Urzekła mnie historia z ubiegłego tygodnia. Otóż pani Huhana Iripa (mama) oraz Tere i Renell (córki) z Nowej Zelandii udały się na wakacje odchudzające do Tajlandii. Te okazały się tak udane i zaowocowały tak spektakularnymi efektami, że w drodze powrotnej wszystkim trzem paniom odmówiono przelotu klasą biznes na pokładzie dreamlinera.
Przedstawiciele linii lotniczych Thai Airways bez zbędnych pieszczot oświadczyli, że Nowozelandki są za grube na lot w luksusach. Najwyraźniej personel pokładowy uznał za realne niebezpieczeństwo, że jak Huhana, Tere i Renell wbiją się w ultrawygodne, skórzane, obszerne biznes-fotele, to już się z nich nie wybiją i trzeba będzie demontować pół samolotu, żeby je wyciąć razem z częścią kadłuba i odstawić do domu. Możliwe również, że przez trzy damy z nadwagą siedzące na samym przodzie maszyny zaburzona zostałaby trajektoria lotu – tak mocno, że ostatecznie wylądowałaby ona w Ułan Bator, zamiast w Auckland. O problemach ze wznoszeniem po starcie i zbyt szybko opadającym dziobie podczas lądowania nie wspomnę.
Jakie były prawdziwe powody tego, że dziewczyny w rozmiarze 7XL (nie przesadzam, widziałem zdjęcia!) nie poleciały klasą biznes, nie wiem, bo nie znam się na samolotach. Zresztą nie to jest sednem tej historii. Prawdziwy dramat rozegrał się już po powrocie do domu. Huhana, Tere i Renell uznały, że to całe doświadczenie było „przerażające” i uważają, że zostały – uwaga, uwaga! – zdyskryminowane. „Powiedzieli, że jesteśmy za duże. Poczułyśmy się jak przestępcy” – powiedziała mama Huhana w jednym z wywiadów. Po powrocie napisała skargę do linii lotniczych i biura podróży organizującego odchudzające wakacje. To ostatnie oddało jej pieniądze i obiecało, że zrobi wszystko, by – cytuję – „w przyszłości nie dochodziło do podobnych sytuacji”. Serio? Ciekawe tylko, jak zamierzają tego dokonać. Rękoma swoich handlowców biuro przebuduje klasę biznes we wszystkich dreamlinerach? A może będzie wysyłało grube nowozelandki do Tajlandii rosyjskimi antonowami An-124 Rusłan?
Łukasz Bąk / DGP
Powiecie, że kpienie z czyjejś tuszy to najgorszy przejaw buractwa. Ja jednak wcale nie żartuję z grubasów, tylko z tego, że obecnie nie można określać grubasów mianem grubasów. Przeraża mnie to, że współcześnie nazwanie rzeczy po imieniu definiowane jest jako dyskryminacja. Poprawność polityczna doprowadziła do tego, że to nie grubas powinien schudnąć, żeby zmieścić się w fotelu klasy biznes, tylko to linia lotnicza i producent powinni dołożyć wszelkich starań, aby każde siedzisko w samolocie miało powierzchnię stanu Kentucky. Przecież to obłęd! Idąc tym tropem, wypraszam sobie nazywanie mnie łysielcem oraz kategorycznie żądam, by każdy fryzjer w tym mieście miał dla mnie przygotowaną specjalną ofertę zaplatania warkoczyków. A co, gdybym nie mył się przez pół roku, wsiadł do autobusu jadącego do Paryża i został z niego wyproszony z uwagą, że śmierdzę? Przecież to też dyskryminacja! Bo wolno mi śmierdzieć. To mój wybór i pozostałych 40 pasażerów oraz kierowca powinni to uszanować, a nie narzekać.
