Skuteczność w przywracaniu praworządności po przejęciu całej władzy ustawodawczej i wykonawczej przez „opcję demokratyczną” wcale nie jest przesądzona.
Paradoksem trwającej kampanii prezydenckiej jest to, że zaczęła się, zanim została zarządzona. Walka wyborcza, także z punktu widzenia prawnika, zapowiada się jako pełna antynomii. Standardy poszanowania zasad demokratycznego państwa prawa zostały uwidocznione już na starcie przez marszałka Sejmu. Państwowa Komisja Wyborcza zajęła prawidłowe stanowisko, że z uwagi na treść art. 228 ust. 7 Konstytucji RP w związku z wprowadzonym w ubiegłym roku stanem klęski żywiołowej wyborów nie można zarządzić wcześniej niż 15 stycznia 2025 r., jednak marszałek Hołownia bardzo przywiązał się do daty 8 stycznia 2025 r. PKW powiedziała: „halo, halo, panie marszałku, nie można tak” i plan trzeba było zmienić. Jednak druga osoba w państwie była nieugięta w swych zamiarach i stwierdziła tak: ogłoszę 8 stycznia, ale zarządzę 15 stycznia 2025 r. Genialny wymyk, językowy wiraż w stylu Szymona Hołowni. Niby nic wielkiego, ale pokazuje stosunek do prawa oraz tego, jak można je instrumentalizować. A przecież miała być zmiana. Marszałek płakał nad konstytucją, zanim objął urząd.
Kampania trwała na długo przed zarządzeniem wyborów. Cel był jeden: rozpoczęcie wyścigu o pałac prezydencki jak najwcześniej, zaistnienie w mediach, podkreślenie pozycji. Ponownie prawo sobie, rzeczywistość sobie. PKW pozostała bezradna, a politycy nauczyli się wykorzystywać wszelkie możliwe luki i interpretacje dla osiągania własnych celów.
Teraz jesteśmy tu
W zakresie polityki rządowej jest równie kolorowo. Wydawać by się mogło, że wymiana władzy prowadzi również do zmiany pewnych stanowisk. Jak się okazuje, niekoniecznie. Sięgnąć można po pierwszy z brzegu przykład: zapora na granicy z Białorusią. Demokratycznej opozycji przeszkadzała ona do czasu objęcia władzy. Później okazała się nie tylko przydatna, lecz nawet sensowna. W przeciwieństwie do praw człowieka, bo przecież „prawo do azylu można zawiesić”, jak stwierdził Donald Tusk. Wbrew konwencji genewskiej czy też innym prawno-człowieczym zobowiązaniom. Żeby było jasne: nie odnoszę się do praktycznej użyteczności rozwiązań typu mur na granicy, tylko do pewnego cynizmu konstytucyjnego.
Przykłady tego, jak każdą władzę uwierają prawa człowieka, można mnożyć. I tak np., pomimo apelu prezesa NRA mec. Przemysława Rosatiego o wycofanie aktu oskarżenia za pomoc w przemycie ludzi przez granicę wobec piątki aktywistów, prokurator generalny we wpisie na X stwierdził, że „sąd musi zbadać, czy swoimi czynami nie przekroczyli czerwonej linii, która oznacza popełnienie przestępstwa, nawet jeśli jest to motywowane chęcią pomocy”. I przypuszczam, że dla obecnego ministra sprawiedliwości transformacja z domeny rpo.gov.pl i edu.pl na ms.gov.pl jest w wielu aspektach bardzo trudna. Co piszę bez cienia ironii.
