- Uczelnie odziedziczyły kilka słabości po poprzedniej epoce. Zmiana zasad finansowania pomogłaby im się przekształcić - mówi prof. Jarosław Górniak.
Prof. Jarosław Górniak, dziekan Wydziału Filozoficznego na Uniwersytecie Jagiellońskim / Dziennik Gazeta Prawna
Szkolnictwo wyższe było poddane dynamicznym przemianom. Co mimo to pozostało niezmienione?
(cisza.)
Halo, panie profesorze?
Przepraszam, ale coś mi kipi, bo gotuję w tej chwili obiad, a wynika to z tego, że naukowcy, i to pozostało niezmiennie, nadal muszą jeść. I nie nauczyli się przetrwać tylko na tym, co duchowe.
Czyli znowu będziemy rozmawiać o pieniądzach.
Między innymi. To, co nie może odejść w przeszłość, to są nadal za niskie nakłady na naukę. W ostatnich latach wiele zainwestowano w infrastrukturę badawczą, ale nie zmieniło się to, że poziom wydatków zarówno z budżetu państwa jak i z przedsiębiorstw nadal jest niski.
A może problemem nie są niskie nakłady z budżetu, ale mentalność naukowców rodem z PRL – którzy mają pozycję roszczeniową i postępują zgodnie z hasłem: „czy się stoi, czy się leży, 3 tys. się należy”, zamiast sięgać po środki europejskie, których przecież obecnie jest wiele?
Z tym nie mogę się zgodzić. Problem bierze się z tego, że aby mieć szanse otrzymać pieniądze z Horyzontu 2020 albo konkursu grantowego, który organizuje Europejska Rada Nauki, trzeba mieć już jakieś osiągnięcia, np. publikacje w prestiżowych czasopismach takich jak „Nature” i „Science”. Ale, aby prowadzić badania na takim poziomie, trzeba mieć odpowiednie zaplecze finansowe. Jesteśmy zatem w błędnym kole – nie mamy środków, zatem nie mamy na nie szans.
Czy tylko brak środków decyduje o tym, że nie mamy szans o nie konkurować?
Aby odpowiedzieć na pytanie – dlaczego polska nauka obecnie przegrywa w rywalizacji o te fundusze – musimy spojrzeć, co się stało z polskim życiem akademickim w ostatnim dwudziestopięcioleciu. Mieliśmy boom edukacyjny, który został obsłużony. Liczba studentów wzrosła pięciokrotnie. A kadra dydaktyczna przez dłuższy czas tego boomu jedynie o 20 proc. Zatem naukowcy zostali znacznie obciążeni pracą, aby wypełnić ten popyt. A to skutkowało obniżeniem zaangażowania w działalność naukową. Teraz stoimy przed wyzwaniem, aby podnieść jakość zarówno badań, jak i dydaktyki.
A nie ma pan wrażenia, że przemiany na uczelniach utrudnia nie tylko demotywujący sposób ich finansowania, ale także ich skamieniała struktura. W tym zakresie nie zaszły żadne zmiany. Przykładowo nie skorzystały z możliwości wyłonienia rektora w drodze konkursu, a nie wyborów. Czyli nadal wolą wybierać ulubieńca kadry, a nie menedżera.
W Polsce rzeczywiście w tym zakresie nic się nie zmienia. Mamy autonomię uczelni, o którą walczono w komunie. W sposób naturalny jesteśmy wyczuleni na to, aby została ona utrzymana. Wprowadzenie zewnętrznego sterowania uniwersytetem nie dałoby nam gwarancji, że poprawiłoby się zarządzanie. Przeprowadziłem analizę niemieckich uniwersytetów. Ten kraj ma inny system zorganizowania szkolnictwa wyższego. Tam poszczególne landy odpowiadają za szkolnictwo wyższe i kształtują w tym zakresie ustawodawstwo. Porównałem dwie ustawy, w ramach których działają bardzo dobre uniwersytety: Bawarii i Berlina. W Bawarii jest powoływana rada nadzorcza uniwersytetu – w połowie składa się z przedstawicieli uczelni, w drugiej z reprezentantów z zewnątrz. Prezydent (czyli odpowiednik naszego rektora) jest wyłaniany spośród profesorów szkoły wyższej przez ową radę nadzorczą. Natomiast w Berlinie system wygląda podobnie jak w Polsce. Uniwersytetem zarządza jego społeczność akademicka z rektorem na czele. W obydwu przypadkach, w landach tych mamy świetne uniwersytety. Zatem o ich poziomie nie decyduje sposób powoływania w nich władz. Natomiast na pewno dobre zarządzanie jest jednym z warunków sukcesu.
Co jeszcze można uznać za relikt rodem z PRL w przypadku szkolnictwa wyższego?
Administrację. Odziedziczyliśmy jej słabość po poprzedniej epoce. Niski poziom kompetencji części tej kadry, relatywnie niski poziom wynagrodzeń, mała możliwość dokonywania restrukturyzacji, słabe zarządzanie. Administracja publicznych szkół wyższych w większości przypadków nie jest w stanie samodzielnie prowadzić spraw związanych z organizacją nauki czy dydaktyki. Inaczej to wygląda w niektórych niepublicznych szkołach wyższych, gdzie ta kadra prowadzi projekty, aktywnie wspiera techniczne przygotowanie wniosków o badania. Ale i w publicznych są już wyspy dobrej roboty, choć na ogół branżowe: a to w finansach, a to w zakresie informatyzacji, a więc to się da zmieniać. Trzeba też odejść od starego w kształceniu, zwłaszcza doktorantów, ale i magistrów: musimy położyć bardzo duży nacisk na rozwijanie umiejętności tworzenia i weryfikowania nowej wiedzy naukowej, a nie tylko przyswajanie i transmisję istniejącej. To oznacza radykalne przesunięcie akcentu na kompetencje metodologiczne i analityczne oraz praktyczne umiejętności projektowania i realizacji badań, precyzowania i rozwiązywania problemów. Tam, gdzie trzeba, warto się posiłkować w tym dziele kadrami z zagranicy. Ogólnie trzeba podnieść poprzeczkę, i to sporo.