Zamiast pomysłu na obniżenie kosztów, ich przerzucenie na budżet państwa – to główny argument podnoszony przez przedstawicieli obozu rządzącego w dyskusji nad zaprezentowaną w zeszły piątek inicjatywą Karola Nawrockiego „Tani prąd – 33 proc.”. Na tę uwagę w największym publicystycznym skrócie należałoby odpowiedzieć: OK, ale co w tym złego? Ewentualnie: czy koalicja ma na znaczące obniżenie rachunków inny, lepszy pomysł?

Upaństwowienie kosztów transformacji może mieć sens

Rzeczywiście, w takim stopniu, w jakim kosztów funkcjonowania systemu energetycznego nie da się zmienić bardzo szybko ani bardzo znacząco, dyskusja o cenach energii musi dotyczyć ich dystrybucji. Propozycja Pałacu Prezydenckiego przewiduje daleko idące przesunięcie środka ciężkości w rozkładzie obciążeń związanych z transformacją w kierunku państwa. W środę projekt legislacyjny sygnowany przez prezydenta Nawrockiego wpłynął do Sejmu, gdzie będzie oczekiwał na pierwsze czytanie.

Jak wyjaśniali w zeszłym tygodniu prezydencki minister Karol Rabenda oraz główni autorzy projektu, Wanda Buk i Marcin Izdebski, reforma ma m.in. znieść doliczane do rachunków za prąd opłaty – m.in. opłatę mocową, opłatę OZE czy opłatę jakościową. Zamiast odbiorców końcowych, źródłem finansowania poszczególnych mechanizmów wsparcia miałyby się stać, zasilające budżet państwa, wpływy ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2. Znacząco obniżone – za sprawą nałożenia na Prezesa Urzędu Regulacji Energetyki limitu możliwej do przyjęcia przy kalkulowaniu taryfy maksymalnej stopy zwrotu z kapitału – miałyby zostać także opłaty dystrybucyjne. Wreszcie, obniżka stawki podatku VAT na energię elektryczną z 23 do minimalnego dopuszczanego w UE poziomu 5 proc.. Łączny koszt tych zmian szacowany jest na kilkanaście miliardów złotych, a projekt nie zawiera przy tym propozycji, które zabezpieczyłyby jej neutralność z punktu widzenia budżetu państwa, np. w postaci nowych danin czy ograniczenia innych wydatków państwa. Założono po prostu, że wpływ zmian skompensuje „w znacznej mierze” zwiększona konsumpcja gospodarstw domowych o niskich i średnich dochodach, która przełoży się na wzrost przychodów budżetu z VAT od innych towarów i usług.

Dla resortu finansów, którego stanowisko zdeterminuje najprawdopodobniej podejście do projektu ze strony całego rządu, utrzymanie budżetu w ryzach to problem kluczowy – zwłaszcza w kontekście konieczności stosowania się do unijnych zaleceń w zakresie nadmiernego deficytu. Żeby go przekonać do zmiany zdania, nie wystarczy pewnie wpisane do formalnego uzasadnienia projektu „domniemanie kompensacji kosztu” ani argument autorów prezydenckiej inicjatywy, że przekazanie środków na ten cel pomoże wcielić w życie wynikające z przepisów europejskich zobowiązanie do przekazywania 100 proc. środków ze sprzedaży uprawnień do emisji na cele klimatyczno-energetyczne. Na ten ostatni łatwo odpowiedzieć bowiem: dziękujemy uprzejmie, ze znalezieniem zastosowania dla tych pieniędzy poradzimy sobie sami.

Ale niezależnie od księgowego wymiaru zagadnienia, gdzie liczy się każdy miliard złotych, dyskusja o zmianie podejścia państwa do finansowania transformacji energetycznej, którą otworzył Pałac, powinna się odbyć. A przeniesienie choćby części obciążeń z odbiorców energii na budżet państwa nie byłoby ani rozwiązaniem z definicji złym, ani pozbawionym znaczenia. Prawdą jest bowiem, że finansowanie kluczowych dla transformacji przedsięwzięć z rachunków oznacza relatywnie największe koszty dla odbiorców o niskich i średnich dochodach oraz – słusznie wskazywanych w ostatnim czasie jako strategiczne m.in. przez premiera Donalda Tuska – energochłonnych branż przemysłu. Faktem jest również, że zbyt wysokie ceny energii obniżają nie tylko konkurencyjność na rynku światowym, lecz także nasze możliwości konsumpcyjne i inwestycyjne rodzin i firm, stanowiąc kulę u nogi gospodarki. Budżet państwa z kolei nie jest może z gumy, ale z pewnością (m.in. za sprawą ograniczanego głównie przez ryzyko inflacyjne dostępu do stosunkowo taniego pieniądza) charakteryzuje się większą elastycznością niż budżety domowe, a obciążenia podatkowe może rozłożyć w sposób dalece bardziej sprawiedliwy, niż dzieje się to w przypadku rachunków za energię.