Rozumiecie, co mam na myśli, prawda? Jeśli tak, to przejdźmy do BMW, które ewidentnie postanowiło zdyskryminować ludzi, którzy ciała mają równie grube, co portfele. Piję w ten sposób do BMW 750i, którym jeździłem przez ostatnie kilka dni. O ile mi wiadomo, „siódemka” to „limuzyna dla prezesa”. Wóz, w którym szef odnoszącej sukcesy firmy rozsiada się wygodnie na tylnej kanapie, ogląda sobie film, prowadzi telekonferencję albo po prostu pije wódkę i wciąga kokę, a szofer wiezie go do celu. Dlatego zamontowano tu tablety z dostępem do internetu, system masażu, możliwość zdalnego sterowania audio, klimatyzację, nawigację etc. Niestety, przy tym wszystkim zapomniano o jednym – o miejscu na nogi. Naprawdę wygodnie i komfortowo będzie tu wyłącznie osobom o posturze 10-latka. Ci, którzy poważnie myślą o podróżowaniu BMW 750i na tylnej kanapie, zdecydowanie powinni dopłacić 30 tys. zł za wersję Li dłuższą o 12 cm. Z kolei jeśli ktoś chce osobiście prowadzić „siódemkę”, to powinien dopłacić 30 tys. zł za wersję Li dłuższą o 12 cm i przesiąść się na tylną kanapę.
Nie zrozumcie mnie źle – pod względem technicznym to perfekcyjny wóz z obłędnym silnikiem. 4,4-litrowe, podwójnie doładowane V8 generujące 530 koni i 750 Nm to obecnie najlepszy silnik w swojej klasie. Jeszcze nie dotkniecie prawą stopą pedału gazu, a on już wyczuwa, co zamierzacie – jest w ciągłej gotowości, zaskakuje spontanicznością, urzeka kulturą pracy, pieści uszy subtelnym bulgotem charakterystycznym dla ośmiocylindrowców i imponuje nieprawdopodobną lekkością, z jaką rozpędza dwie tony stali, aluminium, egzotycznego drewna, skóry i szkła (obecności plastików we wnętrzu nie stwierdziłem). Dorzućcie do tego stały napęd na cztery koła, fenomenalną skrzynię biegów, adaptacyjny tryb jazdy, genialne wyciszenie wnętrza, a otrzymacie auto, w którym można przemierzać tysiące kilometrów, czując się jak w wannie wypełnionej po brzegi gorącą wodą i gęstą pianą. „Siódemka” tak bardzo izoluje od tego, co dzieje się poza samochodem, że… aż za bardzo. Jej zawieszenie i układ kierowniczy straciły kontakt z asfaltem, a przez to i z kierowcą. A przecież to właśnie sposób prowadzenia zawsze odróżniał serię 7 od innych limuzyn! Mimo ogromnych gabarytów zawsze była autem stworzonym z myślą o tych, którzy koniecznie muszą mieć poczucie pełnej kontroli nad autem, nawet przy wysokich prędkościach i na ostro pokonywanych zakrętach. To dawało im frajdę. Nowa „siódemka” tej radości nie zapewnia ani trochę. Jedziesz nią szybciej, wchodzisz w zakręt i nic nie czujesz. Po prostu. A jeśli już, to że nią buja i jest za miękko zestrojona. Wiesz, że dzięki wszystkim tym techno-elektrobajerom, napędowi xDrive itp. da sobie radę w każdych warunkach i przy każdej prędkości, ale wrażenia organoleptyczne są tu kompletnie nijakie.
Magazyn DGP z 7 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Wszystko to skłania mnie do postawienia tezy, że BMW serii 7 bardzo upodobniło się do mercedesa klasy S. To wóz stworzony z myślą o pasażerach, a nie kierowcy. Ma to ponoć związek z faktem, że obecnie głównymi rynkami zbytu dla takich limuzyn są Stany Zjednoczone i Chiny. Tamtejsi klienci mają w głębokim poważaniu to, jak auto wchodzi w zakręt i co przy tym czują. Z prozaicznego powodu – w Pekinie czy Nowym Jorku nie ma zbyt wielu zakrętów, a z miasta do miasta nie jeździ się samochodami tylko lata klasą biznes, ewentualnie prywatnymi odrzutowcami i śmigłowcami. W Europie jest trochę inaczej. Nadal mamy tu sporo kierowców, którzy szukają w samochodzie sportowego ducha, nawet jeżeli jest on długą na ponad 5 metrów limuzyną. BMW zdecydowało się ich zdyskryminować. Chyba napiszę jakąś skargę do Monachium. To samo powinni zrobić ci, którzy nie zmieścili się na tylnej kanapie „siódemki”. Bo przecież to nie z nami jest coś nie tak, tylko z Bawarczykami. Liczą się dla nich oczekiwania tysięcy zamożnych Chińczyków i Amerykanów, a nie grupki wariatów z Europy.