To jedna z najniebezpieczniejszych kopalni w kraju. Mija właśnie 10 lat od największej katastrofy w historii współczesnego górnictwa w Polsce.
Ruda Śląska, kopalnia Halemba, 21 listopada 2006 r., godz. 16.30. Potężny huk słyszy dyżurujący na dole zastęp ratowniczy. Przeczuwają najgorsze. Jednak wtedy, zaledwie kilkanaście minut po wybuchu metanu i pyłu węglowego, nikt z nich nie dopuszczał do siebie myśli o skali tragedii.
Pamiętam telewizyjne relacje z tamtych wydarzeń. Pomyślałam: jak to dobrze, że nie muszę opisywać takich tragedii... Bo wtedy jeszcze nie pisałam o górnictwie. Ale już rok później relacjonowałam pierwszą rocznicę katastrofy, a w 2015 r. Halemba stała się jedną z „bohaterek” książki „Ratownicy. Pasja zwycięstwa”, którą wydałam razem z Tomkiem Jodłowskm (autorem zdjęć).
Jacek Golik, dziś emerytowany ratownik górniczy, mówił mi wówczas, że nie zapomni akcji w Halembie. I że akcje właśnie w tej kopalni zapadły mu w pamięć – bo przecież ta z 2006 r. nie była pierwszą. „Za pierwszym razem, w połowie lat 90., gdy miałem może z pięć lat stażu, miałem ogromne szczęście” – opowiadał. Dostali sygnał, że na dole zostało przekroczone stężenie niebezpiecznych gazów, trzeba było przygotować tzw. korki, by odciąć zagrożony rejon kopalni. Na każdym korku pracowały 3–4 zastępy ratownicze (każdy zastęp to 5 osób). „Powiedziałem wtedy do kolegi: jakby teraz grzmotło, to zobacz, ilu ludzi by zginęło. Zamknęliśmy rejon, wyjechaliśmy na powierzchnię. Szykowała się już kolejna zmiana do zjazdu na dół. 20 min po tym, jak opuściliśmy rejon, walnęło” – dodaje. Na szczęście nikt wówczas nie zginął, bo w momencie wybuchu nikogo w rejonie zagrożenia nie było.
A rok 2006? „W Halembie niemal wszyscy wiedzieli, że tam, na dole, jest tzw. trójkąt wybuchowości metanu (stężenie metanu powodujące wybuch w mieszaninie z powietrzem kopalnianym – red.). Tam nawet ratownicy nie chcieli chodzić na zabezpieczenie, bo się bali!” – wspominał Golik.
Oni tam byli
Grzegorz Jurkiewicz do szkoły górniczej chodził obok Halemby – pamięta tragedię ze stycznia 1990 r., w której zginęło 19 górników. Mimo to poszedł do pracy właśnie tu – w końcu w rudzkiej dzielnicy Halemba się wychował. Zaczął pracę w 1993 r., od 1995 r. jest górniczym ratownikiem. Dziś także głównym inżynierem BHP. 10 lat temu był zastępcą kopalnianej stacji ratownictwa górniczego.
– 20 listopada, dzień przed tragedią, wybrałem 12 ludzi, których zabrałem ze sobą na taki standardowy, sześciodniowy dyżur w okręgowej stacji ratownictwa górniczego w Zabrzu. To byli zarówno doświadczeni ratownicy, jak i nowi, dopiero wchodzący do zawodu. Dla nich wszystkich akcja we własnej kopalni była o tyle łatwiejsza, że ją znali. Ale o tyle trudniejsza, że jechaliśmy po swoich. Po kolegów – mówi Jurkiewicz. – Trudno było. Nawet teraz, po tylu latach słowa nie chcą przejść przez gardło. Wtedy pod ziemią pracowałem w bazie ratowniczej, nie z chłopakami bezpośrednio w akcji, w aparacie ratowniczym. I to było jeszcze trudniejsze, bo posłałem w trudny rejon ludzi, za których odpowiadałem – dodaje.
I przyznaje, że dokładnie pamięta dzień, w którym doszło do tragedii. Tam w Zabrzu, na dyżurze, zawsze po południu grali w siatkówkę. I wtedy zadzwonił dyspozytor, że w Halembie doszło do wybuchu. Gdy już po kilku minutach dojechali do kopalni – bo to tylko kilka kilometrów od Zabrza, na powierzchni jeszcze nie wszyscy o katastrofie wiedzieli. – Przez chwilę miałem nadzieję, że to nie nasza kopalnia... – mówi Jurkiewicz.
