Poszukując sposobu na podreperowanie budżetów ratowników wodnych, ustawodawca wyświadczył im niedźwiedzią przysługę.
Zgodnie z ustawą o bezpieczeństwie osób przebywających na obszarach wodnych (Dz.U. z 2011 r. nr 208, poz. 1240 ze zm.) jeśli osoba prowadząca statek lub inny obiekt pływający znajduje się w stanie po użyciu alkoholu, policjant może wydać decyzję o odholowaniu. Taką samą dyspozycję może wydać policja w przypadku np. kolizji na wodzie. Wówczas zgodnie z art. 30 ust. 3 ustawy łódź, statek czy np. kajak wprowadza się do strzeżonego portu lub do przystani, a w przypadku braku dostatecznie blisko strzeżonego portu pozostawia się na wyznaczonym przez starostę parkingu strzeżonym.
Duży jacht, duży kłopot
Ustawa określa też maksymalne stawki, jakie samorząd może ustalić za holowanie. I tak usunięcie roweru wodnego lub skutera nie może kosztować więcej niż 50 zł, statku o długości kadłuba do 10 metrów – 120 zł, do 20 m – 150 zł, a jednostki dłuższej – 200 zł. Zgodnie z art. 31 ust. 3 limit ten może być co roku waloryzowany o wartość inflacji. Kłopot polega na tym, że tak określone stawki nijak się mają do cen rynkowych. W efekcie firmy w ogóle nie są zainteresowane świadczeniem takich usług.
– Ustawa jest dobrze pomyślana, ale jeśli chodzi o małe jednostki: skutery, kajaki, rowery wodne. Z tym problemu nie ma. Jednak w rejonie wielkich jezior mazurskich mamy pełen przekrój jednostek: od żaglóweczek klasy kadet po jachty pełnomorskie. Mamy więc duży problem ze znalezieniem firm, które chciałyby podpisać umowę na holowanie – tłumaczy Janusz Stecka ze starostwa powiatowego w Mrągowie.
Przy czym, jak zaznacza, nie chodzi tylko o niskie stawki, lecz także o kwestie dotyczące ubezpieczenia czy odpowiednich kadr.
– Może się np. zdarzyć, że trzeba przejąć i odprowadzić do portu statek pasażerski. Skąd wziąć nagle przeszkolonego kapitana – pyta naczelnik Stecka.
Firmy obawiają się też brać na siebie odpowiedzialność za mienie, szczególnie w przypadku ekskluzywnych jachtów. Jeśli jednostka jest uszkodzona pod powierzchnią wody, czego holujący nie stwierdzi, przejmując łódź, to potem może zostać posądzony przez właściciela o spowodowanie strat.
Nie mogąc znaleźć firm chętnych do złożenia ofert, starostwa ratują się umowami podpisywanymi ad hoc.
– Holowanie łodzi zapewniamy dzięki wyrozumiałości właścicieli portów, którzy rozumieją, że jakoś sprawę trzeba załatwić. Najczęściej są na tym stratni, ponieważ musimy się trzymać ustawowych stawek – informuje urzędnik.
Pół biedy, gdy powiat ma jakieś jednostki podległe, którym może zlecić wykonywanie tego typu zadań. W ostateczności holowaniem zajmuje się Mazurskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe.
– Z racji tego, że jesteśmy na wodzie 24 godziny na dobę i często współpracujemy z różnymi służbami, stawaliśmy do tych przetargów i jako jedyny oferent je wygrywaliśmy. Nikt inny nie chce po takich stawkach pływać – twierdzi Jarosław Sroka z MOPR, który wskazuje, że nie dość, że ustawa określiła niskie stawki za holowanie, to jeszcze jako kryterium przyjęto wielkość statku, nie uwzględniając odległości czy czasu holowania.
Inne są zaś koszty ściągnięcia jachtu znajdującego się 500 metrów od portu, a inne 10 km dalej.
Nie ma z czego dołożyć
Jarosław Sroka, który jako przedstawiciel strony społecznej uczestniczył w pracach nad ustawą, przypomina, że posłowie za wszelką cenę poszukiwali źródeł finansowania podmiotów zajmujących się ratownictwem wodnym. Określono więc stawki za holowanie, którym w zamyśle posłów miały się zajmować oddziały WOPR. Jednak przez przyjęcie ich na nierynkowym poziomie efekt okazał się odwrotny od zamierzonego.
– Dla nas ta działalność też jest nieopłacalna i musimy do niej dokładać, tylko już nie bardzo jest z czego – pointuje Sroka.