W miniony wtorek męska część świata została zasmucona informacją, że – cytuję – „Playboy kończy z publikowaniem zdjęć nagich kobiet”. W pierwszej sekundzie zabrzmiało to dla mnie równoznacznie z „zaczynamy publikować zdjęcia nagich mężczyzn”, ale już w drugiej pomyślałem, że Hugh Hefner po prostu zwariował. Bo przecież zrezygnować z rozebranych Króliczków to jak wycofać BigMaca z McDonalda. Albo jakby Londyn obwieścił, że zamierza zburzyć Big Bena. Jednak w trzeciej sekundzie doszedłem do wniosku, że przecież absolutnie wszystko na świecie się zmienia, więc dlaczego ewolucja miałaby ominąć pisma dla panów?

Mercedes AMG GT S / Dziennik Gazeta Prawna
MTV już od dłuższego czasu nie puszcza teledysków, a na Discovery nie znalazłem nic odkrywczego od paru lat. Młodzież na dyskotekach tańczy dziś tak, jakby parkiet podłączony był bezpośrednio do linii wysokiego napięcia, a show-biznesem rządzą rolnicy, którzy zamiast orać pola, szukają żon, które będą robiły to za nich. W radiu nie usłyszymy już reklamy piwa, za to co 10 minut jesteśmy namawiani na wizytę w najbliższej aptece, gdzie dostaniemy pastylkę na erekcję. Para całująca się na ulicy może obrazić czyjeś uczucia religijne, ale już 293 mln adresów stron, które wyskakują w wyszukiwarce Google po wpisaniu słowa „porno”, nie obraża absolutnie nikogo.
Świat zmienia się w błyskawicznym tempie głównie dzięki technologii, która ewoluuje tak szybko, że telewizor, który kupiłem w ubiegły poniedziałek, dzisiaj jest już tak stary, że Krzysiu Ibisz wygląda w nim, jakby miał ze 40 lat. Mój dwuletni laptop ma tak słaby procesor, tak brzydką grafikę i tak mały dysk, że gdy postanowiłem sprzedać go za pośrednictwem jednego z serwisów internetowych, zasugerowano mi umieszczenie go w kategorii „antyki”. Dosłownie miesiąc temu skończyłem urządzać dom, a żona już domaga się wymiany armatury w łazienkach twierdząc, że obecna jest „stara”. Nie zauważyłem, aby nowoczesne muszle klozetowe były bardziej komfortowe od tych sprzed 20 lat, a jednak połowa ludzkości byłaby szczęśliwsza, gdyby mogła je wymieniać co miesiąc. Drugiej połowie wystarczy dziura wydrążona w ziemi.
Obserwując ten postęp, jego tempo, pęd ludzi do ciągłych zmian i do udoskonalania tego, co już jest doskonałe, poważnie zaczynam obawiać się przyszłości. Owszem, wszystko w niej będzie być może fantastyczne, ale nie będzie w stanie skupić na sobie naszej uwagi dłużej niż przez pięć minut. Będziemy mieli to, czego zapragniemy, ale wtedy przestanie nas to pociągać. Będzie nudne i odarte z emocji. Świetnie to widać po samochodach, które z generacji na generację są nowocześniejsze, piękniejsze, szybsze, mocniejsze, bezpieczniejsze, lepiej wykonane, bardziej komfortowe, a mimo to... nudniejsze. Bo spece od procesorów pozbawili je najważniejszego elementu – duszy.
Dla jasności – emocje to nie to samo co radość z jazdy. Tę nadal daje całkiem sporo wozów. Cieszą osiągami, wyposażeniem, sposobem, w jaki się prowadzą czy jak wjeżdżają na krawężniki. Ale już w przypadku emocji żadna z tych rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko to, czy po nawet krótkiej przejażdżce potrzebujecie stoperanu. Aut, które są w stanie wywołać taki efekt, jest naprawdę niewiele. Ale z jednego z nich właśnie wysiadłem. To mercedes AMG GT S.
Ten model ma absolutnie wszystko to, czego nie oczekujecie od nowoczesnego samochodu. Jest ciasny tak, że gdy wysiadałem z niego pod marketem, pięć osób stało z boku i czekało nie na to czy, ale kiedy poprują mi się spodnie. Zawieszenie jest tu tak twarde, że... Przepraszam, tu nie ma zawieszenia. W trybie komfortowym wrażenia porównywalne są z jazdą fortepianem po bruku, a przełączając się na chwilę w tryb wyścigowy, poczułem się jak w zagęszczarce. Cisza i spokój? Prędzej zaznacie ich na koncercie AC/DC. Przewidywalność w prowadzeniu? Łatwiej przewidzieć z dokładnością do jednej godziny, kiedy wybuchnie Etna, niż to, co AMG GT S zrobi na najbliższym zakręcie.
To auto wymyka się absolutnie wszystkim znanym mi schematom. Rzekomo jest następcą modelu SLS AMG, ale tamten był dżentelmenem, który pod idealnie skrojonym garniturem krył ciało atlety. A GT S jest po prostu seryjnym mordercą, który tylko czeka na moment, w którym popełnicie najmniejszy błąd, aby wysłać was na tamten świat. Wymaga skupienia, uwagi i dużych umiejętności. Podwójnie doładowane V8 o mocy 510 koni umieszczono z przodu, ale – jakby dla żartu – kierowcę i pasażera posadzono praktycznie na tylnej osi. I chyba bezpośrednio na wydechu, bo każda redukcja biegu na niższy powoduje strzały odczuwalne bezpośrednio na kości ogonowej. Sposób, w jaki brzmi GT S, zasługuje na poświęcenie mu nie rozdziału, ale całej książki. Jeździłem samochodami, które ryczą, warczą, plują, charczą, bulgoczą, jazgoczą etc. Ale tylko ten mercedes robi to wszystko jednocześnie, zależenie od tego, na jakich obrotach pracuje w danym momencie jego silnik.
Jeżeli do tej pory nie wyraziłem się jeszcze jasno i nie wiecie, czy AMG GT S jest dobry, czy zły, to spieszę wyjaśnić: tak kipi złem, że aż jest fantastyczny. Jeżeli potraficie dobrze jeździć i czerpać z tego przyjemność, to w przypadku tego auta nie będziecie nadążali z wymianą bielizny. Katalogowe 3,8 sekundy do setki nie robi takiego wrażenia jak to, co dzieje się, gdy w zakręcie dodacie ciut za dużo gazu. Gdy przekraczacie 200 km/h, a on nic sobie z tego nie robi i wysadzając wam bębenki w uszach, pruje w kierunku maksymalnych 310 km/h. To nie są wrażenia, które można opisać słowami. Dzisiaj w motoryzacyjnym świecie mało co jest w stanie zapewnić takie emocje. Ten samochód ma duszę. Niesie nadzieję, że w przyszłości nie będziemy związani z naszymi autami wyłącznie plątaniną światłowodów. Że nadal to my będziemy je prowadzili, a nie one nas. Oraz że Hugh Hefner wytrzeźwieje i pójdzie po rozum do głowy.