Wydanie wyroku na zamówienie to za mało. Trzeba go jeszcze uzasadnić w odpowiedni – dostosowany do aktualnych wymogów politycznych – sposób.
Stare porzekadło dziennikarskie mówi, że jeśli w projekcie ustawy znajduje się coś naprawdę kontrowersyjnego, to nie ma o tym słowa w uzasadnieniu. Politycy są, jacy są i większość z nas chyba nie ma o nich najlepszego zdania. Jednak nawet oni nie są na tyle głupi, by wpisać w uzasadnienie „usuwamy pkt 6 w par. 2 art. 75 ustawy takiej to a takiej po to, by ograniczyć wolność słowa (doprowadzić do ograniczenia niezależności sądów, umożliwić naszym kolegom nieposiadającym kompetencji obejmowanie stanowisk)”. Jeśli rzeczywiste skutki danej zmiany są w oczywisty sposób nie do przyjęcia dla dużej części opinii publicznej, to wiadomo, że się je przemilcza, a z uzasadnień projektów wynika nieodmiennie, że zmiana jest konieczna i przyniesie wszystkim samo dobro.
Nie żyjemy w bajce
Gdyby sprawdzało się chociaż 5 proc. przewidywanych w uzasadnieniach do projektów ustaw skutków, to Polska byłaby mlekiem i miodem płynącą krainą szczęśliwości. Przedsiębiorcy wręcz unosiliby się nad ziemią na skutek nieustannego zmniejszania obciążeń, a organy administracji publicznej i sądy działałyby z prędkością światła. Co zresztą stałoby się całkiem normalne, bo przecież praktycznie nie byłoby przestępstw – tak wspaniałe okazałoby się prewencyjne oddziaływanie wszelkich zmian w prawie karnym czy karnym skarbowym. Problem w tym, że żyjemy w matriksie, którego kod źródłowy stanowi ustawowa szarzyzna, a nie bajkowy świat z uzasadnień.
Podobna zasada czasem sprawdza się przy wyrokach Trybunału Konstytucyjnego, zwłaszcza tych, które nie zapadają jednogłośnie. Wówczas często o wiele ciekawsze niż orzeczenie jest to, co znalazło się w zadaniu odrębnym. Bo jeśli jedna owca nie chce iść za stadem, to najczęściej ma po temu jakiś dobry powód. Dlatego np. w głośnym orzeczeniu dotyczącym dopuszczalności przerywania ciąży ze względu na wady płodu o wiele ciekawsze niż uzasadnienie wyroku były zdania odrębne sędziów Piotra Pszczółkowskiego oraz Leona Kieresa. Wyrok zapadł 22 października 2020 r., ale po gwałtownych protestach ulicznych władza tak bardzo się przestraszyła, że powtórzyła stary trik z wstrzymaniem publikacji w Dzienniku Ustaw. Bo wyroki TK, jeśli sam trybunał nie wskaże inaczej, wchodzą w życie w dniu ogłoszenia w rządowym publikatorze. Rzekomym powodem odwlekania wykonania obowiązku publikacji, która zgodnie z przepisami powinna nastąpić „niezwłocznie”, było oczekiwanie na sporządzenie uzasadnienia. Nie, nie tylko nie ma takiego wymogu, lecz przecież wyroki w setkach innych spraw były publikowane niezwłocznie. Bez czekania, aż sędziowie wykokoszą się z pisemnym uzasadnieniem.
W środę na stronach trybunału zostały w końcu zamieszczone ustne motywy rozstrzygnięcia, więc tego samego dnia przez północą wyrok został opublikowany (Dz.U. z 2021 r. poz. 175).
Nic dziwnego
Samo uzasadnienie orzeczenia specjalnie nie zaskakuje. Z jednej TK w dość bełkotliwy sposób próbuje uzasadnić walnięcie cepem przepisu (wyrzucenie w całości regulacji dopuszczającej aborcję ze względu na wady płodu), który – jeśli już – należało co najwyżej potraktować z chirurgiczną precyzją skalpelem – i np. ograniczyć jego stosowanie do wad letalnych. Pisze się m.in. o tym, że jedyną sytuacją uzasadniającą poświęcenie jednego dobra (w postaci życia nienarodzonego) jest dobro równoważne, a więc życie matki. Taki sposób rozwiązania kolizji dóbr podważa także co prawda konstytucyjność przesłanki pozwalającej na przerwanie ciąży będącej wynikiem gwałtu, ale umówmy się, że TK mógł to stracić z pola widzenia, skoro ten przepis nie był przedmiotem rozstrzygnięcia. Choć kto wie, czy nie trzeba dodać „jeszcze”.
Jednakże TK desperacko puszcza oko do ustawodawcy, by jednak naprawił to, co sam schrzanił (przywracając w jakiejś formie przesłankę embriopato logiczną, na co ewentualnie TK przymknie oko). W końcu taki przepis po uchwaleniu mógłby funkcjonować aż do czasu ewentualnego zaskarżenia. A nawet gdyby ktoś taką przywróconą przesłankę zaskarżył, to przecież trybunał nie rzuci nagle wszystkiego tylko po to, by w te pędy od razu ponownie to roztrząsać...
Jak wspomniałem, o wiele ciekawsze są zdania odrębne, w tym crème de la crème – zdanie odrębne Jarosława Wyrembaka. Zanim je przeczytałem, myślałem, że nic już mnie w trybunale nie zdziwi. Wszak mowa o instytucji, w której jeden sędzia przez wiele miesięcy patrzy w sufit, pobierając za ten czas wynagrodzenie, bo prezes, uznając go za dublera, nie dopuszcza go do orzekania. Po ustąpieniu tegoż prezesa następny sędzia – w proteście przeciwko dopuszczeniu dublerów – sam prosi o niewyznaczanie go do orzekania, co nie przeszkadza mu również pobierać wynagrodzenia. Mówimy o instytucji, w której trzech sędziów jest przez pół Polski (i poprzedni skład trybunału) uznawanych za dublerów, którzy nie powinni być dopuszczeni do orzekania z powodu wybrania ich na już obsadzone miejsca. O instytucji, której wyroki – właśnie z uwagi wątpliwości co do prawidłowości składów orzekających – zaczynają być kwestionowane w sądach. O trybunale, którego sędziowie nie widzą nic złego w tym, że orzekają na temat ustaw, nad którymi pracowali jako posłowie. Ba, nie widzą potrzeby wyłączenia się z orzekania w sytuacji, gdy podpisali się pod wnioskiem do TK, który od właśnie przez nich rozpoznawanego różnił się w zasadzie tylko datą i sygnaturą. Którzy zamiast ważyć słowa, wypowiadając się publicznie, robią z siebie klaunów w portalach społecznościowych. Mówimy o instytucji, na której czele stoi osoba wybrana na stanowisko prezesa z naruszeniem zasad, utrzymująca serdeczne stosunki z faktyczną głową państwa, a jednocześnie tak zakompleksiona, że jedną z pierwszych jej decyzji było usunięcie ze strony TK informacji o stopniach naukowych sędziów – bo sama mogła się poszczyć jedynie stopniem magistra, co jak wiadomo, już od dawna nie jest żadnym osiągnięciem.
Krótko mówiąc o sądzie, którego reputacja szoruje po dnie Rowu Mariańskiego i którego nikt trzeźwo myślący nie traktuje poważnie, a do jego orzeczeń (z roku na rok coraz rzadszych) podchodzi się z nieufnością jako z definicji przychylnych władzy. Mówimy o instytucji, w stosunku do której jak ulał pasuje ukute przez prof. Ewę Łętowską pojęcie atrapy. Zjawisku „atrapizacji” ulegają instytucje, które są nimi już tylko z nazwy, ale nie realizują roli, do której zostały powołane. Bo przecież TK już dawno przestał realizować swoją funkcję w postaci usuwania z systemu prawnego rozwiązań sprzecznych z konstytucją i kontrolowania w ten sposób władzy. Zamiast tego, jak mówi prof. Łętowska, został zmieniony „w legitymizatora aktów woli politycznej, które powinien kontrolować”.
Kto to napisał?
Nic mnie już dziwić nie powinno, a jednak czytam votum separatum Jarosława Wyrembaka i nadziwić się nie mogę. Oto dobrozmianowy sędzia wprost przyznaje, że nie tylko zasadnicze motywy rozstrzygnięcia przedstawione w uzasadnieniu dodano już po ustnym ogłoszeniu wyroku, lecz jeszcze poważnie zmieniają one stanowisko przedstawione publicznie jako ustne motywy. Zdradza także, że nie wszyscy członkowie składu orzekającego brali udział w naradach i głosowaniach dotyczących jego kształtu. Do tego sędziom przedstawiono do podpisu uzasadnienie przed udostępnieniem protokołów z rozprawy.
Innymi słowy nie wiadomo tak naprawdę, kto napisał uzasadnienie – przynajmniej teraz kilku sędziów twierdzi, że nie brało w pracach nad nim udziału. Najwyraźniej ostateczna wersja nagle spadła z nieba i członkowie składu orzekającego mieli się pod nią tylko podpisać. Widać wydanie wyroku na polityczne zamówienie to za mało. Trzeba go jeszcze w odpowiedni sposób (dostosowany do aktualnych wymogów politycznych) uzasadnić. W tej sytuacji, jeśli cokolwiek może jeszcze dziwić w TK, to tylko to, że pozwolono Wyrembakowi na wywleczenie tych brudów na światło dzienne w zdaniu odrębnym. ©℗