go w postaci rozdrobnionej do wenflonu do żyły. Doszło do wykrzepiania wewnątrznaczyniowego, do zatoru i śmierci dziecka. Podczas procesu wyszło na jaw, że szpital bardzo swobodnie podchodził choćby do zasad użycia strzykawek. Jednorazówki wykorzystywano wielokrotnie, np. do karmienia chorych na różne choroby, w tym zakaźne, noworodków. Mam nadzieję że po zeznaniach złożonych w tej sprawie bardziej się skoncentrowano na przestrzeganiu procedur mających przeciwdziałać zakażeniom szpitalnym. Ale najważniejsze jest to, że po tej tragedii szpital wpadł wreszcie na to, że aby zapobiegać w przyszłości takim pomyłkom, wystarczy kupić dwa różne modele końcówek do sond i wenflonów, żeby jedna strzykawka nie mogła pasować do obu. Dla rodziców zmarłej dziewczynki ważna jest świadomość, że ich walka sądowa o prawdę doprowadziła przynajmniej do poprawy bezpieczeństwa innych małych pacjentów w tym szpitalu.
Opracowała pani kiedyś listę zabiegów, przy których prawdopodobieństwo popełnienia błędu lekarskiego jest najwyższe. Czy są to procedury rzeczywiście niebezpieczne, czy po prostu te najczęściej przeprowadzane?
Samej listy już dziś nie pamiętam, ale na podstawie mojej praktyki możemy na nowo sprecyzować, które obszary uważam za najbardziej ryzykowne. Na pewno cała ortopedia, czyli przede wszystkim wszelkie nierozpoznania albo błędne rozpoznania urazów. Często zdjęcia rentgenowskie są wykonywane w złych projekcjach, są źle odczytywane i dochodzi np. do stanu zastarzałego złamania, który utrudnia i wydłuża leczenie. Bardzo wiele spraw, które prowadzę, dotyczy błędów okołoporodowych. Najczęściej związane są z brakiem weryfikowania stanu płodu i zbyt późnym podjęciem decyzji o zabiegowym rozwiązaniu ciąży. Należy też zwrócić uwagę na wszystkie zabiegi laparoskopowe, bo jednak laparoskopia to jest operowanie przez dziurkę od klucza. Choć dysponuje się bardzo precyzyjnymi narzędziami, łatwo jest coś przypadkowo uszkodzić. Ale wówczas, jak już mówiłam, zwykle nie wynika to z błędu, tylko stanowi powikłanie. Jest to zabieg mniej obciążający dla pacjenta niż tradycyjna metoda operacyjna, ale trzeba sobie zdawać sprawę z ryzyka. Wybór należy do pacjenta.
Rośnie liczba spraw związanych z błędnym rozpoznaniem histopatologicznym. Gdy pobierany jest materiał do badań i wynik jest albo fałszywie dodatni, albo fałszywie ujemny. Czyli ktoś się dowiaduje, że ma raka, choć go nie ma, albo że go nie ma, choć w rzeczywistości ma. Trzecia sytuacja to inne przypadki niewłaściwego rozpoznania nowotworu, co ma wpływ na prawidłowość leczenia. Zdarza się też, że lekarz wskazuje, że jest to rak pierwotny, a w istocie jest to przerzut, który wymaga szukania źródła. Kolejny obszar to opóźnienia w rozpoznaniu nowotworu. Mamy teraz system dobrowolnych ubezpieczeń. Bardzo wielu pacjentów leczy się w ramach abonamentu i chodzą po różnych placówkach i lekarzach. Jest to złe z jednego powodu – pacjent nie ma jednego lekarza prowadzącego. Jest pacjentem z rozdzielnika, którego pewnie lekarz nigdy więcej nie zobaczy. Objawy, które odczuwa, nie są łączone i nie zleca się badań, które pozwoliłyby rozpoznać chorobę. Trudno nawet w takim przypadku postawić zarzut konkretnemu lekarzowi, bo on widział pacjenta jeden raz. Mam teraz klienta, którego leczyło sześciu lekarzy, u każdego był tylko raz, a cały czas miał te same, tylko nasilające się objawy, i chodził do tej samej placówki w ramach „platynowego” abonamentu.
