W fabrykach taboru coraz większe problemy z dostawami części i absencją.
W ostatnich latach Polska stała się zagłębiem produkcji taboru dla komunikacji zbiorowej. W obliczu koronawirusa tysiące osób zatrudnionych w branży boją się o swoją przyszłość. Strach producentów powiększa nie tylko zastój w transporcie w czasie epidemii, lecz także niektóre prognozy, które mówią, że ludzie jeszcze długo nie będą tak masowo, jak dawniej, korzystać np. z kolei.
Na razie polscy producenci taboru w przeciwieństwie np. do wielu fabryk motoryzacyjnych starają się utrzymywać produkcję przy zachowaniu środków bezpieczeństwa. – Utrzymanie ciągłości produkcji jest jednak bardzo trudne. Wszystko przez zakłócenia w dostawach materiałów i niemożliwość dostawy gotowych pojazdów do wszystkich klientów – mówi Mateusz Figaszewski z podpoznańskiej fabryki Solarisa. Według niego skutki dla producenta będzie można oszacować po zakończeniu epidemii. − Opracowujemy różne scenariusze zdarzeń. W każdym z nich już dzisiaj widać negatywne efekty – przyznaje Figaszewski. Powstaje też pytanie, jak poradzi sobie właściciel Solarisa, firma CAF z Hiszpanii. W tym kraju epidemia wybuchła ze znacznie większą siłą. Przez ostatni miesiąc wartość akcji tej spółki spadła o prawie 40 proc.
Firma Stadler Polska, która od 2006 r. produkuje pociągi w Siedlcach, przyznaje, że pojawiają się opóźnienia w dostawach części z różnych krajów. − Już teraz występują braki materiałowe. Niektórzy dostawcy informują o zamykaniu swoich zakładów. W związku z tym my także jesteśmy zmuszeni wstrzymywać realizację niektórych zamówień – mówi Tomasz Prejs, prezes firmy Stadler Polska. Przyznaje, że pandemia jest wydarzeniem o charakterze siły wyższej, którego skutki są teraz trudne do oszacowania.
W przypadku wszystkich producentów można się zatem spodziewać przesunięcia dostaw pociągów czy autobusów. Rząd chce wprawdzie przyjąć mechanizm, dzięki któremu do kontraktu nie będzie się wliczać okresów epidemii i przez to producentom nie będą naliczane kary. To jednak ułomne rozwiązanie. W niektórych firmach spodziewają się, że większy wpływ na opóźnienia mogą mieć zawirowania związane z dostawami. Sławomir Nalewajko, szef Bombardiera w Polsce, który m.in. montuje pociągi w dawnym Pafawagu we Wrocławiu, zwraca uwagę na szybko pogarszającą się kondycję finansową mniejszych, polskich dostawców. Chce apelować do resortu infrastruktury o wprowadzenie dodatkowych zaliczek na kontrakty taborowe, który pozwoliłyby przetrwać kooperantom.
Koronawirus najpewniej pogorszy też sytuację upaństwowionej półtora roku temu bydgoskiej Pesy. Firma w 2017 r. była 600 mln zł pod kreską. Mimo udzielenia przez banki nowych kredytów w poprzednim roku wciąż miała trudności z płynnością finansową i zakupem części. Jak się dowiadujemy, teraz pojawiają się np. problemy z odbiorem pociągów przez włoskiego państwowego przewoźnika kolejowego. Pesa w ostatnich dniach stara się utrzymać produkcję, ale jej przyszłość jest nieznana. Komentatorzy spodziewają się, że zakład otrzyma nową pomoc od Polskiego Funduszu Rozwoju.
Spokój stara się zaś zachować szef nowosądeckiego Newagu Zbigniew Konieczek. – Poddostawcy informują nas o spodziewanych kłopotach z częściami. Dopóki jednak nie załamie się łańcuch dostaw, to utrzymujemy w miarę normalną produkcję. U żadnego z 1800 pracowników nie stwierdzono koronawirusa – zaznacza. Dotychczas producent pociągów pod względem wyników radził sobie nieźle. Po trzech kwartałach 2019 r. zysk netto dla całej grupy Newagu wyniósł ponad 35 mln zł.