Na internautach łamiących prawa autorskie świetny biznes robią zarówno ścigające, jak i broniące ich kancelarie prawne.
Moja znajoma, która mieszka w Niemczech, dostała wezwanie do zapłaty grzywny za piractwo w ciągu miesiąca. Konkretnie chodzi o bezprawne pobranie pewnego serialu telewizyjnego z sieci P2P, co dodatkowo obciąża ją udostępnianiem nielegalnych treści. Owa znajoma wynajmowała pewnej osobie pokój, udostępniając jej dodatkowo swój internet. Najemca przebywał w mieszkaniu mojej znajomej oraz korzystał z internetu zarejestrowanego na właściciela, pobierając wiele nielegalnych plików, w tym owy serial. Jak wiadomo, wezwanie sądowe do zapłaty dostał właściciel usługi internetowej.
„Dziś dostałem list z pewnej kancelarii z przedsądowym poleceniem zapłaty. Chodzi o udostępnianie 1,5 roku temu filmu »Czarny czwartek«, kwota do zapłaty to 550 zł. List był wrzucony do skrzynki, czyli niepolecony i bez potwierdzenia odbioru. W liście jest napisane, że mam 7 dni do zapłaty, tylko skąd ta kancelaria będzie wiedziała, że list doszedł do mnie i w jakim terminie? Pod nim podpisana jest polska adwokat, ale na końcu jest jeszcze wymieniona jakaś niemiecko brzmiąca nazwa powoda”.
„Abmahnung, czyli wezwanie, dostałem e-mailem. Właściwie nawet nie wiem, czy to jest wezwanie do zapłaty, czy jakieś inne pismo, bo choć znam niemiecki nie najgorzej, to niewiele z tego zrozumiałem. Chodzi o korzystanie z serwisu RedTube. Nie ukrywam, założyłem sobie na nim konto, bo czasem wykupywałem dostęp do pełnego filmu. Ale byłem przekonany, że to legalny serwis pornograficzny”.
Od takich skarg i próśb o radę zaroiło się w ostatnim czasie na internetowych forach. Bo choć listy z wezwaniami do zapłaty za piractwo wysyłane w imieniu właścicieli praw autorskich nie są niczym nowym, zaskoczeniem jest, że takie pisma zaczęły przychodzić od niemieckich prawników.

Czarny czwartek fanów Miriam

Kilkuset osobom z całej Polski doręczono jesienią listy z wezwaniem do zapłaty kary za nielegalne udostępnienie w sieci filmu „Czarny czwartek”. Choć film jest polski, nadawcą pism była niemiecka firma Baseprotect, która – jak informuje na swojej stronie internetowej (prowadzonej także po polsku) – zajmuje się ochroną praw autorskich oraz monitoringiem sieci internetowych. Jej przedstawiciele, działając według sloganu reklamowego „Change piracy into profit” (Zamień piractwo w zyski), sami skontaktowali się z polskim producentem filmu i zaoferowali mu pomoc w ściganiu piratów.
By działać w Polsce, Baseprotect zawarła umowę partnerską z kancelarią warszawskiej adwokatki. Podobne umowy wiążą firmę z adwokatami we Francji, w Rosji, na Litwie oraz w Stanach Zjednoczonych, swoje usługi oferuje także w Hiszpanii, Turcji i Holandii. I wszędzie tam jest już dobrze znana. W USA, przy współpracy lokalnej kancelarii McDaniel Law Firm, wystosowała na przełomie 2011 i 2012 r. wezwania do dobrowolnego poddania się karze finansowej do 12 tys. internautów. „Dzięki wyspecjalizowanej wiedzy i zaawansowanej technologii stworzyliśmy system, który precyzyjnie i efektywnie protokołuje, weryfikując dowody przestępstw popełnianych w internecie. Dzięki zastosowaniu technologii baseprotect możliwa jest identyfikacja każdego użytkownika, który nielegalnie rozpowszechnia pliki chronione prawem autorskim, dostarczając oficjalne dowody roszczenia wobec niego” – chwali się firma na swojej stronie internetowej. Polscy internauci skarżą się na działania Baseprotect (zresztą tak samo jak użytkownicy sieci z innych państw), ale w ogromnej części decydują się płacić.
Jeszcze dalej posunęła się kancelaria U+C, która w ostatnich tygodniach stała się sławna na całą Europę po tym, jak nie do końca legalnie weszła w posiadanie adresów IP użytkowników serwisu pornograficznego RedTube i wysłała do nich wezwania do zapłaty 250 euro za oglądanie filmów, które były umieszczone w sieci bez zgody właścicieli praw autorskich. Poszło m.in. o takie produkcje, jak „Sekret Amandy”, „Przygody Miriam” i „Glamour show girls”. W Niemczech wybuch skandal. Po pierwsze – w tym kraju karalne jest tylko nielegalne udostępnianie plików, nie ich pobieranie, a RedTube jest serwisem streamingowym (w technologii streamingu materiał pobierany jest z serwera, w odróżnieniu od sieci P2P czy torrent nie następuje jego udostępnienie innym użytkownikom). Po drugie – sąd w Kolonii, który zdecydował o udostępnieniu adresów IP użytkowników serwisu RedTube, zrobił to omyłkowo. Ale kilka tysięcy wezwań zostało wysłanych, z czego część trafiła także do Polaków mieszkających w Niemczech.
To zresztą nie wszystko – jeden z naszych czytelników poskarżył się na podobne wezwanie przesłane przez niemieckich prawników reprezentujących wytwórnię filmową WarnerBros.
Wszystkie te sprawy łączy jedno. Na końcu skomplikowanych pism znajduje się formularz Unterlassungserklärung, czyli zgoda na zapłatę odszkodowania dla właściciela utworu i honorarium adwokackiego dla kancelarii, która przygotowała pismo.

Specjalizacja: piraci

Ściganie piractwa stało się już biznesem międzynarodowym, bo walka z nim jest dochodowym interesem. Ramon Lobato i Julian Thomas, prawnicy z australijskiego Swinburne University of Technology, w artykule „The Business of Anti-Piracy: New Zones of Enterprise in the Copyright Wars” (Antypiracki biznes: Nowe obszary przedsiębiorczości w walce o prawa autorskie) dowodzą, że choć łamanie praw autorskich przynosi spore straty artystom i wydawcom, to równocześnie generuje całkiem spore zyski. „Konsumenci już wiedzą, że piractwo intelektualne ma głęboki i negatywny wpływ na jakość życia i dochody twórców i że daje ogromne przychody organizacjom przestępczym. Ale prawda jest taka, że zarówno piractwo, jak i walka z nim owocują też szeroką gamą pobocznych aktywności, które są tak naprawdę nowymi specjalizacjami w zarabianiu pieniędzy” – piszą Lobato i Thomas i podkreślają, że antypiractwo to już właściwie nowa gałąź biznesu. Szczególnie tego prawniczego.
Największe organizacje skupiające właścicieli praw autorskich, takie jak Recording Industry Association of America (RIAA), Motion Picture Association (MPA) czy International Federation of the Phonographic Industries (IFPI), zatrudniają rzesze lobbystów i prawników wyspecjalizowanych w ściganiu naruszeń praw autorskich. Social Science Research Council, amerykańska organizacja pozarządowa zajmująca się badaniami ekonomicznymi, oszacowała kilka miesięcy temu, że roczne budżety tych organizacji przeznaczone tylko na ten cel idą w setki milionów dolarów. „Dodatkowo w ostatnich pięciu latach liczba kancelarii specjalizujących się w wyliczaniu strat ponoszonych z powodu piractwa i walkach prawnych związanych z tym zagadnieniem poszybowała w górę. Pojawił się też nowy model biznesowy polegający na pozywaniu tysięcy domniemanych piratów i jednoczesnym wysyłaniu im pism ugodowych” – piszą dwaj australijscy prawnicy. Według nich taką taktykę można nazwać na barana, bo „nie bez powodu każdy niemal taki pozew poprzedzony jest propozycją ugody i oczywiście wypłacenia odszkodowania, które dzielone jest między prawników i właściciela filmy, muzyki czy gry” – dodają Lobato i Thomas.
