Zamiast prawdziwych uczelni mamy feudalne księstwa, w których za pomocą kar i nagród walczy się z „aspołecznymi” i promuje swoich. O ciemnej stronie świata akademickiego opowiada matematyk dr Kamil Kulesza.
Zamiast prawdziwych uczelni mamy feudalne księstwa, w których za pomocą kar i nagród walczy się z „aspołecznymi” i promuje swoich. O ciemnej stronie świata akademickiego opowiada matematyk dr Kamil Kulesza.
/>
Ja słyszałem inne, bardziej dobitne porównanie: jak krzesło elektryczne do zwyczajnego krzesła. Proszę spojrzeć: według publicznie dostępnych danych profesorów zwyczajnych, czyli belwederskich, mamy kilkanaście tysięcy, podobną liczbę doktorów habilitowanych, osób z doktoratem jakieś 100 tys. Nie licząc studentów, przy nauce kręci się u nas pewnie ponad ćwierć miliona ludzi. Olbrzymi system, na który idą wielkie pieniądze, zależy jak liczyć, ale co najmniej 10 mld zł. Rocznie, i to nie licząc wydatków na szkolnictwo wyższe. Tyle tylko, że niewiele z tego wynika. Ten system jest zły i tylko degeneruje naszą kadrę naukową. Oczywiście, jak wszędzie można i tutaj spotkać przyzwoitych ludzi – choćby ja sam, robiąc doktorat w Polsce, miałem szczęście trafić na promotora, który jest dobrym naukowcem i porządnym człowiekiem. Ale dłuższe obserwacje pokazują, że takie połączenie cech to w Polsce rzadkość.
Bo tak został skonstruowany. Ale zacznijmy od początku. Ktoś obronił pracę magisterską i decyduje się na doktorat, dziś zwany studiami trzeciego stopnia. Chce się poświęcić nauce. W czasie doktoratu różnie bywa, zdarzają się patologie, ale często dopóki ktoś robi ten doktorat, sytuacja jest w miarę w porządku. Ale kiedy go już obroni, zaczynają się schody. Bo, że przytoczę tutaj słowa pewnego znanego profesora z dużej polskiej instytucji akademickiej: „doktorów mamy jak psów, służą nam głównie do przenoszenia krzeseł”. Chodzi o to, że doktorant w systemie jest potrzebny – często do zrobienia własnej kariery. Tak zresztą jest na całym świecie, tyle że w dobrych ośrodkach chodzi o robienie nauki, a u nas o spełnianie kryteriów formalnych. W Polsce zanim się dostanie tytuł profesora, trzeba wypromować swoich doktorów. A przecież uzyskanie tytułu profesorskiego to marzenie prawie każdego habilitowanego. Nie wspominając już o tym, że obowiązkiem każdego doktora, który pracuje w Nauce Polskiej, jest się habilitować. To zarówno wymóg formalny, bo bez habilitacji trzeba bodajże po 8 latach opuścić etat, jak i sposób na uzyskanie tzw. samodzielności. Tak zwanej, bo nie ma to zbyt wiele wspólnego z niezależnym i autonomicznym działaniem – de facto chodzi tylko o nabycie różnych formalnych uprawnień, np. do bycia promotorem doktorantów. Więc dla tych, którzy chcą mieć w Polsce etat w nauce, habilitacja jest często tzw. życiową sprawą, bo bez niej bardzo trudno się wspinać po drabince formalnych stopni. A wspinać się trzeba, bo inaczej zwolnią z pracy. W sumie chyba gorzej niż w carskiej Rosji, gdzie Piotr I wprowadził tabelę rang i zasług. Tam każdy urzędnik marzył, żeby z registratora awansować na sekretarza, potem radcę tytularnego, rzeczywistego radcę tytularnego i tak dalej. Stopni było kilkanaście, ale za to zdaje się, że nie było przymusu, aby koniecznie je zdobywać. Celowo nie mówię „piąć się w górę”, gdyż jest wielce dyskusyjne, czy mimo spełniania kryteriów formalnych to jest w ogóle jakiś rozwój w sensie naukowym czy intelektualnym. I właśnie na tym polega błąd wpisany w system: na selekcji negatywnej, promowaniu BMW – tj. biernych, miernych, ale wiernych.
Jak już mówiłem, w naszym kraju system się nam zdegenerował – niby wszyscy to wiedzą, ale nikt z tym nic nie robi – bo łatwiej, wygodniej, a poza tym jak już się zajmie miejsce w systemie, to są frukta. A system stanowią ludzie, więc ryba psuje się od głowy.
I tak np. doktor nauk to najwyższy stopień naukowy, jaki z reguły można otrzymać w krajach anglosaskich. Tam profesor jest po prostu kontraktem, królowa brytyjska ani prezydent USA nie rozdają tytułów. Ale z jakiegoś powodu to placówki naukowe tych krajów znajdują się w czołówce światowych rankingów, a nie nasze.
Owszem, i w Polsce jest możliwość zostania profesorem uczelnianym. Ale to nie jest połączone z tak dużym prestiżem. Wie pani, jak na takich naukowców u nas mówią? Profesor zadni. A to z powodu zapisu. Profesor zwyczajny, belwederski, jest pisany w ten sposób: prof. dr hab. inż. Sławomir Wielki. A ten kontraktowy tak: dr hab. inż. Rysio Nieważny, prof. NazwaUczelni. Profesorski tytuł ląduje z tyłu, aby odróżnić taką osobę od PRAWDZIWYCH PROFESORÓW. Trzeba się więc wspinać po drabince, ścigać, uczestniczyć w koteriach i klikach. Jest takie powiedzenie „przed tobą jeszcze wiele tajnych głosowań do przejścia”. A niekoniecznie liczą się osiągnięcia, tylko to, kogo znasz, z kim trzymasz, czy się nie naraziłeś etc. Więc jeśli się jest doktorem, trzyma się gębę na kłódkę, bo przecież trzeba się habilitować. Potem marzy się profesura. Potem członkostwo w PAN. Zawsze należy grać w jednej orkiestrze z kolegami, bo inaczej jest wiele sposobów, aby zrobić komuś krzywdę – można z grantów utrudnić dostęp do pieniędzy, a jeśli dalej jest „aspołeczny”, to np. zacząć uwalać doktorantów. I tak nigdy nie ma dobrego momentu na własne zdanie w ważnych sprawach.
Jest fatalnie. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że w wielu dziedzinach tzw. Nauka Polska z perspektywy światowej nie istnieje i pojedyncze osoby czy wysepki, gdzie ktoś ma osiągnięcia, niczego istotnie nie zmieniają. I choć znajdzie się sporo przyzwoitych ludzi, ale tych drugich jest niestety więcej. I tak np. takie ciało jak rada naukowa czy rada wydziału po zapoznaniu się z dorobkiem jakiegoś delikwenta decyduje, czy jest on wystarczająco dobry, aby dostać np. habilitację. Niby wszystko wygląda w porządku: tajne głosowanie, wcześniej kilku recenzentów, także zewnętrznych, zapoznaje się z jego dorobkiem. Ale tak naprawdę wszyscy się znają i realizują swoje interesy. Nierzadko wyrządzając młodszym kolegom krzywdę. Opowiem o przykładowym zdarzeniu sprzed paru lat, dobrze znanym w środowisku. Pewien pan profesor ze znanej wrocławskiej uczelni miał przez lata licznych doktorantów i, jak wielu, trzymał ich na krótkiej smyczy. Pracowali na niego, eksploatował ich nieprzyzwoicie i taśma produkcyjna generująca publikacje dla pana profesora działała wydajnie, ale doktorów zbyt wielu nie promował. Przy czym nie chciałbym być źle zrozumiany – w nauce trzeba z reguły ciężko pracować na wyniki, a relacja mistrz – uczeń i praca dla mistrza są wpisane w ten zawód. Ale są też określone standardy etyczne, których należy przestrzegać, a w tym przypadku, jak mówią znający sprawę, dochowania tych zasad zdecydowanie zabrakło.
Wracając do naszego opisu sytuacji: w takim układzie potrzebni są także tacy bardziej zaufani podwładni, żeby pilnowali reszty. Tacy nadzorcy, którzy mając nadzieję na habilitację, będą poganiali resztę niewolników. I działający w takim charakterze współpracownik pana profesora, doktor, nazwijmy go Rudzik, tak jak ten ptaszek, pewnego dnia podpadł swojemu promotorowi. Dlatego ten postanowił go ukarać. Pogadał z kolegami, żeby uwalili jego złożoną w innym miejscu pracę habilitacyjną. Wcześniej go o tym lojalnie uprzedzał, ale doktor nie słuchał. Więc choć, jak potem mówili specjaliści, praca była na przyzwoitym poziomie, może nie na Nobla, ale absolutnie spełniająca wszystkie kryteria, to została uwalona. Tyle że Rudzik się zbiesił. Wiele lat znosił upokorzenia, ciężko pracował, a teraz został z niczym, a przecież chodziło o „życiową sprawę”. Postanowił się zemścić i poszedł do prokuratury.
Nie, chodziło o pieniądze, bo w naszej nauce właśnie o pieniądze głównie chodzi. Jest w kraju parę tzw. agencji wykonawczych, które dzielą pieniądze przeznaczone na badania. Znów, na papierze wszystko jest piękne i transparentne, szacowni eksperci, w zdecydowanej większości polscy uczeni, po zapoznaniu się z wnioskami, znów w tajnym głosowaniu, decydują, kto z jakim projektem zasługuje na to, żeby zasponsorować z publicznych pieniędzy jego badania. Ale nasz Rudzik miał materiały, m.in. nagrania, z których wynikało, że kilku szacownych profesorów specjalnie wynajęło sobie w stolicy mieszkanie, w zaciszu którego spotykali się przed ważnymi głosowaniami i ustalali, kto pieniądze dostanie, a kto nie. W każdym razie to jedna z nielicznych historii, która skończyła się wyrokiem pozbawienia wolności dla profesora, choć z tego, co słyszałem, to nie za ustawianie grantów, a raczej nierzetelne wydatkowanie publicznych środków, które w ten sposób pozyskał. Bo pozostałym uczestnikom tego procederu włos z głowy nie spadł, a sprawę szybko wyciszono. Zresztą pan profesor chyba też odsiadki na razie uniknął.
Jeszcze się nie obronił, ale pewnie niedługo się doczeka, wzięli go na swojego rodzaju kwarantannę. Nie mówiąc już o tym, że chyba ostatecznie rada naukowa/rada wydziału, która sprawę prowadziła, pozbyła się tego gorącego kartofla. Dla mnie jednak jeszcze gorszą rzeczą jest reakcja środowiska na tę aferę. Nie było potępienia, nikt nie zerwał z panem profesorem stosunków towarzyskich. Nikt mu nie dał po buzi, nie uznał, że ten człowiek stracił zdolność honorową, nie przestał podawać mu ręki. Kiedy pytałem o niego starszych kolegów, odpowiadali, odwracając wzrok: „No cóż, pan profesor rzadko nas teraz odwiedza, a szkoda”. Zaś rada naukowa/wydziału, gdzie odbywała się ta cała szopka, przyciśnięta do muru przez władze zwierzchnie zrobiła wszystko, aby rozmyć odpowiedzialność. Obecnie to wygląda tak, że: „dr Rudzik w zasadzie jest sam sobie winien”, „habilitację nam zlecono”, „praca leżała nie do końca w kompetencji Rady”, „były przecież jednoznaczne recenzje negatywne, a reszta się na tym nie znała i głosowała w zgodzie z nimi”, „działaliśmy zgodnie z procedurami”, „w sumie to nic wielkiego się nie stało, przecież to tylko habilitacja” etc. Tak więc w tak ważnej sprawie okazuje się, że w zasadzie winny jest tylko sam zainteresowany, a stosowne ciało kolegialne nie widzi nawet potrzeby, aby w tak ewidentnej sprawie człowieka choćby przeprosić, o jakiejś propozycji zadośćuczynienia nie wspominając.
Z tego, co mówią jego koledzy, jest inteligentny, a nawet pracowity. Pewnie kolejnego Google by nie wymyślił, ale podobno miał niezłe osiągnięcia – przynajmniej w skali Polski. Został zresztą wcześniej członkiem PAN, czyli był znany w polskim środowisku i pewnie miał sporo publikacji.
Pewnie mógł mieć to wszystko bez kombinowania i bez niszczenia współpracowników. On po prostu system zaadoptował do polskiego bagienka i nie jest w tym wyjątkowy. Jedyną różnicę stanowi to, że w przeciwieństwie do wielu innych wpadł i został skazany, a sprawa była opisywana w mediach, choć też nieprzesadnie nagłośniona.
Po co dorobkiem, kiedy wystarczy mieć publikacje? To kolejny przykład systemu, który się zdegenerował, również w skali światowej, ale w Polsce przekroczyło to wszelkie granice absurdu. Kiedyś publikacje były sposobem wymiany myśli naukowej i jako takie pełniły ważną rolę. Ale w którymś momencie, kiedy w nauce zaczęło być coraz więcej pieniędzy podatnika, biurokraci, którzy decydowali o ich wydawaniu, musieli mieć jakieś proste kryteria i tak zaczęła się tzw. cała scientometria. Czyli zabawa w coraz bardziej złożone miary oceny pracy naukowej bazujące na różnych zewnętrznych jej znamionach – przede wszystkim na publikacjach właśnie. W wiodących ośrodkach na świecie wielu krytykuje ten system i zmiana już następuje, ale należy też stwierdzić, że w Polsce zasada „publish or perish” (ang. publikuj albo zniknij) odegrała na pewnym etapie pozytywną rolę. Tyle że jak prawie każda rzecz używana bez głębszego zrozumienia z czasem zmieniła się we własną karykaturę. Najlepiej podsumowuje to pewien tekst, dość popularny w czasie mojego pobytu w Cambridge, który chyba jeszcze do świadomości naszych „naukawych” decydentów nie dotarł. Idzie to tak: „Kiedy naukowiec aplikuje do instytucji akademickiej o pracę, to zadają mu pytania, aby ocenić jego przydatność. Najlepsze pytają cię, co zrobiłeś i co dalej zamierzasz robić. Dobre pytają, gdzie publikujesz. Przeciętne – ile publikujesz. Ale są takie, które chcą wiedzieć, ile godzin spędzasz w pracy. Jednak istnieją i takie, gdzie najważniejsze jest podpisanie listy obecności. Ale zdarzają się i te, którym wystarcza, że mając osobę na etacie, liczy się im ona do uzyskania finansowania od władz”. Wiem, jestem złośliwy, ale w polskich warunkach kluczowe są dwa ostatnie pytania. Trzeba czasem się zjawić w pracy, ale przede wszystkim podpisać listę obecności – bez tego często nie ma wypłaty.
A pani myśli, że w życiu jest jak w filmie? Był taki – „Dwunastu gniewnych ludzi”. Tam jeden sprawiedliwy jest w stanie poruszyć sumienia pozostałych. Ale nie tu. Pytała pani o reakcje środowiska. Były jeszcze takie: cholera, czemu się dobrali właśnie do informatyków, a nie biologów, przecież ci to dopiero kombinują z kasą, i to o ile większą, a my zawsze mamy za mało. I: co zrobić, żeby to zamieść pod dywan? Bo w tym środowisku wszystko się zamiata.
Znam te wszystkie lamenty, że ministerstwo złe, głodem naukowców bierze. Ale, po pierwsze, jakoś jesteśmy w stanie utrzymać z pieniędzy pozabudżetowych nasze centrum badawcze. I pracownicy jakoś nie narzekają, że nie mają co jeść. A proszę pamiętać, że zajmujemy się dziedziną podstawową i trudno sprzedawalną jak matematyka. Mało tego, co roku udaje mi się przekonać kilka firm do tego, żeby zasponsorować organizowane przez nas Letnie Praktyki Badawcze dla wyróżniających się studentów i doktorantów. Trzeba się przy tym napracować, nagadać, pobiegać z czapką, ale to możliwe. Zamiast narzekać, trzeba przynajmniej spróbować. Ja też pamiętam ten wywiad, profesor narzekał, że nie mają pieniędzy na bibliotekę, która przez to zmarnieje. A czy spróbowali ich poszukać gdzieś indziej poza wyciąganiem ręki po dotację od władz? Mówi też, że mają publikacje, a nie dają im pieniędzy. Tylko czy coś z tych publikacji wynika? Obawiam się, że z wielu niestety niewiele. Ja jestem przekonany, wiem, że jeśli ma się do zaoferowania coś, co ma wartość, to da się to zmonetaryzować – tak to działa np. w Cambridge. I proszę nie opowiadać mi o nierynkowości badań podstawowych czy ogólnie pewnych dziedzin. Znam nawet przypadki filozofów uniwersyteckich, w tym co najmniej jednego profesora, którzy potrafią być użyteczni i sprzedać swoją wiedzę, umiejętności i wyniki prac. W dodatku w dalszym ciągu zajmując się badaniami, tj. to, co produkują jako filozofowie, jest bezpośrednio monetyzowalne. Jeden np. robi biznes na stoicyzmie, czyli kierunku filozoficznym zapoczątkowanym jeszcze w starożytnej Grecji. Ale wracając do wspomnianego wywiadu: uwadze większości czytelników uszła zapewne informacja, że ten profesor zatrudniony jest pewnie na około jedną trzecią etatu. Czyli faktycznie jego pensja w pełnym wymiarze wynosiłaby 4,5 tys. zł. Poza tym, jak się poszuka, to wychodzi, że ma też etat w Akademii Marynarki Wojennej. I niewykluczone, że na tym nie koniec. Ci bardziej mobilni mają przynajmniej po trzy, cztery fuchy, bez problemu wyciągają po 10 tys. zł i więcej. Miesięcznie. Nie, żeby to było dużo, ale opowieści, że nie ma się za co butów dzieciom kupić, są po prostu nieuczciwe. No, chyba że są to bardzo drogie buty.
Odnosiłem się już kiedyś do tego w tekście pt. „Uniwersytet potiomkinowski obiecuje innowacje”, który wraz z prof. Jerzym Marcinkowskim napisaliśmy w 2008 r. do „Rzeczpospolitej”. Mówi pani, że wystarczy dawać pieniądze tym, którzy coś robią, i będzie OK. Ten system od lat próbuje się wdrożyć – oceny parametryczne, menedżerowie nauki – ale bez powodzenia. Tutaj decydujące jest prawo Goodharta, które mówi, że jeśli chce się wprowadzić ocenę systemu, to ten, kiedy pozna parametry, dostosuje się do nich. I znajdzie sposób, żeby je oszukać. Tak się właśnie dzieje. Mówi pani, że poniżej godności naukowców jest bieganie z czapką. Taki prawdziwy, godny, nic, tylko siedzi w wieży z kości słoniowej i wymyśla przełomowe rzeczy. Tylko dlaczego nasi niemal niczego nie wymyślają? Bo są zajęci kombinowaniem, jak tu dobrać się do miodu, czyli publicznej kasy.
Musi mieć apetyt i motywację. Stefan Banach, wielki polski matematyk, choć miał niezłą pensję profesorską, a było to w II RP, z powodu swojego kawiarnianego trybu życia popadł w długi i aby się utrzymać na powierzchni, zaczął pisać podręczniki matematyczne dla szkół średnich. Świetne. Alfred Tarski, logik, nie dostał katedry, więc uczył dzieci w szkole średniej. Dlaczego Galileusz satelity Jowisza nazwał gwiazdami medycejskimi? Bo zabiegał u Medyceuszy o środki na badania.
Naprawdę? Ponad 40 lat temu kilku matematyków z Oxfordu, w tym mój mentor, prof. John Ockendon, zauważyło, że to, jak była zorganizowana praca matematyków i finansowanie badań, wpływało od pewnego czasu negatywnie na rozwój nauki. Opłacanie tylko z budżetowych pieniędzy powodowało, że brakowało symulacji intelektualnej i prawdziwych problemów do rozwiązywania. Kiedy zaczynali starać się o to, aby połączyć działania naukowców z przemysłem, ich koledzy wieszczyli, że to się źle skończy, bo nauka nie może iść na postronku biznesu. Niektórzy nawet posuwali się do sformułowań typu „prostytuowanie się za pieniądze” (ang. money whore) etc. Czas pokazał, że mieli rację: właśnie ten mariaż okazał się zbawieniem dla nudy uniwersyteckich sal. Obecnie co roku, w różnych europejskich ośrodkach naukowych, odbywają się warsztaty pod hasłem „European Study Group with Industry”, czyli spotkanie matematyki ze światem biznesu, na których naukowcy i studenci różnych dziedzin spotykają się ze światem biznesu. Dostają do rozwiązania konkretne problemy. Raz było to wykorzystanie korytarzy powietrznych, tak aby poprawić przepustowość i zwiększyć bezpieczeństwo lotów. Innym razem chodziło o to, aby tak skoordynować dostawy buraka cukrowego do ciasnych magazynów, żeby fabryka dała radę go przerobić na cukier, a bulwy nie popsuły się, czekając na proces produkcyjny. Z tego się biorą dobra nauka i lepsze życie ludzi. Firmy mają konkretne problemy, za rozwiązanie ich chcą płacić. Pracując nad nimi, mamy szanse wpaść na pomysły, które przełożą się nie tylko na przedsiębiorstwo A czy B, ale na dużo więcej. To mój świat. Może opowiem jeszcze taką historię: mój drugi mentor, prof. Andy Hopper, informatyk z Cambridge, założyciel wielu firm, milioner i kapitalista, ale przede wszystkim uczony, sprzedawał kiedyś jedno ze swoich przedsiębiorstw Larry’emu Ellisonowi – twórcy i szefowi Oracle, jednej z największych korporacji informatycznych na świecie. Aby zamknąć transakcję, Larry Ellison przyleciał swoim odrzutowcem do Cambridge i odwiedził ich na wydziale. Panowie pogadali, pouśmiechali się do siebie, ale jako że wszystko było już wcześniej spięte, po półgodzinie podpisali umowę. Larry Ellison miał do odlotu jeszcze pięć godzin, więc zadał pytanie, co jeszcze ciekawego mają. Hopper przeprosił, wciągnął swojego najbliższego współpracownika do pomieszczenia obok, a była to toaleta, i zaczęli się naradzać. „Larry chce kupować! Co jeszcze możemy mu pokazać, co jeszcze sprzedać?” – naciskał. I to jest uczciwe: mamy towar i go sprzedajemy. Rzetelnie rozwiązujemy problemy i za to bierzemy pieniądze, tworzymy wartość dodaną.
Podobno tak właśnie było – zupełnie jak w polskim kinie, gdzie kluczowe sceny często dzieją się w toalecie, np. choćby w „Popiele i diamencie”. Poza tym historia ta dobrze pokazuje konieczną determinację w zdobywaniu zleceń i środków na badania. Ale oczywiście nauki, przynajmniej takiej, jaką ja znam, nie robi się w kiblu. Trzeba mieć do tego zarówno przestrzeń, jak i sprzęt. Znane mi kampusy zapewniają jedno i drugie, starają się stworzyć naukowcom takie środowisko, żeby chcieli w nim przebywać, aby dobrze było im w nim pracować. Jak to wygląda u nas? Cóż, niejednokrotnie zbudowano i wyposażono, często za unijne pieniądze, wspaniałe budynki. Tyle że nazbyt często szybko robi się tam pusto, bo nie ma w nich prawdziwego naukowego życia. Na świecie pracodawcy robią wiele, żeby zatrzymać mózgowców w miejscu ich pracy. Aby dobrze się w nim czuli i chcieli w nim przebywać. Jak będą zadowoleni, dadzą więcej z siebie.
Bo mądry pracodawca będzie się starał, żeby jego załoga była najedzona, wyspana, zadowolona. Żeby chciała pracować i miała do tego warunki. U nas raczej przeciwnie, kto by tam siedział wieczorami? Zdaję sobie sprawę, że trudno w to uwierzyć, ale w większości placówek naukowych o godzinie 15 po korytarzach wiatr wieje. Ekipa poszła robić fuchy. No, chyba że to uczelnia i mają studentów wieczorowych. Mało tego, dziwacy, którzy chcą pracować, traktowani są jak wrzody na pośladkach. Żeby móc popracować dłużej, potrzebna jest specjalna zgoda odnośnych władz. Ale i tak różnie bywa, np. kolega z innego instytutu, kiedy zasiedział się w robocie, musiał uciekać przez płot, gdyż okazało się, że ochroniarze spuścili psy. Uszedł cało, bo jest sportowcem, bierze udział w biegu rzeźnika, więc sobie poradził.
Proszę mnie nie rozśmieszać – w świetlicach wiejskich są lepsze komputery. Tutaj chodzi przede wszystkim o wygodę i święty spokój. Oxford czy Cambridge są tak dobre, bo mają sposób na zagospodarowanie ekscentryków. Naszym sposobem jest eliminacja każdego, kto odbiega od schematu. I trudno to zmienić, choć na naszą skromną skalę próbujemy. A stawka jest bardzo wysoka – świat dookoła zmienia się błyskawicznie. Tymczasem w Polsce mamy spetryfikowany system będący tylko nieco unowocześnioną odmianą feudalnego folwarku. Zaś faktem jest, że ludzie czerpiący korzyści z tego stanu rzeczy wmawiają nam, że podobno mamy jakąś naukę, a tymczasem wydając co roku bardzo dużo pieniędzy, zafundowaliśmy sobie krzesło elektryczne, na którym niszczymy talenty i tracimy kolejne szanse.
Tekst po poprawkach, przed ostateczną autoryzacją
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama