Nacjonalizacja, kradzież, przekręt – takie określenia padają z ust polityków i komentatorów mówiących o zmianach w systemie emerytalnym. Prawnicy licytują się zaś na ekspertyzy i zwracają uwagę na konieczność zbadania ustawy przez Trybunał Konstytucyjny. Lecz prawdziwa rewolucja w OFE dokonała się pięć i pół roku temu. Wtedy niemal wszyscy siedzieli cicho. Teraz, dla odmiany, nie powinni zabierać głosu, bo nie wiedzą, co mówią.
Dokładnie 4 czerwca 2008 roku nasz system emerytalny został wywrócony do góry nogami. Tego dnia Sąd Najwyższy oddalił kasację obywatela, który zwyczajnie nie chciał, by ZUS wylosował go do OFE, i domagał się, żeby pieniądze, które miały trafić do drugiego filaru, zwrócił na jego rachunek bankowy. By sprawić, że skarga dotykająca praw podstawowych stała się bezzasadna, trzeba było naprawdę mocnego argumentu. Przy braku jakiegokolwiek skruszono fundamenty kasacji sprowadzającej się do konkluzji, iż skoro to pieniądze prywatne, to sam ma prawo nimi dysponować.
Piszę w osobie pierwszej, bo to ja jestem autorem pozwu sprzed laty. I jako jedyny w tym kraju postanowiłem pójść do sądu, by walczyć o zaprzestanie uszczęśliwiania mnie na siłę. Wydawało się, że sprawa jest oczywista, jednak zapadł wyrok stwierdzający, że środki trafiające do OFE „nie są prywatną własnością” oraz mają „publicznoprawny ubezpieczeniowy charakter”. I to orzeczenie stało się podstawą obecnej argumentacji oraz działań rządu.
Bo skoro od ponad pięciu lat pieniądze te należą do państwa, to ono ma prawo dysponować nimi wedle uznania. Mimo że, jak słusznie zauważa prof. Jerzy Stępień, były prezes TK, nacjonalizując oszczędności, SN nie powołał się na żaden przepis. Nie powołał, bo nie mógł. Nie istniał bowiem ani jeden zapis choćby w najmniejszym stopniu to sugerujący.

Prywatne, czyli państwowe

Za prywatnym charakterem środków przemawiało dosłownie wszystko. Ustawa tworząca nowy system wraz z komentarzem, dziedziczenie środków (przekazać można wyłącznie swój majątek), kampania informacyjna, setki programów i artykułów z udziałem twórców reformy zapewniających, że od teraz każdy odkłada na przyszłą emeryturę własne pieniądze. Także statystyka unijna ESA , 95 kwalifikująca takowe systemy do sektora prywatnego, prowadzone przez GUS rachunki narodowe, zapisy w budżecie państwa, ustawa o finansach publicznych (brak PTE i OFE w jej przedmiotowym i podmiotowym zakresie) czy wreszcie cała masa argumentów pośrednich. Choćby to, że odsetki od zaległości w transferach trafiały na konto ubezpieczonego, a nie ZUS czy PTE.
Niepoważnie brzmiały też argumenty oponentów, dziś krytyków wprowadzanych zmian, którzy twierdzili, że to pieniądze publiczne (cóż za ironia losu!), bo przecież gwarantem wypłat jest państwo. Jest i co z tego? Ono tak samo gwarantuje wypłatę środków zgromadzonych w bankach i nikt nie twierdzi, że z chwilą założenia lokaty nasze pieniądze są nacjonalizowane. Również argument, że ustawowo można ograniczyć prawo własności, był chybiony. Oczywiście można, ale pod pewnymi warunkami. Definiuje je Konstytucja RP, stanowiąca, iż jest to dopuszczalne w celu ochrony bezpieczeństwa lub porządku publicznego, zdrowia i moralności publicznej, ochrony środowiska bądź ochrony wolności i praw innych osób (art. 31).
A przecież brak przymusu należenia do OFE nie wywołuje zamieszek na ulicach, epidemii, demoralizacji czy skażenia biosfery. Także nie ogranicza innym możliwości takiego oszczędzania, podobnie jak wypłata z bankomatu nie zabrania nikomu lokowania pieniędzy w banku. Zaś nakaz „masz wpłacać, nawet jeśli nie chcesz” niewątpliwie narusza istotę prawa własności. I to w maksymalny możliwy sposób.
Sądów wszystkich instancji najwyraźniej to nie przekonało. Mimo kilkunastu argumentów za i ani jednego przeciw po kolei uznały one, że wpłacać trzeba. Zaś ten Najwyższy, by już nie było żadnych wątpliwości, postawił kropkę nad i, nacjonalizując emerytalne oszczędności. Teraz mamy tego konsekwencje.

Analizy do kosza

Dość nieporadnie wybrzmiewają dziś sążniste analizy prawników pojawiających się w mediach czy tyrady polityków straszących skargami do trybunału. Tak się składa, że jedno z jego orzeczeń, które podpisał też Jerzy Stępień, było moim argumentem przeciw przymusowi należenia do OFE. Sprowadzało się ono bowiem do stwierdzenia, że ustawodawca w kwestii ubezpieczeń społecznych może w zasadzie wszystko. Z pominięciem praw nabytych, ignorowaniem umów społecznych i wieloletnich oczekiwań potwierdzanych ustawowo. Bo ochronie podlegają „wyłącznie oczekiwania usprawiedliwione i racjonalne”.
Co ciekawe, były prezes TK ubolewa, że dla łatania dziury budżetowej wprowadza się zmiany negatywnie wpływające na przyszłych emerytów. Tymczasem to właśnie trybunał dał jasno do zrozumienia, iż „ochrona praw nabytych nie oznacza ich nienaruszalności i nie wyklucza stanowienia regulacji mniej korzystnych”. Są wręcz wskazane, jeśli uzasadnia to interes publiczny oraz „inne zasady, normy lub wartości konstytucyjne”. A na to właśnie powołuje się rząd, twierdząc, że walczy z nadmiernym zadłużeniem, do czego jest przecież konstytucyjnie zobowiązany.
Zawiodą się więc ci, którzy liczą na TK. Tym bardziej że jego niepisaną zasadą jest kontynuowanie linii orzecznictwa. Także przywoływanie argumentów w rodzaju przepisów unijnych czy dziedziczenia jako przeciwwagi do wyroku SN nie pomoże, bo to już było. Ba! Powoływałem się także na prawa człowieka (poszanowanie własności prywatnej), a nawet kodeks karny (zmuszanie do niekorzystnego rozporządzania mieniem). Nie pomogło. Zatem choć jestem największym wrogiem kluczowego orzeczenia, nie dawałbym szans na cofnięcie zmian. Zaś jako pionier walki z uszczęśliwianiem na siłę mogę tylko powiedzieć: a nie mówiłem.

Adam Mielczarek autor pozwu przeciwko przymusowemu zapisaniu do OFE