Sprawozdania finansowe są analizowane wiele miesięcy po wyborach i na ogół wszystko się w nich zgadza. I zupełnie to nie dziwi, bo zajmujący się tą analizą zespół w Krajowym Biurze Wyborczym liczy kilka osób. We Francji, jak mówi Filip Pazderski z Instytutu Spraw Publicznych, bada to 200 osób, a w Stanach Zjednoczonych jeszcze więcej. Wydaje się więc, że u nas nikomu nie zależy na tym, by przepływy pieniędzy w kampanii wyborczej były śledzone dokładniej.
Gdyby było inaczej, politycy zmieniliby prawo albo daliby PKW więcej narzędzi do realnego sprawdzania wydatków. A może mógłby odciążyć ją fiskus, który przecież już dziś sprawdza oświadczenia majątkowe radnych? Albo mogliby to robić sami wyborcy – w trakcie kampanii – zaglądając na otwarte konta komitetów wyborczych? Taki patent parę lat temu wprowadzili Słowacy. Dzięki niemu wyborcy byli świadomi, jakie są zależności między kandydatami a np. biznesem czy partiami politycznymi. W Polsce takiej wiedzy przed wyborami nie mamy. Zresztą i z tą świadomością nie jest najlepiej. Bo co z tego, że wiemy o prowadzeniu przez kandydata nielegalnej przedwczesnej agitacji albo umieszczaniu wyborczych reklam w miejscach niedozwolonych? Gdy przychodzi do głosowania o takim omijaniu czy naginaniu prawa i tak mało kto pamięta. Tymczasem, jak mówi jeden z naszych ekspertów, w innych krajach, kandydat za takie działania spotkałby się z powszechnym ostratycyzmem.