To, co australijscy prawnicy nazywają „nowym modelem biznesowym”, powszechnie znane jest jako „copyright trolling”, czyli – podobnie jak w przypadku trollingu patentowego – żerowanie na prawie w celach czysto zarobkowych. Termin ten pojawił się za sprawą firmy prawniczej Righthaven ze Stanów Zjednoczonych, która swój model biznesowy oparła na skupowaniu praw do artykułów prasowych (początkowo z „Las Vegas Review Journal”) celem późniejszego dochodzenia roszczeń z tytułu naruszenia praw autorskich poprzez publikacje – zresztą zazwyczaj tylko fragmentów – tychże artykułów na łamach najróżniejszych serwisów czy forów internetowych. Righthaven namierzyło tysiące sprawców takich naruszeń i oferowało ugody, strasząc postępowaniem sądowym i dziesiątkami tysięcy dolarów odszkodowań. Przed żądaniami opłat wydawcy jednak nie ugięli się i ostatecznie sprawa trafiła jesienią 2011 r. przed sąd. Ten orzekł, że teksty były wykorzystywane w obrębie dozwolonego użytku, a tym samym prawo nie zostało złamane.
Prawda jest taka, że zarówno piractwo, jak i walka z nim owocują szeroką gamą pobocznych aktywności, które są tak naprawdę nowymi specjalizacjami w zarabianiu pieniędzy
Jednak pomysł na biznes bardzo spodobał się innymi firmom prawniczym i lawina pozwów połączonych z propozycjami ugodowymi ruszyła. Najwięcej kontrowersji budziły działania ACS:Law w Wielkiej Brytanii oraz Dunlap, Grubb & Weaver (potem U.S. Copyright Group) w Stanach Zjednoczonych. Zasada ich działania była identyczna. Wynajmowane przez właścicieli praw autorskich same pokrywały wszystkie koszty działania, w zamian swoim klientom wypłacając część (zazwyczaj ok. 30 proc.) odszkodowań, jakie udało im się wywalczyć u internautów, którzy złamali prawo. W pierwszej kolejności zbierali adresy IP użytkowników sieci torrent, którzy pobierając pliki, także udostępnili te będące na ich komputerach. Tak stworzone „ewidencje piratów” stawały się bazami do dalszych działań. Kancelarie zgłaszały się z nimi do sądów z wnioskami o nakazanie operatorom podania dokładnych danych osób, do których należą konkretne IP. Później zaczynała się masowa wysyłka listownych wezwań zawierających datę, czas, miejsce i tytuł udostępnionego pliku i pozew – zazwyczaj o kilkaset tysięcy dolarów. Równocześnie pojawia się propozycja zawarcia ugody bez konieczności walki przed sądem. Wystarczy zapłacić karę – między 500 a 2 tys. dol. Według jednego z prawników Dunlap, Grubb & Weaver ok. 40 proc. wezwanych do zapłaty z miejsca zgadzało się na ugodę, a firma wysłała łącznie ponad 100 tys. wezwań. Czyli jak nietrudno obliczyć, od oskarżonych o piractwo zebrała co najmniej 2 mln dol.
Szybko ten model rozprzestrzenił się po świecie. Masowe wezwania do piratów pojawiły się w Niemczech – zresztą z całkiem dużymi sukcesami, bo niemieckie sądy są bardzo restrykcyjne w stosunku do łamiących prawa autorskie. U.S. Copyright Group zaś szybko wyspecjalizowało się w reprezentowaniu branży porno i w jej imieniu wysłało 75 tys. pozwów wraz z żądaniami opłat za nielegalne udostępnianie filmów erotycznych. Mniej chętne takim działaniom są z zasady duże hollywoodzkie wytwórnie filmowe. Powód jest prosty: boją się złego PR, jaki zawsze towarzyszy tym, jak żalą się internauci, szantażom.