W takiej sytuacji stawia się zarzut placówce?
W zasadzie tak, ale bywa to bardziej skomplikowane. Również lekarzowi, jeżeli udowodnimy, że powinien bardziej wnikliwie zbadać pacjenta, a pracuje na kontrakcie. Jeśli jest zatrudniony na podstawie umowy o pracę, to oczywiście nie odpowiada z kodeksu cywilnego, ale karnie i dyscyplinarnie już tak.
Minister zdrowia przedstawił niedawno koncepcję non-fault, zgodnie z którą w przypadku błędów medycznych powinno się wypłacać rekompensaty, ale nie skupiać się na szukaniu winnych. Co pani o tym myśli?
Chwalebny pomysł, ale diabeł tkwi w szczegółach. Pacjentom w większości naprawdę nie zależy na tym, żeby szukać winnego i go ukamienować. Najczęściej chodzi im o to, żeby, po pierwsze, wyeliminować przyczyny błędu, żeby się w miarę możliwości nie powtarzał i po drugie, żeby zrekompensować szkodę, której doznali, czyli żeby dostali środki na leczenie i rehabilitację.
Co trzeba by było zrobić, aby pomysł ministerstwa zadziałał?
Taka koncepcja ma szanse powodzenia, pod warunkiem, że nie będą orzekać lekarze orzecznicy ZUS – bo był kiedyś taki pomysł, że będzie to bardzo obiektywna metoda weryfikowania, czy pacjent ma rację, czy nie. Tu widzę podstawową trudność. Na razie nie ma podmiotu, który mógłby się tym zająć. Wojewódzkie komisje orzekania o zdarzeniach medycznych miały pełnić taką funkcję i mogłyby, bo w ich składach jest po dwóch prawników i dwóch medyków, co chroni przed arbitralnością decyzji i sprzyja wielopłaszczyznowemu spojrzeniu. Ale do definicji zdarzenia medycznego wpisano i winę, i związek przyczynowo-skutkowy, czyli wszystko to, co jest też w normalnym postępowaniu sądowym. Komisje właściwie dublują teraz pracę sądu, tyle że w sposób nieco bardziej przyjazny dla pacjenta. Jednak nadal jest to udowadnianie winy szpitala.
Podczas procesu wyszło na jaw, że szpital bardzo swobodnie podchodził choćby do zasad użycia strzykawek. Jednorazówki wykorzystywano wielokrotnie, np. do karmienia chorych na różne choroby, w tym zakaźne, noworodków
Jedna z pani najgłośniejszych spraw w ostatnich latach skończyła się potwierdzeniem przez Sąd Najwyższy, że wysokie odszkodowanie za błąd medyczny należy się także rodzicom poszkodowanego dziecka. Wzbudziło to duże kontrowersje wśród szefów szpitali i ich prawników. Jakie pani zdaniem będzie to miało konsekwencje dla chorych i ich rodzin?
To jest rzeczywiście jedno z ważniejszych orzeczeń w moim życiu zawodowym, ponieważ jest ono otwarciem nowych możliwości. Do tej pory była na ten temat dyskusja w orzecznictwie, sądy stały na różnych stanowiskach. Były głosy, że nikt nikomu nie gwarantuje prawa do szczęścia, więc takie sytuacje trzeba przyjmować z pokorą. Ale to nie do końca prawda. Choroba, wypadek – to jest nieszczęście, ale jeśli ktoś komuś ze swojej winy wyrządził krzywdę, to powinien odpowiadać za wszystkie konsekwencje.
Miałam wiele takich spraw. Część z nich zakończyła się wyrokami zasądzającymi odszkodowania dla członków rodziny, ale wcześniej żaden szpital nie był tak zdesperowany jak w tym przypadku i nie poszedł do Sądu Najwyższego.
