- Rosja nie ma wciąż alternatywnych dla Europy rynków zbytu - mówi w rozmowie z DGP Szymon Kardaś, główny specjalista w Zespole Rosyjskim Ośrodka Studiów Wschodnich.

ikona lupy />
Szymon Kardaś, główny specjalista w Zespole Rosyjskim Ośrodka Studiów Wschodnich / Dziennik Gazeta Prawna
Władimir Putin i Recep Tayyip Erdogan zapowiedzieli rozpoczęcie prac nad zacieśnieniem współpracy gazowej. Ankara była dotąd raczej drugoplanowym aktorem w relacjach gazowych UE-Rosja. Teraz ma szansę zastąpić Niemcy jako ten najważniejszy pośrednik w handlu błękitnym paliwem?
Mam co do tego duże wątpliwości. Nieprzypadkowo to Niemcy wyrosły w ostatnich kilkunastu latach na kluczowego partnera dla Moskwy. Pierwotnie Turcja nie była nawet dla Rosji preferowanym numerem dwa.
Kto nim był?
Włochy. To one miały być kluczowym przyczółkiem do ekspansji w południowej części Europy. Stąd bliskie relacje Putina z Silvio Berlusconim i wysiłki dyplomatyczne i biznesowe włożone w projekt gazociągu South Stream. Ostatecznie ten projekt w pierwotnym kształcie nie wypalił, w dużej mierze ze względów biznesowych. Dopiero wtedy pojawił się rozszerzony Turk Stream – jako nowa droga do ekspansji Gazpromu w mniejszych krajach Europy Południowo-Wschodniej. Turcja należała i należy jednak do ważnych elementów gazowej układanki.
Co dała dotąd Rosji gazowa współpraca z Erdoganem?
Poprzez Turk Stream Moskwa zwiększyła swoje możliwości tłoczenia gazu do Europy z pominięciem Ukrainy. Kierunek ten od początku służył także do pośredniego wywierania nacisku na Europę, np. w 2014 r., kiedy grożono, że cały gaz przeznaczony dla unijnych odbiorców sprzedawać będzie na granicy tureckiej. W zamian za to Ankara mogła liczyć na korzystne warunki swoich kontraktów z Gazpromem. Ale jednocześnie w praktyce turecka infrastruktura nie dawała dostępu do tych największych rynków, które ulokowane są na północy Europy. Co za tym idzie, nie dawała też tak potężnego narzędzia politycznego wpływu na kontynent. A na dostarczaniu ogromnych wolumenów gazu rosyjskie korzyści z partnerstwa z Niemcami się nie kończyły. W grę wchodziło także budowanie albo przejmowanie strategicznej infrastruktury, takiej jak magazyny gazu, i ekspansja biznesowa na unijnym rynku handlu detalicznego i dystrybucji surowca. Jeszcze przed pandemią udział rosyjskich spółek w dostawach bezpośrednich systematycznie rósł. Rosjanie liczyli, że przychylność Berlina zabezpieczy ich także przed niekorzystnymi dla ich interesów zmianami politycznymi czy regulacyjnymi na poziomie UE.
Po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę znaczenie tureckiego szlaku dostaw rosło?
Głównie w relatywnym sensie, jako trasy, którą gaz nadal jest tłoczony, w przeciwieństwie do Jamału czy rurociągu północnego. Jeśli chodzi o wolumeny, to nie było radykalnego wzrostu, te dostawy wciąż pozostają poniżej możliwości przesyłowych Turk Stream. Z dostępnych informacji nie wynika też, żeby Ankara kupowała od Gazpromu więcej surowca na własne potrzeby. Co więcej, w pierwszych 7 miesiącach br. dostawy rosyjskiego surowca do Turcji były o ok. 15 proc. mniejsze niż rok wcześniej. Do czasu ostatniej deklaracji prezydentów w ogóle nie było dalej idących sygnałów politycznych, że miałoby dojść w tej kwestii do zasadniczego zwrotu.
To co mogłoby w praktyce oznaczać postawienie na Turcję?