Deklaracja premiera Donalda Tuska, że będzie podejmował decyzje z pełną świadomością, iż nie wszystkie będą odpowiadały kryteriom pełnej praworządności z punktu widzenia purystów, zapewne trzeba traktować jako zapowiedź aksjologicznej walki o określony cel z usprawiedliwieniem środków prowadzących do jego osiągnięcia. Problem w tym, że PiS także usprawiedliwiał swoje działania zabieganiem o wartości. Jedni szli do wyborów z transparentami „Naród”, a drudzy „Konstytucja”. I zupełnie nie mam zamiaru porównywać rządów Zjednoczonej Prawicy do rządów Koalicji 15 października. Dla prawnika dewastacja systemu, która została dokonana w latach 2015–2023, wydaje się oczywista oraz bezprecedensowa. Nie oznacza to jednak, że gabinet Tuska spełnia wymagania jakościowe. Może się bowiem okazać, że był to rząd straconych szans, nietrafnych decyzji oraz zaprzepaszczonych okazji. A te – nie tylko w piłce nożnej – lubią się mścić. Jako prawnicy zabiegający o przywrócenie praworządności jesteśmy podobni do polskiej reprezentacji: okazji do strzelenia gola nie mamy wcale tak dużo. Każda zmarnowana szansa będzie na koniec meczu bardzo bolesna.
Trudno wskazać, czy większą wpadką było kontrasygnowanie postanowienia prezydenta z 17 sierpnia 2024 r. w sprawie wyznaczenia przewodniczącego zgromadzenia sędziów Izby Cywilnej Sądu Najwyższego dokonującego wyboru kandydatów na stanowisko prezesa SN kierującego pracą Izby Cywilnej, czy też wycofanie tej kontrasygnaty w trybie 54 par. 3 p.p.s.a. Także uchwała nr 162 Rady Ministrów z 18 grudnia 2024 r. w sprawie przeciwdziałania negatywnym skutkom kryzysu konstytucyjnego w obszarze sądownictwa może rodzić wątpliwości co do swojej adekwatności. Aktem prawa wewnętrznie obowiązującego Rada Ministrów wywołuje skutki na zewnątrz organów, co raczej idzie wbrew art. 93 ust. 1 i 2 Konstytucji RP. Nie ma wątpliwości, że skład TK, w którym zasiadają tzw. dublerzy, nie jest sądem ustanowionym ustawą (np. Wyrok ETPC Xero Flor przeciwko Polsce, skarga 4907/18). Jednakże teza o zainfekowaniu całego Trybunału Konstytucyjnego, choć trafna, jest trudna do przełożenia na język praktyczny i jurydyczny. Doprowadza bowiem do faktycznego wyłączenia TK z systemu organów państwowych, co biorąc pod uwagę obecne orzecznictwo TK w sprawach publicznych, jest uzasadnione, ale jednocześnie bardzo niebezpieczne dla obywateli – w sprawach indywidualnych skarg konstytucyjnych. Niepublikowanie wyroków prowadzi do konkretnych problemów jednostek (jak np. w kwestii emerytur – w sprawie o sygn. SK 140/2 TK orzekł na korzyść obywateli, ale rząd nie publikuje wyroku i go nie wykonuje; podobno trwają prace, aby rozwiązać problem bez publikacji wyroku).
Nie jestem przekonany, że niebywale trudna sytuacja, w której obecnie się znajdujemy, usprawiedliwia safandulstwo rządu. Wszyscy bowiem, ramię w ramię, podczas kampanii mówili: „wiemy, jak to zrobić”. Wiemy, jak naprawić system. Jak przywrócić praworządność. Mamy już świadomość, że nie wiedzieli. Co więcej, po upłynięciu z górą jednej czwartej kadencji czas na zastosowanie pewnych środków prawnych i faktycznych z powodów pragmatycznych i politycznych już minął.
Kiedy pałac będzie nasz
Wejście w kampanię prezydencką jest preludium przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi. Trzeba mieć świadomość, że nowy prezydent – nawet jeśli będzie z opcji obecnie rządzącej – może nie rozwiązać problemów systemowych. I świadczy o tym kilka przesłanek.
Nawet jeśli prezydent nie będzie wysyłał ustaw do TK w trybie kontroli prewencyjnej, to nadal 30 senatorów i 50 posłów wystarczy do tego, aby skarżyć ustawy, zatem trybunał będzie mógł kontynuować upolitycznioną działalność. Co za tym idzie, będziemy mieli orzecznictwo niewykonywane, które – jeśli po kolejnej zmianie władzy zostanie opublikowane – nie tylko będzie służyło do materialnej zmiany ustroju, lecz także stanie się podstawą do pociągnięcia do odpowiedzialności obecnie rządzących.
Rozpoczęcie wykonywania wyroków TK po hipotetycznej zmianie władzy cofnie nas o cztery lata – do stanu prawnego z 2023 r. – a następnie pozwoli na populistyczny skręt oraz zerowanie instytucji o kluczowym znaczeniu dla naszego ustroju.
Jeśli zostaną podjęte działania dotyczące naprawy TK, to nie wystarczy rozwiązać kwestii sędziów dublerów. Trzeba rozstrzygnąć problem całego upolitycznionego TK, a ustalenie tego w sposób trwały będzie niezwykle trudne. W związku z tym jest ryzyko, że wszelkie poczynione zmiany będą miały charakter czasowy. Pojawia się uzasadniona obawa, że status Trybunału Konstytucyjnego będzie kwestionowany co cztery lata, co może skutkować stałym wyłączeniem TK z faktycznego systemu ustrojowego. Zatem będziemy mieli (znowu) materialną zmianę konstytucji bez jej faktycznej nowelizacji.
Podobnie sytuacja kształtuje się, jeżeli chodzi o tzw. neo-KRS oraz powołanych przez nią sędziów. Być może była szansa uzdrowienia sytuacji, ale albo już minęła, albo okno zamknie się niebawem po wyborach prezydenckich. Czy wciąż uznajemy, że „wiemy, jak to zrobić”?
Truizmem jest twierdzenie, że sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby nasze społeczeństwo miało głębiej zakorzenioną kulturę prawną. Pewne instytucje nie wytrzymały naporu populizmu. Jedne były wadliwie ukształtowane, inne nie miały szans przejść testu, bo przejęto je wbrew literze prawa. I dlatego też zasadne jest pytanie, czy postawienie przez premiera tezy o prawniczych purystach nie jest tak naprawdę wyrażeniem stanowiska „ten ma rację, kto ma władzę”. Ono może być doraźnie bardzo skuteczne, ale nie będzie trwałe.
Jednak nie wiedzieli
Mamy do czynienia z McDonaldyzacją rządów prawa. Powierzchowność i szybkość wraz z podejściem „byle do przodu” sprawiają, że zamiast przemyślanej reformy mamy rozwiązania chwilowe, które często omijają głębokie problemy ustrojowe. Prowadzi to do krótkoterminowej satysfakcji, a ceną będą długofalowe konsekwencje – każda zmiana władzy będzie prowadziła do powrotu problemów ze zdwojoną siłą. Jak w fast foodzie, gdzie wybieramy te zestawy, które cieszą oko i pobudzają wyobraźnię, a nie te pożywne, wybiórczo stosujemy zasady i narzędzia prawne. Aby utrzymać jakiekolwiek zadowolenie wyborcy, proponuje się nam „Happy Meal” – ustawa plus populistyczny bonus. Tak jak zabawki przyciągają dzieci w zestawach, tak politycy dorzucają prosty, medialnie nośny gadżet do swoich działań (np. w formie świadczeń czy wniosku do Trybunału Stanu dla polityka opcji minionej). Finalnie liczy się branding, a nie skład posiłku.
W tak stanowionym i stosowanym prawie rośnie liczba wątków, ale też wyjątków, pojawiają się sprzeczności, obywatele nie potrafią się odnaleźć w takim systemie, a na pewno nie mogą liczyć na realizację zasady ochrony zaufania obywatela do państwa i stanowionego przez nie prawa. Na koniec dnia to właśnie obywatele są najbardziej poszkodowani: czy to przez praktyczne wyłączenie skargi konstytucyjnej, czy przez brak pewności, że osoba, która rozstrzyga w ich sprawie, jest na pewno sędzią.
Obecnie czekamy na sezonową promocję – wybory nowego (w domyśle: „naszego”) prezydenta. Taki Burger Drwala w ustrojowej układance. Oby się nie okazało, że nasycimy się na bardzo krótko, a po chwili okaże się, że nie tylko znów jesteśmy głodni, lecz wręcz nam to zaszkodziło. ©℗