Jego ratownicy weszli do akcji w mniej niż pół godziny od wybuchu. Ci z kopalni już pracowali. – Pierwszego poszkodowanego znaleźliśmy tuż po wejściu do rejonu zagrożenia, po 200 metrach – mówi Tomasz Paszek, dla którego tragedia sprzed dekady była chrztem bojowym, bo dopiero od pół roku był w drużynie ratowniczej. Wspomina, że było bardzo ciężko. Ale żaden z ratowników z pracy nie zrezygnował. Nawet nie chcieli. – Mieliśmy psychologów, mieliśmy wsparcie, mogliśmy się wygadać. Ale to nie było łatwe. Na dole wszystko było zniszczone, nic nie przypominało wyrobiska górniczego, ważące kilka ton urządzenia były poprzesuwane o wiele metrów – opowiada Marek Markiewka, ratownik z Halemby. – Ostatnie ofiary wyciągaliśmy w czwartek, po trzech dniach – wspomina Jurkiewicz. I przyznaje, że wie, iż wybrał do tej akcji – chyba podświadomie – najlepszych ludzi. – Dzisiaj wziąłbym dokładnie tych samych – zapewnia.
– Gdy w lutym 2006 r. udało się nam uratować Zbyszka Nowaka, to wiedziałem, że ratownictwo to moje powołanie – dodaje Tomasz Paszek. Nowak prowadził pomiary metanu w rejonie, gdzie potem w listopadzie zginęły 23 osoby. Nastąpiło tąpnięcie, wybuch metanu – został odcięty od świata. Na szczęście znalazł się w metrowej niszy, która pozwoliła mu przeżyć, bo obok znajdowała się pęknięta rura wentylacyjna ze świeżym powietrzem. Ratownikom udało się do niego dotrzeć po 111 godzinach. Nowak do dziś pracuje w Halembie, lecz więcej nie zjechał pod ziemię. „Powiem szczerze. Nie dawałem mu żadnych szans. Znalazł się praktycznie w jedynym miejscu, gdzie dało się przeżyć. Skarbnik, kopalniany duch, musiał go naprawdę bardzo lubić” – mówił Jacek Golik, który również w tej akcji uczestniczył.
Dlaczego?
10 lat po tragedii w Rudzie Śląskiej wspomnienia są może trochę mniej przepełnione emocjami, ale wciąż żywe. I trudne.
Jestem w Halembie 7 listopada 2016 r. Łamię dane sobie słowo. To mój 56. zjazd pod ziemię, ale tu – pierwszy. Bo kiedyś sobie obiecałam, że do tej kopalni nigdy nie zjadę. Powód jest prosty – zawsze się jej bałam. Tej jej złej sławy.
– My zawsze idziemy po żywego. Wtedy też – mówi mi Paszek ponad kilometr pod ziemią, w tzw. Halembie Głębokiej. Jesteśmy na tym samym poziomie, gdzie wtedy doszło do tragedii (jej rejon jest odcięty od reszty kopalni specjalnymi tamami, nie ma do niego powrotu). – Gdyby to był zapłon, a nie wybuch, to może by żyli, może zdążyliby założyć aparaty ucieczkowe – dodaje. Wybuch metanu następuje przy jego stężeniu wynoszącym od 5 proc. do 15 proc. Jest bardzo gwałtowny, temperatura w ułamku sekundy wzrasta do ponad 1000 stopni Celsjusza. A gdy dojdzie do wybuchu mieszaniny metanu i pyłu węglowego – a tak właśnie było w Halembie – jest jeszcze gorzej. Z kolei do zapłonu dochodzi w stężeniu metanu powyżej 15 proc., a więc przynajmniej teoretycznie górnicy mieliby kilkadziesiąt sekund na reakcję: założenie aparatu pozwalającego na oddychanie w tak trudnych warunkach i znalezienie korytarza ze świeżym powietrzem (dopuszczalna norma stężenia metanu w kopalnianym powietrzu to 2 proc., przy 2,5 proc. w kopalni automatycznie odcinane jest zasilanie, by żadna iskra nie spowodowała reakcji).
– Mieliśmy najczarniejsze myśli, wchodząc tam, ale mimo wszystko mieliśmy nadzieję. Tak jest zawsze. To jest też ta nadzieja, którą przekazuje się rodzinom poszukiwanych – tłumaczy Paszek. – Ja niestety nie miałem nigdy okazji wyciągać żywego człowieka, zawsze trafiali mi się nieboszczycy. Wtedy wiedziałem, że nie idziemy po żywych, ale nie zdawałem sobie do końca sprawy, w jakim stanie będą ciała poszkodowanych – wspomina Adam Boratyński, zawodowy ratownik z Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego.