W dotychczasowych deklaracji płynących z Moskwy i Ankary nie pojawiło się zbyt wiele konkretów. Nie podpisano też żadnych dokumentów – choćby wstępnego memorandum – które potwierdzałyby, że stoi za nimi jakiś realny pomysł. Wiemy, że Turcję łączą z Rosją bezpośrednio trzy szlaki eksportowe: Blue Stream, który może tłoczyć do Turcji 16 mld m sześc paliwa rocznie, oraz dwie nitki Turk Streamu o łącznej przepustowości ponad 30 mld m sześc, z czego jedna jest przeznaczona na eksport dalej na południe Europy. To za mało, żeby mówić o zastąpieniu Nord Streamu, nie mówiąc o tradycyjnych szlakach dostaw przez Ukrainę. Projekt tureckiego hubu musiałby więc prawdopodobnie opierać się o nowe inwestycje, np. w kolejną nitkę Turk Streamu. A te trudno dziś sobie wyobrazić.
Dlaczego?
Po pierwsze, nie widać zainteresowania rosyjskim gazem po stronie potencjalnych odbiorców. Wszyscy szukają alternatywnych dostawców, a niedawny atak na Nord Stream, którego najbardziej prawdopodobnym sprawcą wydaje się Rosja, tę decyzję przypieczętował. A do zaspokojenia zapotrzebowania w Węgrzech, Serbii czy Bułgarii obecna infrastruktura w zupełności wystarcza. Zresztą problem potencjału rynków tej części Europy był tym, co pogrzebało dawniejsze plany ekspansji, które ucieleśnić miał gazociąg South Stream, planowany na ponad 60 mld m sześc przepustowości. Z tego samego powodu zredukowano także pierwotne plany dotyczące Turk Streamu i zamiast czterech nitek wybudowano ostatecznie dwie. A wtedy prawie nikt nie mówił o potrzebie dbania o niezależność od rosyjskich dostaw.
A po drugie?
Możliwości budowy przez Rosję jakiejkolwiek nowej infrastruktury gazowej w obowiązującym reżimie sankcyjnym graniczy z niemożliwością. Żadna zachodnia firma, a to one dysponują odpowiednimi zasobami i technologiami, nie przyjmie takiego kontraktu. Przypomnijmy sobie, że gdy amerykański Kongres przyjął pierwsze sankcje na Nord Stream 2, które w porównaniu do obecnych restrykcji wydają się bardzo łagodne, szwajcarska firma AllSeas momentalnie odstąpiła od budowy rurociągu. Wtedy Rosjanom udało się inwestycję dokończyć, ale pamiętajmy, że była ona ukończona w ponad 90 proc., a warunki na Bałtyku były relatywnie korzystne. Uruchomienie całkiem nowego projektu na dużo trudniejszym akwenie, jakim jest Morze Czarne, to kompletnie abstrakcyjny scenariusz.
Czy dziś, po niemal 8 miesiącach od rozpoczęcia rosyjskiej agresji, Gazprom jest jakkolwiek bliżej zastąpienia europejskich rynków zbytu?
Te perspektywy pozostają bardzo wątpliwe. Wokół budowy nowych połączeń z Chinami Gazprom robi dużo medialnego szumu, ale na razie wiążących ustaleń w sprawie projektu Siła Syberii 2 wciąż nie ma. Teoretycznie w grę mogłaby wchodzić jeszcze bliższa współpraca z Iranem, ale nie do końca jasne jest na razie nawet to, czego dokładnie miałaby dotyczyć. Nie widać też oznak jakiegoś rewolucyjnego przyspieszenia w sektorze gazu skroplonego, w którym zresztą niemal połowa dostaw realizowana jest na rynek europejski.
To może zapowiedź dostaw przez Turcję należy czytać odwrotnie, jako sygnał gotowości do powrotu do współpracy z Europą?
To za dużo powiedziane. Rzeczywiście można odnieść jednak wrażenie, że przyjęta w ostatnich miesiącach linia Kremla – bezwarunkowej eskalacji kryzysu energetycznego w Europie, także kosztem interesów biznesowych Gazpromu – jest delikatnie korygowana. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę niedawny komunikat Putina o możliwości uruchomienia dostaw ocalałą nitką Nord Stream 2. Zapowiedzi utworzenia „tureckiego hubu” można w tym kontekście rozumieć jako kolejny sygnał dla Europy, że zniszczenie infrastruktury na Bałtyku nie zamyka scenariusza powrotu do realizowania dostaw.
Rozmawiał Marceli Sommer