Niższe rachunki za prąd, wyższa akceptacja społeczna

Na uwagę zasługuje także idea potraktowania systemu ETS (niezależnie od jego oceny) jako zasobu, który może korzystnie wpłynąć na bilans zwykłego odbiorcy. Częściowo zrealizowany mógłby zostać w takim scenariuszu postulat, formułowany przez orędowników Zielonego Ładu: „znaczenia” przychodów ze sprzedaży uprawnień do emisji. Zamiast „rozpływać się” w budżecie, opłaty obciążające wytwórców energii i przemysł stałyby się częścią bardziej niż dotąd czytelnej dla opinii publicznej transakcji wiązanej. I, jako czynnik obniżający rachunki, mogłyby podnieść akceptację społeczną całego procesu transformacji energetycznej. Wreszcie, co akcentuje zwłaszcza branża zielonych technologii, obniżenie cen energii mogłoby niektóre przemiany przyspieszyć, wzmacniając zachęty do elektryfikacji ciepła, transportu czy procesów przemysłowych.

Nie bez przyczyny główne punkty propozycji spotkały się z życzliwym odbiorem poza prawicową bańką, w tym po stronie przemysłu energochłonnego czy części ośrodków analitycznych, takich jak Fundacja Instrat czy Instytut Zielonej Gospodarki (na czele tego ostatniego stoi b. minister w rządach PO-PSL Marcin Korolec). Prezydencka inicjatywa odnosi się do często omijanego aspektu debaty nad transformacją energetyczną. O ile bowiem zwolennicy przemian chętnie mówią o obniżeniu cen poprzez rozwój źródeł wiatrowych i słonecznych, najtańszych z punktu widzenia przeciętnego kosztu wytworzenia energii, znacznie rzadziej odnoszą się do problemu dynamicznie rosnących kosztów systemowych, które obciążają dziś przede wszystkim odbiorcę.

Przesłanki te nie oznaczają postulatu bezwarunkowej akceptacji proponowanej reformy. Parlament powinien się przyjrzeć wątpliwościom podnoszonym już przez część urzędników i ekspertów – choćby tym, które odnoszą się do możliwości finansowania z przychodów z ETS rynku mocy, a więc instrumentu, z którego korzystają dziś m.in. elektrownie węglowe (w grę może tu wchodzić narażenie się na unijne postępowanie w sprawie pomocy publicznej). Być może należałoby rozważyć możliwości lepszego zbilansowania fiskalnego albo innego niż proponowane rozłożenia w czasie implementacji zmian. Konieczne jest ponadto przypilnowanie, by finansowanie transformacji było zabezpieczone na ryzyko wahań cen uprawnień, a także przygotowanie systemu na dalszą przyszłość – okres, kiedy przychody z ETS, ze względu na dynamikę procesu dekarbonizacji, zaczną wygasać przy wciąż rosnących potrzebach (choćby za sprawą mechanizmów wsparcia planowanych dla części nowych inwestycji w energetyce).

Niezrozumiałe byłoby natomiast odrzucenie projektu w całości, bez podjęcia debaty. Tym bardziej że – biorąc pod uwagę wiele głoszonych wcześniej przez otoczenie Karola Nawrockiego poglądów czy postulatów wobec polityki klimatycznej – wydaje się on przejawem ducha pragmatyzmu i kompromisu. Wiele zaś jego elementów składowych, takich jak zmiana polityki dotyczącej umorzeń zielonych certyfikatów czy ograniczenia stawek opłat dystrybucyjnych, jest – jak słyszymy od przedstawicieli obecnego rozdania w energetyce – zbieżna z podejściem rządu. Grzechem byłoby z tej rzadkiej okazji do zastąpienia toksycznej rywalizacji ośrodków władzy ich konstruktywną współpracą skorzystać. ©℗