Gdyby moi koledzy i koleżanki doktorzy lepiej tłumaczyli pacjentom i ich rodzinom, w jakiej sytuacji znajduje się chory, to zawiadomień o możliwości popełnienia przestępstwa może byłoby mniej - mówi w wywiadzie dla DGP Krzysztof Kordel, specjalista w dziedzinie medycyny sądowej i lekarz patomorfolog.
ikona lupy />
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
W Sejmie są lekarze.
Wiem. Zastanawiam się tylko, czy niektórzy z nich zachowują się etycznie.
Pan wykłada etykę na poznańskim Uniwersytecie Medycznym.
I gdybym był rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej, tobym postawił przed sądem lekarza, a jednocześnie posła, który publicznie podważa zasadność szczepień dzieci.
Poseł PiS doktor Krzysztof Ostrowski podważa.
Opowiada głupoty. Istnieje niebezpieczeństwo, że zostanie świętym antyszczepionkowców, który przeciwstawił się tej strasznej zgrai lekarzy, tej bandzie morderców. Mówię tak, bo tak antyszczepionkowcy nazywają lekarzy. Krzysztof Ostrowski jest internistą i rozumiem, że wybory idą, a STOP NOP to jest potężny ruch, a więc potencjalny elektorat. Na szczęście nie jestem rzecznikiem odpowiedzialności.
Był pan.
Przez osiem lat. Teraz mam głos w dyskusji. Uważam, że pewnych rzeczy lekarz nie powinien mówić. A może doktor Ostrowski chciałby, żeby zdarzały się u nas przypadki choroby Heinego-Medina? Żeby prawdziwa ospa wróciła? I odra? Uważam, że w tej sprawie lekarze powinni być w jednej bandzie. Żadnych wyłomów. Jako Wielkopolska Izba Lekarska dofinansowujemy dzieciom z lekarskich rodzin nieobowiązkowe szczepionki, bo chcemy, żeby doktory dawały przykład. Inaczej dojdzie do tego, że trzeba będzie zmienić wystrój gabinetów lekarskich: na ścianach zawiesić wypchane sowy, na biurkach postawić duże kryształowe kule. Lekarze zamienią białe giezło na czarną aksamitną powłóczystą szatę, na której będą namalowane znaki zodiaku. Nie powinno się też zapominać o oriencie – z pewnością przyda się kadzidełko. Nie wiem, czemu studenci się śmieją, kiedy im o tym opowiadam... Jeśli przyjmiemy, że nasz los jest zapisany w gwiazdach, nikt nie będzie mógł oskarżyć lekarza o popełnienie błędu.
Panie doktorze...
Właśnie siedzę i czytam akta. Sprawa położnicza. Chyba trzydziesta w tym roku. Dokładnie nie liczę.
Dziecko umarło?
Nie, żyje. Dopiero co wziąłem do ręki dokumenty. Tych akurat jest stosunkowo niewiele. Szpital rejonowy. Z zeznań ordynator wynika, że pacjentka nie współpracowała, miała przeć, a nie parła.
Może nie miała siły, może nie umiała?
Może. Oczywiście. Jeden ze starych profesorów przypominał, że poród jest najbardziej krętą, najbardziej wyboistą drogą w życiu człowieka. Wydaje się, że wszystko będzie OK – młoda zdrowa kobieta, powinna urodzić bez problemu i nagle coś się dzieje. Co wcale nie znaczy, że ktoś zawinił, źle odczytał wyniki, coś przeoczył. Z drugiej strony personelu jest tyle, ile jest, i kiedy rodzących jest dziesięć, a położnych dwie, to coś można przegapić. A tu każda minuta się liczy. W tym przypadku muszę sprawdzić, w którym momencie panie położne zawołały lekarza.
Kiedy opinia będzie gotowa?
Może za trzy miesiące. Trzeba zasięgnąć opinii kolegów klinicystów, położnika, neonatologa.
Spotkacie się?
Oczywiście. Przecież to są sprawy dotyczące zdrowia i życia. Dlatego to tyle trwa. Najdłuższy termin na wydanie opinii, jaki daliśmy, to 12 miesięcy. No, ale to było 187 przypadków podejrzenia o błąd medyczny w jednym szpitalu. To, co teraz robię w tej konkretnej sprawie, to naprawdę faza wstępna. Część tych dokumentów jest niestety pisana ręcznie, więc to przysparza roboty.
Matka uważa, że doszło do błędu lekarskiego?
Tak. Ale nie czuję w tym, co czytam, agresji.
A serce matki?
W jakim sensie?
Intuicji?
Moja mama, lekarka, potrafiła pewne rzeczy przewidywać. Sam byłem świadkiem, jak przechodząc kiedyś przez izbę przyjęć, gdy przywieźli mężczyznę po wypadku, rzuciła: ja bym otwierała brzuch. I poszła dalej do swoich dzieci, na pediatrię. Jeśli chodzi o sprawy położnicze, które dostaję do opiniowania, zawsze uważam, że pacjent ma prawo do tego, by wszystko mu spokojnie wyjaśniono. Jeśli tylko ma wątpliwości, jeśli złożył zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa.
Podobno doniesień dotyczących błędów lekarskich jest zatrzęsienie.
Ale to wcale nie znaczy, że lekarze popełniają więcej błędów. Myślę, że sporo zrobiła tu sprawa ojca Zbigniewa Ziobry. Matka ministra zarzuca krakowskiemu kardiochirurgowi popełnienie błędu medycznego.
W efekcie którego – zdaniem Ziobrów – ojciec ministra zmarł w 2006 r.
Pamiętam wywiad z mamą ministra, w którym mówiła, że popełniono szereg błędów.
Ja ten wywiad przeprowadzałam.
Mówiła, że same błędy. W naszym zawodzie krzywa Gaussa (przedstawia rozkład prawdopodobieństwa – red.) ma zastosowanie podobnie jak w innych profesjach. Poza olbrzymią grupą osób średnio zdolnych jest zaledwie 3 proc. geniuszy i 3 proc. idiotów.
I to ci idioci popełniają błędy?
Nie tylko. W tym zawodzie błędów nie da się uniknąć. Tylko co uznać za błąd? Czy to, że lekarz nie dokonał właściwego rozpoznania, czy to, że nie wyleczył, czy że po zabiegu coś się rozeszło? Czy to są błędy?
Pan powinien wiedzieć.
Od tego są biegli. W tym ja. Zdaje sobie pani sprawę, że jak pacjent jest przekonany, że lekarz popełnił błąd, to w większości przypadków nie ma szans, żeby go od takiego myślenia odwieść, choćby lekarze, biegli stawali na uszach.
Mówi pan o matce Zbigniewa Ziobry?
Również. A przecież istnieje coś takiego jak powikłanie. Klasyfikujemy pacjentów pod względem grup ryzyka, ale nie możemy założyć, że u kogoś wystąpi powikłanie.
U ojca Ziobry chodzi właśnie o powikłanie?
Wie pani, kto wymyślił medyczne opinie zagraniczne w sprawie ojca ministra Ziobro? Ja. Któregoś dnia woła mnie szef. Pyta: „Chcesz być w telewizji”? Ja na to, że ciągle jestem. On, że na żywo, z ministrem Ziobrą. „Chce cię zrobić szefem zespołu opiniującego, żeby sprawdzić, kto i jaki błąd popełnił”.
W sprawie Jerzego Ziobry?
Mhm. Od razu powiedziałem, że tu trzeba najpierw zadać pytanie, czy w ogóle doszło do błędu. A jeżeli tak, to jakiego rodzaju i kto go popełnił. Skończyło się na tym, że napisaliśmy pismo, które brzmiało mniej więcej tak: „Z uwagi na to, że sprawa dotyczy ojca urzędującego ministra sprawiedliwości, by uniknąć braku obiektywizmu, sugerujemy, by opinię przygotowali zagraniczni biegli”. Zresztą uważam, że jeśli sprawa dotyczy prezesa rady ministrów, prezydenta, ministrów, znanych polityków, to dla czystości i obiektywizmu powinno się sięgać po opinie zagranicznych biegłych. Żeby nie było, że ktoś wpływa, naciska. Przecież to są sprawy wyjątkowe. Stosunkowo rzadkie, więc można prosić o opinię Niemców czy Francuzów. Oni nie mogą mieć żadnego interesu w tym, by być nieobiektywni. Poza tym trudno wpływać na takich biegłych. Nie dziwi mnie więc, kiedy polska prokuratura wymaga zagranicznych opinii. To jest bardzo dobre zabezpieczenie.
To jest też zabezpieczenie w kontekście towarzyskim.
Myśli pani o tym, że biegli lekarze mogą znać lekarza oskarżonego?
Hm.
Powiedzmy sobie szczerze, że w środowisku medycznym ludzie się znają, bo się spotykają na sympozjach i kongresach. Natomiast jeśli gdzieś jest zażyła przyjaźń albo antagonizm, to się nie opiniuje.
To jest niepisana zasada?
Niepisana. Zanim biegły przystąpi do pisania opinii, wyjaśnia mu się, że podejrzany o popełnienie przestępstwa jest taki a taki lekarz, taki a taki profesor. Biegli są pytani o zażyłość, znajomość z podejrzanym.
Społeczeństwo wie, że jest coś takiego jak solidarność zawodowa.
Nie w kwestiach błędów lekarskich.
Lekarz zawsze będzie bronił lekarza.
Nie! Ciąży na nas odpowiedzialność karna za wydawanie fałszywych opinii. Poza tym zbyt długo pracowałem na nazwisko, by się podkładać. Kiedy wiem, że lekarz popełnił błąd medyczny, to nic nie jest w stanie zmienić tego przekonania. Na pewno nie bronię tych, którzy zawinili. Lekarze zawsze popełniali błędy i będą to robić. Wiem też, że pacjent bardzo często ma rację. Gwarantuję pani, że przystępując do przygotowywania opinii, nie zakładam, że muszę udowodnić, że błędu nie było.
Czyli zakłada pan, że go jednak popełniono?
Też nie. Staram się, jak tylko mogę, być obiektywny. Czasami po pierwszej lekturze można odnieść wrażenie, że nie wiadomo, czego pacjent w ogóle chce. Bywa, że po kolejnym i kolejnym czytaniu okazuje się, że ma rację. Trzeba naprawdę spokojnie i obiektywnie do tego podchodzić. Poza tym, za każdym razem jest jakiś inny problem medyczny. Oczywiście, zdarza się też tak, że pacjent po prostu szuka winnego. Nie tak dawno temu miałem taką sprawę: starsza pani, 87 lat, z odleżynami, z odbiałczeniem, wyniszczona, a rodzina składa doniesienie, że babcia była źle leczona, bo nie mierzono jej odpowiednio często cukru.
Może nie mierzono?
Nie z tego powodu zmarła. Powołano pięciu biegłych. Ogromne koszty. A naszym zdaniem rodzina szuka winnego tam, gdzie go nie ma. Chce po prostu wyłudzić odszkodowanie, wzbogacić się na śmierci babci.
To częsta praktyka?
Pamiętam pacjenta, który bez ogródek powiedział: „Pan pewnie patrzy na mnie, jak na świra, ale ja przecież sobie zdaję sprawę, że tak naprawdę lekarze to mi życie uratowali. No, ale nie mam za co się leczyć, więc muszę walczyć o odszkodowanie”. Na końcu jęzora miałem: „Panie, to trzeba się było ubezpieczyć”, ale jeden polityk tak kiedyś powiedział i pamiętane jest to do dziś, choć nawet nie ma go już w czynnej polityce.
Włodzimierz Cimoszewicz.
Tamten pacjent mówił, że prywatnie to się modli o zdrowie pana ordynatora, ale publicznie, w sądzie, musi z nim wygrać, żeby mieć pieniądze. Takich przypadków na razie nie ma wiele. Ale społeczeństwo szybko się uczy.
Kto za to wszystko płaci?
W procesach cywilnych – strona przegrana. W sprawach karnych, jeśli są umarzane przez prokuraturę – my, podatnicy. Moim zdaniem tych wszystkich spraw dotyczących błędów lekarskich mogłoby być zdecydowanie mniej, gdyby lekarze poświęcili więcej czasu na rozmowy z pacjentami.
O empatii pan mówi?
Nie, o konkretnych rozmowach na temat choroby, możliwości leczenia, konsekwencjach, powikłaniach. Unikanie trudnych tematów w relacji z pacjentem do niczego nie prowadzi.
„Ma pan nowotwór, zostało panu pięć, co najwyżej sześć miesięcy życia” – to jest wprost?
Tak.
Etycznie?
Na pewno nie są to przyjemne rozmowy. Gdyby rodzina usłyszała, że 96-letnia pacjentka, mama i babcia jest w poważnym stanie, że łatwo o infekcje, to nie czytałbym później: „Mamusia była w dobrym stanie, ogólnie zdrowa, pełna życia, dopóki nie upadła”. Kiedy starszy człowiek złamie szyjkę kości udowej, to jest poważna sprawa. Bardzo poważna.
Zdarza się, że 80-latka nie chcecie operować, bo za stary.
Nie o starość chodzi, tylko o stan zdrowia. Czego byśmy nie zrobili, to można znaleźć argumenty, że postąpiliśmy źle, bo albo NFZ chcieliśmy naciągnąć na pieniądze, albo uznaliśmy kogoś za zbyt starego; i generalnie to jesteśmy od tego, żeby zabijać ludzi.
Po co pan tak mówi?
Tak wielu ludzi uważa. I to wynika z tych skarg, z tych powiadomień o możliwości popełnienia przestępstwa. Niech mi pani powie, kto z nas nie chce ratować życia?
Często można odnieść takie wrażenie.
A dlaczego? Bo oczekiwanie pacjenta rozmija się z zachowaniem lekarza. Niektórzy lubią krótkie komunikaty, a inni, żeby się doktor rozgadał.
W szpitalach trzeba się dopraszać o jakąkolwiek informację.
Jest za mało lekarzy. Poza tym ludzie opierają swoje sądy na pierwszym wrażeniu. „Gbur” – mówią, i nieważne jest dla nich, że to świetny, utalentowany fachowiec. Woleliby, żeby był przyjemny, a czy fachowiec, to już sprawa drugorzędna.
Jak to jest, że w prywatnych przychodniach nikogo nie trzeba uczyć wyrozumiałości?
Przecież większość personelu zatrudnionego w prywatnej służbie zdrowia pracuje też w publicznej.
I mówią, że kiedy przekraczają próg prywatnych gabinetów, stają się jakby innymi ludźmi.
Bo mają czas. I komfort. Nikt nie wejdzie w trakcie badania, nikt nie będzie przeszkadzał. To jest zupełnie inny rodzaj pracy. Lekarze w prywatnej przychodni wiedzą, że mogą skierować pacjenta do dowolnego specjalisty i ten zostanie przyjęty – jeśli nie od razu, to w ciągu kilku dni. Nie chce mi się wierzyć, że zmienia się postawa lekarzy w związku z pieniędzmi. Przy czym proszę zwrócić uwagę, że prawie wyłącznie lekarzy oskarża się o popełnienie błędu medycznego. To dlatego, że są najwyżej w medycznej hierarchii.
Pan chciałby tę odpowiedzialność jakoś podzielić?
W wielu sprawach dostrzegam przekraczanie kompetencji przez ratowników medycznych. Oni bardzo często biorą się za diagnozowanie, a tego nie powinni robić.
Ale przecież bardzo często do chorego jedzie karetka tylko z ratownikami bez lekarza.
Jeśli dyspozytor wysyła karetkę, to rolą tej karetki jest przewiezienie pacjenta do szpitalnego oddziału ratunkowego (SOR), a nie leczenie.
Co grozi ratownikom, którzy nie przewieźli pacjenta do szpitala? Rozumiem, że ich przyszłość zależy od opinii pana i pana zespołu.
To samo, co lekarzowi, doktorowi nauk medycznych czy profesorowi. Art. 160 kodeksu karnego jest bardzo pojemny. Jeśli popełnili błąd, jeśli narazili człowieka na niebezpieczeństwo, muszą ponieść karę. Proszę pamiętać, że w większości przypadków, w zasadzie we wszystkich, jest to błąd nieumyślny.
Może to dobrze, że ludzie składają zawiadomienia do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa przez lekarzy? Może lekarze będą bardziej uważni?
Pacjent ma prawo mieć wątpliwości. Jeszcze raz powiem: gdyby moi koledzy i koleżanki lepiej tłumaczyli pacjentom i ich rodzinom, w jakiej sytuacji znajduje się chory, zawiadomień o możliwości popełnienia przestępstwa może byłoby mniej. Może. Bo z drugiej strony, kto lekarzom dzisiaj w Polsce wierzy.
Niech pan nie przesadza, jesteśmy od was wszyscy zależni.
No tak, pracujemy w usługach. W specyficznych, ale jednak w usługach. Pamiętam, jak kiedyś Adam Sandauer, przewodniczący Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere, powiedział, że w wyniku kontaktu z polską służbą zdrowia w ciągu roku jest gmina trupów i powiat kalek. I statystycznie to jest prawda. Jednak nie dzieje się tak z winy personelu medycznego. Wchodzą tu w grę niepowodzenia medyczne, powikłania, wypadki, zdarzenia niepożądane.
I błędy.
Niewielki procent.
Ten niewielki procent to tysiąc rocznie.
Zgadza się. Jednak statystycznie mówi się o tysiącach ofiar lekarzy. Prawda, że dobrze brzmi? Pijar ważna rzecz. Również czarny.
Ludzie zaczęli mieć odwagę mówić publicznie, że lekarz-bóg popełnił błąd.
Pamiętam służbę zdrowia z głębokiej komuny. Wtedy specjalnie nie dziwiło, że człowiek umierał w szpitalu. Panowało zrozumienie, że skoro tam trafił, to był chory. I że lekarze nie są w stanie wszystkich wyleczyć. Ale kiedy rodzina była przekonana, że w szpitalu popełniono błąd, składała doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Proszę pamiętać, że wówczas była rejonizacja, pacjent był przyporządkowany do konkretnego lekarza i szpitala. Dzisiaj czegoś takiego nie ma. Lekarze specjaliści są dostępni, szpitale są dostępne.
W teorii.
Nie, w praktyce też.
Czas oczekiwania na wizytę u endokrynologa – osiem miesięcy.
To jest wina systemu, a nie lekarzy. Ale odbija się na lekarzach. Czy pani zdaje sobie sprawę, że od kilku lat mamy do czynienia z zastraszaniem medyków? I to zjawisko się nasila. „Jeśli ty mi czegoś nie zrobisz, (czytaj: kolejnego badania), nie wydasz kolejnego skierowania, to ja cię obsmaruję w internecie”.
Panie doktorze, ludzie dbają o swoje zdrowie, chcą być pewni, że wszystko jest w porządku, a jeśli nie, to co konkretnie im dolega.
Jasne. To jednak nie usprawiedliwia straszenia. Sam pisałem instrukcję, jak walczyć z hejtem i pomówieniami. I to jest zdecydowanie trudniejsze niż przygotowanie opinii w nawet najtrudniejszych sprawach. Tu są akta, dokumenty, zeznania, jest się na czym oprzeć. A w internecie są tylko zdania, tylko słowa, które mogą przekreślić karierę lekarza. Sam mam takie doświadczenia. Jako deista byłem oskarżany w sieci o sprzyjanie Kościołowi.
Po tym, jak napisał pan opinię dotyczącą kobiety rodzącej na plebanii.
Nie wybierałem sprawy do opiniowania, po prostu miałem dyżur.
Ojciec dziecka – ksiądz – nie wezwał karetki pogotowia.
Matka kategorycznie tego zabroniła.
Dziecko zmarło.
Kobieta tylko raz w czasie ciąży była u lekarza.
Może się bała pytań o to, kto jest ojcem dziecka?
Przecież nikt w gabinecie położniczym nie pyta o ojca dziecka.
Jest pan pewien?
No, dobrze, nie jestem. Na wykładach dla położnych i pielęgniarek mówię, że pytanie kobiety o sprawcę ciąży to naruszenie dóbr osobistych. Kogo obchodzi, czy dziecko jest małżeńskie czy pozamałżeńskie, czy księdza czy nie. A już dawanie odczuć kobiecie, że jest gorsza, bo nie ma męża, to skandal.
Ale tak się dzieje.
Wiem. Jednak po to uczę, żeby się nie działo. Tamto dziecko było owinięte pępowiną.
Napisał pan, że i tak by zmarło, w związku z tym, że było owinięte pępowiną. Wie pan, jak to zostało odebrane?
Wiem. I co mam zrobić?
Stanął pan po stronie księdza.
Nie można na siłę wezwać pogotowia.
Do wypadku się wzywa. Do porodu też.
Można odmówić. A w mediach pojawiły się informacje, ze prezes Izby Lekarskiej, czyli ja, na prośbę arcybiskupa, sporządził stosowną opinię. Straszna manipulacja. Nigdy nie byłem pod niczyim wpływem, nawet w słusznie minionych czasach. No, ale wie pani, po tylu latach pracy po ciemnej stronie księżyca chyba już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć.
Pan jest też patomorfologiem.
I medykiem sądowym. I w tym zawodzie nic przyjemnego się nie dzieje. Same trupy, same nieszczęśliwe wydarzenia. Może przez to mam spaczoną optykę i bardzo szanuję życie. Nie tylko swoje, ale też to, które poznaję przez akta opiniowanych spraw. Jednocześnie każdego dnia na drogach widzę ludzi w samochodach, którzy zmieniają pas pięć razy, wyprzedzają, gnają. A potem dostaję akta sprawy chłopaka, który spowodował wypadek samochodowy i składa doniesienie, że był źle leczony. Pamiętam, jak opiniowałem przypadek dziewczyny, która wlazła pod jadący samochód (absolutnie jej wina). Nogę miała tak połamaną, że z medycznego punktu widzenia powinna być amputowana. Koledzy się zawzięli i zrobili dwa zabiegi. Jakoś się udało tę nogę uratować. Dziewczyna jednak oskarżyła ich o popełnienie błędu, bo ma krzywą nogę. Paradoks: ten właśnie przypadek był omawiany na sesji głównej kongresu chirurgów urazowych w Bostonie jako sukces polskich lekarzy.
Sam pan mówił, że często pacjenci też mają rację.
Czasami jest taki, nawet nie błąd, tylko wielbłąd lekarza, że się człowiek za głowę łapie, jak jakiś kretyn mógł coś takiego zrobić.
Lekarz-kretyn-konował?
Tak, kretyn-konował. Sporadycznie takie rzeczy się zdarzają. Wtedy naprawdę przerażenie ogarnia. I wówczas trzeba sobie zadać pytanie, ilu ludziom po drodze taki konował zrobił krzywdę, ilu ludzi cierpi, ilu zmarło. Jestem zwolennikiem czegoś takiego, co się nazywa oceną jakości w ochronie zdrowia albo inaczej: zarządzaniem ryzykiem. To świetnie działa na Zachodzie, a oznacza po prostu raportowanie o zdarzeniach niepożądanych i błędach medycznych.
U nas lepiej nie przyznawać się do błędów, trzymać je w tajemnicy.
Zgadza się. A ja uważam, że o błędach trzeba mówić, raportować, opisywać je. Ale nie w gazetach, tylko w wewnętrznych publikacjach, rejestrach, po to, żeby inni lekarze mogli się na tych błędach uczyć, żeby inni na nich nie padli.
Pan proponuje, żeby lekarze sami przyznawali się do błędów, nie czekali, aż to pacjenci lub ich rodziny złożą zawiadomienie do prokuratury?
Tak. Takie samowolne zgłoszenie byłoby dobre dla służby zdrowia i dla pacjentów. Mówię doktorom, że przecież oni sami najlepiej wiedzą, czy popełnili błąd czy nie.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Odwołuje się pan do sumienia.
Nie, do rozwiązania, które jest w prawie polskim, a które się nazywa: dobrowolne poddanie się karze. Musiałby zachodzić jeden warunek: lekarz się zgłasza, przyznaje się do błędu i nikt go za to nie kamienuje. Dzięki temu kolejni medycy mogą uniknąć jego błędu.
A co z pacjentem?
A pacjentowi należy się i zadośćuczynienie, i odszkodowanie. Patrząc na to, ile kosztują opinie, ile kosztują procesy, państwu by się to wszystko zwyczajnie opłacało.
Jaki procent lekarzy przyznaje się winy?
Zrobiliśmy badanie dotyczące tego, kto najczęściej popełnia błędy. I wyszło nam, że przeciętnie jest to lekarz, 48-letni facet, ordynator bądź zastępca ordynatora z dwiema specjalizacjami. Młodzi wiedzą, że nic nie wiedzą, starzy już naprawdę dobrze zdają sobie z tego sprawę, ale ci pomiędzy 40. a 50. rokiem życia myślą sobie: „Mam dwie specjalizacje, doceniono mnie i co mi tu kto będzie mówił”. A medycyna uczy pokory. Pamiętam wykład jednego starego profesora zatytułowany: „Moje niepowodzenia w medycynie”. Wie pani, jaka cisza była na sali. Jaka cisza była, kiedy mówił: „Nagle pacjentka zmarła mi na stole...”. Każdy doktor ma w swojej karierze takie przypadki, tylko nie każdy potrafi się do nich przyznać. Jest jeszcze jedna rzecz. Od lat mówię, że lekarzy jest za mało. Im więcej ludzi będzie studiować medycynę, tym lepiej. Nie mam nic przeciwko płatnym studiom na prywatnej uczelni. I tak potem młody człowiek musi zdać lekarski egzamin. Wróciłbym też do rozmów kwalifikacyjnych przy przyjmowaniu na studia medyczne. Same punkty nie świadczą o człowieku. Gdyby były takie rozmowy, to być może egzaminatorzy wychwyciliby socjopatów, beztalencia, ludzi, którzy się kompletnie nie nadają do tego zawodu.