150 euro za obronę

Z podobnymi działaniami od kilku lat eksperymentują także polskie kancelarie lub firmy prawnicze. Opisywaliśmy, jak Hapro Media zasypała wezwaniami do zapłaty użytkowników portalu Chomikuj.pl i jak białostocka firma Pro Bono w imieniu m.in. wydawców disco polo rozesłała kilkanaście tysięcy listów i e-maili z wezwaniami do zapłaty od 700 zł do 2 tys. zł. Kiedy sprawy ujawniono, właściciele praw autorskich szybko się z nich wycofali.
Do tej pory były to działania albo prowadzone na małą skalę, albo nieudolne. Dopóki nie zabrali się do tego profesjonaliści z Niemiec. Internauci, którzy dostają wezwania do zapłaty od kancelarii zza zachodniej granicy, doradzają sobie jedno: udanie się także do niemieckiego prawnika. A ci już mają przygotowane oferty dla Polaków. Na stronach kilku kancelarii znaleźć można wyjaśnienia niemieckich terminów dotyczących praw autorskich, opłat i tego, jak czytać przedsądowe wezwania do zapłaty.
– W ostatnich dwóch latach miałem ok. 50 zapytań na ten temat i ok. 20 zleceń. Klienci to najczęściej Polacy mieszkający w Niemczech lub odwiedzający znajomych lub rodzinę w Niemczech. Ludzie reagują bardzo nerwowo po otrzymaniu upomnienia i dzwonią czasami późno w nocy lub po kilkanaście razy – opowiada polski prawnik pracujący w Niemczech Kamil Gwozdz.
– W Polsce upomnienia za filesharing (dzielenie się plikami) nie są jeszcze takie popularne jak w Niemczech, dlatego Polacy śmiało ściągają filmy i muzykę z sieci typu emule lub torrent. Czyli źródeł, które w Niemczech są już dawno znane z tego, że są tam dostępne materiały celowo umieszczane przez wydawnictwa, aby łatwiej było złapać delikwenta – potwierdza Matthias Matuschewski, niemiecki prawnik polskiego pochodzenia, i dodaje, że tylko w 2013 r. miał blisko 200 takich spraw.
Do kancelarii Dr Schulte und Partners, w której asesor Patrycja Mika jest partnerką kooperacyjną, też zaczęło się zgłaszać coraz więcej Polaków z prośbami o pomoc w obronie przed monitami w sprawie łamania praw autorskich. – Czasem są naprawdę przerażeni i ja im się nie dziwię. Pisma mają po kilkanaście stron, napisane są bardzo trudnym prawniczym językiem, pełne są odniesień do wyroków sądowych – opowiada. – Często zresztą docierają do nich ze sporym opóźnieniem, bo kilka miesięcy temu mieszkali w danym miejscu, ale teraz już np. wrócili do Polski. A tu nagle pojawia się niemieckie pismo wzywające do zapłaty kilkuset euro – tłumaczy i dodaje, że w jej ocenie to jasne, że te pisma są specjalnie w tak zawiły sposób formułowane, by zastraszyć internautę.
Wszyscy jak jeden mąż zapewniają, że żadna z prowadzonych przez nich spraw nie wylądowała przed sądem. – Parę upomnień było nieuzasadnionych, w większości spraw zawarto ugody. Klient płaci mniej, niż pierwotnie żądano, strona przeciwna rezygnuje z dalej idących roszczeń – mówi mecenas Gwozdz.
Według nich większość spraw jest do wybronienia, wystarczy zapłacić dobremu specjaliście. Stawka wyjściowa: 150 euro. Za pakiet obejmujący pomoc także na wypadek kolejnych Abmahnung trzeba już wyłożyć przynajmniej 250 euro. I tak piracki, i antypiracki biznes się kręci.