Po uchyleniu przez sąd zabezpieczenia, które uniemożliwiało protest, związkowcy zastanawiają się co dalej . Przewoźnik wciąż twierdzi, że strajk byłby nielegalny i wiązałby się z wielomilionowymi stratami.
Znowu zaczyna być głośno o sporze między związkowcami a zarządem PLL LOT. Pod koniec zeszłego tygodnia sąd apelacyjny zdjął zabezpieczenie, które uniemożliwiło strajk w spółce. „Strajk w PLL LOT może się legalnie odbyć” – napisali na Twitterze działacze Związku Zawodowego Pilotów Komunikacyjnych. Teraz zastanawiają się, czy rzeczywiście przerwać pracę. Przypomnijmy, że do strajku miało dojść już w maju. Dwa związki reprezentujące pilotów i stewardessy domagają się powrotu do zasad wynagradzania z 2010 r. Przewoźnik bardziej uzależnił wówczas wysokość wypłaty od liczby wylatanych w danym miesiącu godzin. Zmiany tłumaczone były fatalną sytuacją finansową spółki i uratowały ją przed utratą płynności.
W kwietniu odbyło się referendum, w którym 90 proc. głosujących opowiedziało się za strajkiem. Władze spółki uznały jednak, że przerwanie pracy byłoby nielegalne. Przewoźnik twierdził, że po wyroku Sądu Najwyższego z 2013 r. przedmiot sporu nie istnieje. Sędziowie uznali przed pięcioma laty, że władze spółki mogły wypowiedzieć warunki wynagradzania.
Dodatkowo według szefów LOT głosowanie w sprawie strajku miało być przeprowadzone z naruszeniami procedur. 27 kwietnia sąd uznał te argumenty za prawdopodobne i zabezpieczył interes spółki, zakazując strajku.
Sąd apelacyjny w swoim postanowieniu sprzed kilku dni był jednak innego zdania. Cofnął zabezpieczenie, uznając, że w przypadku gdy referendum i strajk okażą się nielegalne, spółka będzie mogła dochodzić swoich roszczeń z tytułu przepisów prawa cywilnego, kodeksu pracy i ustawy o rozwiązywaniu sporów zbiorowych. Oznacza to, że spór o to, czy rzeczywiście protest był zgodny z prawem, się nie zakończył. To szczegółowo ma dopiero zbadać sąd okręgowy. Na rozstrzygnięcie zapewne poczekamy jeszcze kilka miesięcy.
Tymczasem LOT przekonuje, że strajk wiązałby się z ogromnymi stratami. Faktyczny, wyraźny spadek dochodów wywołała już sama zapowiedź przerwania pracy. DGP dotarł do precyzyjnych szacunków w tej sprawie. Wynika z nich, że jeden dzień strajku kosztowałby firmę ponad 20 mln zł. Jak to wyliczył przewoźnik? Z danych wynika, że każdego dnia nie odleciałoby ok. 11 tys. z 27 tys. pasażerów (część lotów odbyłaby się, bo piloci i personel pokładowy zatrudnieni na umowach cywilno-prawnych nie mogą brać udziału w strajku). Przy tych założeniach wartość strat z tytułu niezrealizowanych operacji i konieczność zwrotu biletów wyniosłyby 9 mln zł. Dodatkowo LOT musiałby wydać ok. 17 mln zł na odszkodowania, o które wystąpiliby pasażerowie. Po uwzględnieniu mniejszych wydatków na paliwo i dodatkowe wynagrodzenia dla personelu strata dzienna wyniosłaby ok. 20 mln zł. Dla porównania zysk LOT w roku 2017 wyniósł 288 mln zł. Przewoźnik przekonuje zatem, że po dwóch tygodniach strajku firma z rentownego przedsiębiorstwa mogłaby znaleźć się pod kreską.
LOT oszacował też swoje faktyczne straty, które wywołały same zapowiedzi strajku w mediach. Część pasażerów zrezygnowała wtedy z zakupów biletów. Przewoźnik twierdzi, że utracone korzyści szacował w sposób zachowawczy. Wziął pod uwagę tylko okres od popołudnia w piątek 27 kwietnia, kiedy okazało się, że sąd zakazał strajku, a dwa związki zawodowe podtrzymywały, że jednak się odbędzie, do poniedziałku 30 kwietnia, kiedy to nadzwyczajne walne zgromadzenie związków zawodowych działających w LOT podjęło wspólną decyzję o zawieszeniu akcji protestacyjnej. Według wyliczeń przewoźnika w tym czasie zanotowano spadek sprzedaży biletów na łączną wartość ok. 1 mln zł. – Dotychczas nie wystąpiliśmy do związków zawodowych o pokrycie tych kosztów, ale teoretycznie w każdej chwili spółka może to uczynić. Ponadto każda zapowiedź strajku w przyszłości może wywierać negatywny wpływ na decyzje zakupowe pasażerów – twierdzi Adrian Kubicki, rzecznik LOT.