Pracując od wielu lat nad sprawami, które wiążą się z kalectwem lub bardzo poważną szkodą na zdrowiu pacjentów, wiem, jak bardzo to uderza w ich rodziny. Prowadziłam np. sprawę kilkunastoletniego chłopca, który miał ambitne plany i szerokie możliwości. Legły one jednak w gruzach podczas prostego zabiegu operacji wyrostka. Podano mu zły gaz do znieczulenia, wskutek czego doszło do masywnego niedotlenienia. Dziś jest sparaliżowany, cierpi, nie jest w stanie samodzielnie się poruszać ani komunikować się z otoczeniem. Opiekę nad nim sprawują rodzice, którzy są już w dojrzałym wieku, a dwójka rodzeństwa do końca życia będzie odpowiedzialna za brata. Taka sytuacja niszczy nie tylko życie poszkodowanego pacjenta, lecz także wielu osób wokół niego. Negowanie tego zawsze wzbudzało mój moralny sprzeciw. A proszę sobie wyobrazić, że pełnomocnik szpitala potrafi powiedzieć na sali rozpraw do matki pacjenta: „Jeżeli pani mówi, że nie może pani w nocy spać, bo musi wstawać do syna, nie może pani wyjechać na wakacje ani nigdzie wyjść, ma pani zniszczony kręgosłup, to niech go pani odda do zakładu opiekuńczo-leczniczego”. To jest taki cios, że ja nie mogę tego zapomnieć, a co dopiero ta mama, do której te słowa były skierowane.
Styka się pani z dramatycznymi historiami, to jest multum ludzkich tragedii. Jak sobie pani z tym radzi?
Na prowadzenie tych wszystkich spraw pozwala mi jedno: wiem, że robię dobre rzeczy. Że na horyzoncie jest dobro poszkodowanego pacjenta. Do mnie trafia on na końcowym etapie – czasami można mu jeszcze pomóc, jeśli chodzi o leczenie, a czasem już nie. Ale jeśli zrobię to, co do mnie należy, będzie można mu pomóc w inny sposób. Wiem, jak wiele w życiu ludzi zmieniają renty, odszkodowania, ile spokoju wprowadzają w życie. I to pozwala mi na chłodno analizować szanse. Nie mogę przecież zbyt pochopnie kogoś narażać na koleją traumę, jaką bywa proces. Wiara w to, że jesteśmy po dobrej stronie mocy, jest chyba najważniejszym czynnikiem, który pozwala zmierzyć się z tymi tragediami. Chociaż muszę powiedzieć, że zdarza się raz na jakiś czas taka sprawa, przez którą nie śpię po nocach.
Jakie to są sprawy?
Najtrudniejsze dla mnie są takie, w których wiem, że mam rację, ale wszystko idzie pod górkę, opinie biegłych są niekorzystne. Trudne są też momenty, kiedy przegrywamy w pierwszej instancji, trzeba wtedy podjąć decyzję, czy dokonaliśmy właściwej oceny, czy składać apelację. A jeśli wyrok w drugiej instancji jest korzystny, to jest wielka ulga. Ból brzucha przed ogłoszeniem wyroku, a potem wielka radość. Nadal mimo tylu lat to są bardzo stresujące sytuacje, również dla prawników. Bo prawnicy mają uczucia – wbrew powszechnemu przekonaniu.
Magazyn z 3 sierpnia 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Co by pani poradziła pacjentowi, który idzie na planowany zabieg do szpitala albo kobiecie, która będzie rodzić?
Przede wszystkim przygotować się – wiedzieć, na co się choruje, zadawać pytania lekarzowi na wizycie kwalifikacyjnej. I być wyczulonym na to, co się wokół nas dzieje. Ufać, ale stosując zasadę ograniczonego zaufania.
Czy lekarze też się do pani zgłaszają po pomoc?
Sporadycznie, bo dość powszechna jest wiedza, że ja nie reprezentuję lekarzy w sporach z pacjentami. Taką mam zasadę. Ale zdarza się, nawet często, że mam klientów z grona personelu medycznego jako poszkodowanych pacjentów lub ich bliskich. To są bardzo dobrzy klienci – świetnie przygotowani merytorycznie. Ale też bardzo krytyczni wobec kolegów, każdą sytuację analizują na zasadzie dzielenia włosa na czworo, nawet bardziej niż ja.