Po każdym wypadku, kiedy emocje już opadną, w kopalni pojawia się pytanie – dlaczego? Nie – kto zawinił, ale – dlaczego? Tu to pytanie przyszło bardzo szybko, a zaraz po nim to drugie – kto? Media niemal od początku spekulowały o fałszowaniu wskazań czujników metanu w rudzkiej kopalni. Jak było? Nadal tego nie wiemy.
Śledztwo w sprawie katastrofy zakończyło się w 2008 r. Zarzuty usłyszało 27 osób. Część dobrowolnie poddała się karze, a na ławie oskarżonych zasiadło 17 osób. W styczniu 2015 r. gliwicki sąd okręgowy skazał na trzy lata głównego oskarżonego Marka Z., szefa działu wentylacji w Halembie, któremu postawiono zarzut sprowadzenia katastrofy. 14 innych osób, w tym były dyrektor kopalni Kazimierz D., usłyszało wyroki w zawieszeniu, dwóch oskarżonych uniewinniono. Jednak w lutym 2016 r. sąd apelacyjny częściowo uchylił wyroki. W przypadku Marka Z., Kazimierza D. oraz Jana J. (były naczelny inżynier w Halembie, zastępca kierownika ruchu zakładu) skierował sprawy do ponownego rozpoznania – stąd powtórny proces, który zaczął się w październiku. Sąd zaznaczył, że „problem zawinienia pozostaje kwestią otwartą” i potrzeba kolejnych opinii biegłych.
Prokuratorzy podtrzymują wersję, że w Halembie fałszowano dokumentację dotyczącą m.in. przekroczeń norm metanu i kierowano ludzi do pracy w niebezpiecznych miejscach. Z kolei zdaniem obrońców katastrofa sprzed dekady była wyłącznie zdarzeniem losowym.
– W głowie są różne oceny, sądy są od sądzenia winnych. Nie chcę się wypowiadać, jako świadek wszystko powiedziałem przed sądem. Byliśmy pierwszym z zastępów, który dotarł na miejsce, musieliśmy zeznawać – tłumaczy Paszek. – Powiedziałem wszystko prokuratorowi i w sądzie. To on wyda wyrok – mówi Jurkiewicz.
Rocznica i kłopoty
21 listopada 2016 r. przed charakterystycznym różowym budynkiem cechowni (swoista górnicza „poczekalnia”, ale też miejsce górniczych masówek czy uroczystości) znowu zapłoną setki zniczy. Może będzie ich mniej niż wtedy niż rok, dwa, trzy po tragedii. Ale o 23 ofiarach tej katastrofy pamięta cała Ruda Śląska. I Halemba.
Dziś kopalnia musi zmierzyć się nie tylko z demonami przeszłości, lecz też z realiami rynku. Przymiarki do jej likwidacji nie są nowością – w ostatnich latach Halemba była „likwidowana” dwa razy. Na razie się wybroniła. Nawet wtedy, gdy po katastrofie z 2006 r. ówczesny wiceminister gospodarki Paweł Poncyljusz zastanawiał się nad zamknięciem „jednego z bardziej niebezpiecznych zakładów wydobywczych”. Kilka lat później ówczesny wicepremier Waldemar Pawlak patrzył z kolei na wyniki – i nie dawał szansy Halembie, decydując się na jej likwidację (do której nie doszło). Do dziś kopalnia będąca częścią zespolonego zakładu Ruda (połączone od lipca kopalnie Halemba-Wirek, Pokój i Bielszowice) przynosi miesięcznie 10–12 mln zł strat – bez względu na plany naprawcze. Jej przyszłość stoi pod znakiem zapytania, ale górnicy już dziś zapowiadają, że nie pozwolą na jej likwidację, jeśli takie pomysły znowu się pojawią.
– Nigdy. Walczyliśmy, walczymy i będziemy walczyć. To jest nasza kopalnia, jak my mówimy: „gruba”. Tyle razy wygrała, to wygra i teraz – przekonuje Tomasz Paszek.
W Halembie niemal wszyscy wiedzieli, że na dole może dojść do wybuchu. Tam nawet ratownicy nie chcieli chodzić na zabezpieczenie, bo się bali! – opowiada Jacek Golik, dziś emerytowany ratownik górniczy.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej