Kiedy w zakładzie zatrudniającym 10 osób dwie zachorują, to w pracy nie ma 20 proc. załogi. To tak, jakby na zmianę do kopalni nie przyszło 200 osób! Musimy mieć różne regulacje
Konflikt pomiędzy ZPP a „Solidarnością” zaostrza się – było już o tym, kto kogo ma w „de”, było chamstwo i wyrzucanie z Polski, teraz mają być pozwy sądowe. Jeśli jednak temu konfliktowi przyjrzeć się bliżej, to polega on na... nieporozumieniu. Funkcjonujemy bowiem w różnych światach.
Perspektywa szefa „Solidarności” Piotra Dudy obejmuje duże firmy, czyli te miejsca, gdzie związki zawodowe istnieją i są w zasadzie potrzebne, bo trudno właścicielowi rozmawiać z tysiącem osób.
Jak to wygląda w liczbach? Firm zatrudniających powyżej 250 pracowników jest w Polsce zaledwie 4675 (w tym 812 firm zatrudnia ponad tysiąc pracowników). Dają one pracę jedynie 1/4 zatrudnionych w Polsce.
Na ogół są w nich „Solidarność” i inne związki zawodowe. Istotna część z nich to firmy państwowe. Niestety w większości panują dość toksyczne stosunki pracy i wielu menedżerów z politycznej nominacji zachowuje się, delikatnie mówiąc, jak komisarze ludowi z lat 30. na Ukrainie. Ich relacje z pracownikami są całkowicie odpersonalizowane. Dla nich nie ma Zdzisia, Jasia czy Zosi, tylko są „jacyś” robotnicy w liczbie 1,3 tys. osób, których trzeba ogarnąć – najczęściej poprzez wewnętrzną decyzję o charakterze nakazowo-rozdzielczym. I tutaj mnie wściekłość Piotra Dudy na takie praktyki nie dziwi. Relacje z państwowych dużych firm i korporacji znam, bo ponad 10 lat w nich pracowałem – szkoląc i doradzając.
Ale istnieje też inna rzeczywistość, której Piotr Duda nie zna – a przynajmniej nie jest ona dla niego punktem odniesienia. To rzeczywistość małych i średnich firm.
Znowu spójrzmy na liczby. Firm zatrudniających do 249 pracowników jest 3 455 565 – co stanowi 99,8 proc. wszystkich firm w Polsce. W sektorze MSP zajęcie ma 3/4 Polaków.
Tu nie ma związków zawodowych, bo na ogół są niepotrzebne. Tutaj na ogół relacje są spersonalizowane i przedsiębiorca, podejmując jakąś decyzję, podejmuje ją wobec Zosi, Gosi i Kazia, a nie wobec bezosobowej kilkusetosobowej grupy. W większości tych firm relacje pomiędzy pracodawcami a pracownikami są w miarę poprawne.
Nie chcę nadmiernie idealizować naszego sektora. Wśród przedsiębiorców liczba chamów, idiotów i świń jest podobna jak wśród innych grup społecznych. Niemniej relacje w małych firmach są o niebo lepsze niż w korporacjach czy państwowych zakładach – wynika to głównie z personalizacji relacji, a nie tego, że przedsiębiorcy są aniołami w drodze do Królestwa Niebieskiego.
Dlatego do szału nas doprowadzają różne pomysły „Solidarności”. Jeśli w dziesięcioosobowej firmie zachoruje dwóch pracowników, oznacza to utratę 20 proc. załogi. To tak, jakby do kopalni na zmianę nie przyszło nagle 200 osób! Dla 5-osobowej firmy nieprzyjście jednej osoby do pracy to brak 20 proc. personelu. Jak my, u diabła, pytamy, mamy stosować wówczas różne ograniczenia wynikające z kodeksu pracy? Jak możemy nie stosować w takich sytuacjach elastycznych form zatrudnienia? Czy wydłużyć czasu pracy tym, którzy są, na co zresztą 99 proc. naszych pracowników się godzi, bo wie, że w innym wypadku może się to źle dla firmy skończyć i po prostu nie będą mieli żadnej pracy?
Niech mi ktoś pokaże, jak zarządzić tysiącosobową fabryką, w której 200 osób nie przyjdzie do pracy? Nie da się. W MSP z powodu mniejszej skali i porozumienia z pracownikami się daje.
Oczywiście mam świadomość, że te działania związków zawodowych nie są w nas wymierzone i dotyczą rzeczywistości dużych państwowych firm i korporacji. Ale prawo w Polsce jest jedno i ono nie rozróżnia małych i dużych firm. Więcej – prawo w Polsce jest tworzone, jakby istniało u nas 2 mln KGHM-ów. Rząd też nie widzi małych firm, nie widzą ich związki zawodowe, ale konsekwencje ich pomysłów ponosi sektor MSP, bez którego Rzeczypospolitej nie ma. Bo Polska bez KGHM sobie poradzi, a bez MSP upadnie następnego dnia.
Wielokrotnie, bez skutku, postulowaliśmy, żeby każdą regulację poddawać testom ogniowym w warunkach małych firm, jak to się robi w USA czy w Wielkiej Brytanii. Może warto się zastanowić też nad tym, czy regulacje nie powinny rozróżniać małych i dużych przedsiębiorstw, jak to ma miejsce w przywołanych wyżej krajach?
Czy związki zawodowe są w stanie nas zrozumieć? Nie wiem. Mają przecież wśród swoich znajomych, przyjaciół czy rodzin osoby, które prowadzą małe biznesy – więc powinny. Tyle że dla nich to nie są pracodawcy. Z ich perspektywy pracodawcy to zarządy wielkich spółek. Niestety, ich postulaty dotykają wszystkich, a najbardziej dotkliwie małe, często rodzinne firmy.