Zawsze miałem słabość do Jamesa Bonda. Z czasem przekonałem się nawet do dwóch ostatnich części, w których 007 zamienia się z twardziela w pijaka z problemami psychologicznymi, zaś jego aston martin zamiast wyrzutni rakiet ma w schowku defibrylator. Obawiam się jednak, że koniec agenta Jej Królewskiej Mości zbliża się wielkimi krokami.
Zawsze miałem słabość do Jamesa Bonda. Z czasem przekonałem się nawet do dwóch ostatnich części, w których 007 zamienia się z twardziela w pijaka z problemami psychologicznymi, zaś jego aston martin zamiast wyrzutni rakiet ma w schowku defibrylator. Obawiam się jednak, że koniec agenta Jej Królewskiej Mości zbliża się wielkimi krokami.
Najnowsza produkcja zatytułowana „Spectre”, która będzie miała premierę za kilka tygodni, zapowiada się jak melodramat, a nie dobra sensacja. Przynajmniej tak mi się wydaje po tym, jak usłyszałem piosenkę, która ma być motywem przewodnim filmu. Szczerze mówiąc, Adele w utworze „Skyfall” zdaje się mieć większe jaja niż Sam Smith, który na potrzeby „Spectre” nagrał „Writing’s on the wall”. Momentami piszczy, jakby rurki za bardzo go uciskały, a gestykuluje przy tym i robi miny, jakby właśnie się dowiedział, że jego kosmetyczka poszła na zwolnienie lekarskie. Całość świetnie wpisałaby się w klimat „Tajemnicy Brokeback Mountain” albo „Listu w butelce”, ale na pewno nie opowieści o człowieku, który próbuje ocalić świat przed zagładą. No, chyba że producenci założyli, że James Bond przejdzie kolejną metamorfozę – będzie pił mojito, jadł karczochy, nosił za ciasne o pięć rozmiarów spodnie, używał żelu do higieny intymnej i sypiał z Q.
Choć z drugiej strony takie podejście do sprawy wydaje się naturalne, gdy weźmie się pod uwagę obecnie panujące „wzorce męskości”. Dawniej prawdziwy facet musiał umieć obsłużyć wiertarkę, być pewny siebie, silny i na swój sposób brutalny. Piwo pił prosto z butelki, jadł kurczaka palcami, słuchał Iggy’ego Popa, nosił sprane dżinsy, a o istnieniu fryzjera wiedział tylko ze słyszenia. Na imprezie podchodził do dziewczyny i nie pytając o zgodę, po prostu wyciągał ją na parkiet i tańczył tak, że nie miała żadnych wątpliwości co do tego, kto w tym duecie jest przewodnikiem. Po prostu facet musiał być twardzielem. Dobrym i opiekuńczym, ale twardzielem. Tymczasem nowocześni mężczyźni częściej latają do fryzjera i na solarium niż do baru z kumplami. Nie potrafią wbić gwoździa, za to z zamkniętymi oczami obsługują depilator. Słuchają Sama Smitha, a ich T-shirty mają takie dekolty, że odsłaniają pępki. Na dyskotekach – w obawie przed tym, żeby nie popruły im się legginsy – tylko lekko poruszają palcami u stóp. Przez słomkę sączą drinki Sex on the Beach, a gdy chcą poderwać jakąś dziewczynę, zagadują: „Ale masz fajne tipsy! Kto ci robił?”. Chwilę potem dostają kosza, wpadają w płacz, rozmazuje im się makijaż, wracają do domu i żalą się najważniejszej i jedynej kobiecie swego życia – mamusi.
Jeżeli tak dalej pójdzie, to niebawem prawdziwi faceci staną się mniejszością seksualną. Już teraz wiele kobiet jest świadomie samotnych – nie chcą marnować czasu na życie z kimś, kto będzie dłużej przesiadywał w łazience niż one same. Nie chcą mieć synów, bo boją się, że ojcowie nauczą ich najwyżej tego, jak regulować sobie brwi. Co więcej, wszystko to sprawiło, że kobiety zaczęły uniezależniać się od facetów – same wbijają gwoździe, wiercą w ścianach, koszą trawniki, myją samochody, naprawiają krany etc. My, faceci, stajemy się po prostu zbędni. Służymy już tylko do prokreacji, ale i ten problem medycynie zapewne uda się kiedyś rozwiązać. Jeżeli do tego czasu nie zdejmiemy rurek, grozi nam zagłada. A w najlepszym razie trafimy do rezerwatów.
Teraz przechodzę płynnie do Opla Adama S, czyli samochodu, który jest – jak mi się wydawało – motoryzacyjnym odpowiednikiem nowoczesnego faceta. Tak przynajmniej wygląda: mały, kolorowy, metroseksualny. Moja żona prezentowała się w nim naprawdę świetnie i – jak twierdzi – równie świetnie się czuła. Ale ja... No cóż. Początkowo miałem wrażenie, że na dachu wiozę wielką dmuchaną tęczę. Mniej więcej w taki sposób zwraca na siebie uwagę adam z facetem za kierownicą. Ale możecie mi wierzyć, że już po pięciu minutach było mi to całkowicie obojętne. 150 koni upchane w nadwoziu wielkości pudełka po butach próbuje wyrwać wam z rąk kierownicę za każdym razem, gdy mocniej wciśniecie pedał gazu. Każdy zakręt, ostrzejsze przyspieszanie, agresywniejsza jazda sprawiają, że macie wrażenie balansowania na granicy życia i śmierci. Być może fachowe pisma zajmujące się samochodami stwierdzą, że adam jest „nieprzewidywalny” oraz „trudny w opanowaniu”, ale moim zdaniem właśnie ten SNK, czyli syndrom niespokojnych kół, czyni go wyjątkowym i niesamowitym. Zdecydowana większość samochodów jest dopracowana tak, że wzbudzają emocje porównywalne najwyżej z zajęciami z jogi. Tymczasem adam S przy ostrzejszej jeździe sprawia wrażenie niezrównoważonego psychicznie. Chce urwać wam ręce, głowę i połamać nogi. Owszem, da się nim jeździć również zachowawczo i spokojnie, ale wierzcie mi – pomyślicie o tym tylko raz, zaraz po wyjechaniu z salonu. A już po pięciu minutach wyciskali będziecie z niego ostatnie soki i już nigdy się to nie zmieni. Tak uzależniające jest to auto. Owszem, ma cholernie twarde zawieszenie, na większych nierównościach skrzypi tu i ówdzie i generalnie jest komfortowe nie bardziej niż trzepak. Ale miałem to w głębokim poważaniu. Bo ważniejsze są dusza i charakter, a tych adamowi S trudno odmówić.
Mam szczerą nadzieję, że choć paru przystrojonych w piórka facetów nabierze się na kolorową, wymuskaną i kobiecą urodę tego autka. Mam nadzieję, że je kupią. I że w pięć minut adaś przerobi ich w prawdziwych mężczyzn.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama