Brutalna walka o pieniądze, oszustwa, przekupstwa – najmądrzejsi przedstawiciele ludzkości stworzyli globalny system ocen swoich naukowych dokonań, który zamienił ich świat w piekiełko machinacji i tajnych układów. System, który jednocześnie stał się milowym krokiem w rozwoju nauki
Get me off Your Fucking Mailing List” – artykuł pod takim tytułem, składający się z powtarzanego przez 10 stron tego samego dosadnego zdania, został w zeszłym roku oficjalnie przyjęty do publikacji przez naukowe czasopismo „International Journal of Advanced Computer Technology”. Wystarczyło, że autor wpłaci jeszcze 150 dolarów opłaty manipulacyjnej i materiał poszedłby do druku. E-mail z załączonym tekstem obelgą podesłał redakcji tego periodyku australijski naukowiec dr Peter Vamplew, mając nadzieję, że jego adres poczty elektronicznej zostanie w końcu usunięty z listy spamerskiej – był bowiem zasypywany ofertami udziału w bezwartościowych pseudokonferencjach naukowych czy płatnych publikacji w „prestiżowych” wydawnictwach. Vamplew sam nie napisał tych słów, sięgnął po głośny list otwarty z 2005 r. dwóch amerykańskich badaczy Davida Mazieresa i Eddiego Kohlera. Protestowali oni w ten sposób przeciwko organizowaniu spotkań naukowców, których jedynym celem jest zarabianie pieniędzy przez organizatorów. Jakim zaskoczeniem musiała być dla Vamplewa reakcja pisma, które oceniło jego załącznik jako doskonały i zaproponowało publikację za „drobną opłatą”.
Tę kuriozalną historię opisał w blogu Scholarly Open Access Jeffrey Beall, który od 2012 r. na bieżąco aktualizuje swoją listę drapieżnych wydawców, czyli takich, którzy jego zdaniem – delikatnie mówiąc – nie przykładają się do rzetelnej, jakościowej oceny publikowanych artykułów naukowych, byle tylko zarabiać na tym pieniądze.
Swój środowiskowy skandalik miała też Polska – w 2007 r. psycholog Tomasz Witkowski opublikował w popularnonaukowym miesięczniku „Charaktery” pod fikcyjnym nazwiskiem – nieistniejącej w rzeczywistości psychoterapeutki z Francji Renaty Aulagnier – artykuł pt. „Wiedza prosto z pola”, opisujący nową psychoterapię. „Artykuł zawiera same kłamstwa i fantazje niemające absolutnie żadnych podstaw naukowych oraz plagiat dodany przez redakcję. Mogę to stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, ponieważ jestem jego autorem, występującym pod pseudonimem Renata Aulagnier” – oświadczył po ukazaniu się materiału Witkowski. Tłumaczył, że chciał w ten sposób m.in. wykazać, jak łatwo można rozpowszechnić kompletną bzdurę, przy okazji na tym zarabiając. Że nawet poważne czasopisma chwalące się radami naukowymi z profesorami i doktorami nie dają gwarancji rzetelności treści, które się na ich łamach ukazują. Redakcja „Charakterów” przyjęła cios z godnością. Przyznała się do błędu, przeprosiła i ogłosiła wprowadzenie zmian proceduralnych, które będą zapobiegać tego typu wpadkom.
Wszystko można policzyć
Te nagłośnione przez media przykłady patologii to niestety tylko wierzchołek góry lodowej. Gra toczy się o zbyt duże pieniądze, dotyczy zbyt wielu grup interesów i zbyt silnie decyduje o losie ludzi i instytucji, by – skądinąd słuszny w założeniach – ogólnoświatowy system oceniania jakości pracy naukowej pozostał wolny od degeneracyjnego wpływu ciemnej strony ludzkiej natury. System ten, którego początki sięgają lat 60. ubiegłego wieku, zakłada ilościową ocenę jakości nauki. Wprowadza przeróżnego rodzaju punkty, mierniki, rankingi czy wskaźniki, które dzięki skomplikowanym programom komputerowym nieustannie przeliczają – wydawać by się mogło – niewymierną przestrzeń, czyli wiedzę. Podstawową informacją, którą komputery mielą w swoich systemach operacyjnych, jest publikacja pracy naukowej.
– Publikacja stała się dla naukowców narzędziem wykorzystywanym do rywalizacji na globalnym rynku. A walczymy o ograniczone zasoby – nie tylko uznanie środowiska, lecz przede wszystkim sponsorów. Bez pieniędzy rozwój nauki, badań nie jest dziś możliwy. Dlatego tak istotne było stworzenie systemu ocen pracy naukowców, który byłby akceptowalny na całym świecie, a przy tym uczciwy i prosty. Jest on oczywiście pełen wad i nieustannie jest krytykowany, lecz nikt nie wymyślił na razie innego sposobu. A przecież rządy czy uczelnie muszą mieć jakąś wymierną podstawę, kryterium, by sensownie dzielić i tak niepokrywające wszystkich potrzeb pieniądze – zauważa prof. Roman Cieślak, prorektor ds. nauki Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.
W połowie lat 50. XX wieku badacz z Filadelfii Eugene Garfield wpadł na pomysł, jak efektywnie wykorzystywać informacje pojawiające się w literaturze naukowej. Opracował metodę oceny czasopism, która miała pomóc w wytypowaniu tych lepszych, publikujących bardziej wartościowe materiały. Swoją metodę nazwał Impact Factorem, wskaźnikiem wpływu czy miarą oddziaływania. Polegało to na obliczaniu średniej liczby cytowań z każdego pisma, które otrzymywał. Rozumował tak: o wartości publikacji decydują inni badacze, którzy się na nią powołują. Tworzony w ten sposób niejako z automatu wskaźnik cytowań wydawał się sprawiedliwym miernikiem osiągnięć naukowca – wszak jeśli na pracę jednego eksperta powołało się stu innych, a na drugiego zaledwie kilku, to wysiłkowi tego pierwszego przypisano większe znaczenie.
Pierwszy indeks cytowań stworzony przez Garfielda – Science Citation Index – ukazał się w 1964 r. i objął około stu tysięcy artykułów opublikowanych dwa lata wcześniej w kilkuset czasopismach. Garfield założył w Filadelfii Instytut Informacji Naukowej (ISI), który zaczął publikować indeks co roku, systematycznie zwiększając listę ocenianych w ten sposób czasopism, czym zapoczątkował trwającą do dziś erę parametryzacji każdej dziedziny nauki. ISI zostało w 1992 r. kupione przez kanadyjską korporację wydawniczą The Thompson Corporation (dziś Thompson Reuters Corporation), która dzięki stworzeniu i przetwarzaniu gigantycznych baz naukowych publikacji i ich autorów uczyniła z Impact Factora ogólnoświatowe narzędzie do oceniania. Lista filadelfijska, tak w Polsce przyjęło się nazywać bazy ISI, stała się fetyszem, od którego zależy los jednostek naukowych i pracujących w nich naukowców.
– Nie przewidywaliśmy, że ludzie uczynią z tego wskaźnika narzędzie, za pomocą którego będą podejmowane decyzje o przyznawaniu grantów czy funduszy – dziwił się sam Garfield, widząc, jak jego dziecko podbiło cały glob. – Nadużywanie Impact Factora może doprowadzić do tego, że stanie się on istną plagą – wtórował mu prof. Robert H. Austin z Uniwersytetu w Princeton.
Punkt to pieniądz
Plaga nadeszła. W ślad za Impact Factorem pojawiły się inne wskaźniki – choćby indeks Hirscha, który, mówiąc w uproszczeniu, uwzględnia nie tylko sumaryczną liczbę publikacji i cytowań, lecz także ich częstość. Punktomania szybko zawładnęła całym światem nauki – poszczególne państwa zaczęły wprowadzać własne, lokalne systemy punktacji. Pojawiły się kolejne konkurencyjne bazy i wskaźniki, a jednostki naukowe, autorzy i wydawcy zaczęli bić się o miejsca w tych rankingach. Kilkanaście lat temu szaleńcza parametryzacja literek pojawiła się także nad Wisłą. Resort nauki zaczął publikować własne listy czasopism naukowych, które są uwzględniane przy ocenie instytutów czy uczelni. Dziś obowiązują listy: A, B i C, ale kryteria umieszczania na nich czasopism zmieniają się – jak kpią krytycy tego rozwiązania – szybciej niż trwa cykl wydawniczy kwartalnika.
W efekcie doszło do sytuacji, w której zbieranie punktów stało się celem samym w sobie. Naukowcy muszą publikować artykuły, by zwiększać swój wskaźnik cytowań. Od tego zależy ich kariera naukowa i szanse na zdobycie sponsorów dla swoich badań. Szukają więc dojścia do pism o najwyższej punktacji i szans na zwielokrotnienie cytowań. Jednocześnie każda taka publikacja przynosi punkty ich pracodawcom – uczelniom, instytutom czy jednostkom badawczo-rozwojowym. Im więcej te placówki uzbierają punktów, tym lepiej wypadają w ocenie parametrycznej ich dorobku naukowego, co z kolei oznacza szansę na większą dotację. Wymagają więc od swoich podopiecznych masowej produkcji artykułów, czasami niezbyt zważając na ich jakość. Z kolei wydawcy starają się awansować w rankingach, by móc oferować autorom publikacji jak najwyższą ich punktację. Wtedy nie będą narzekać na brak chętnych, co oznacza wzrost dochodów. Upowszechnienie internetu okazało się w tej branży przełomem. Wydawcy zaczęli proponować publikację w trybie otwartego dostępu, open access. Oferta jest genialna w swojej prostocie – autor publikuje w czasopiśmie artykuł, który zostaje udostępniony w sieci za darmo dla wszystkich chętnych. Musi jednak za to zapłacić, bo przecież wydawnictwo musi sobie zrekompensować utratę dochodu za mniejszą sprzedaż płatnych egzemplarzy.
– Impact Factor stał się fetyszem. Przy ocenie parametryzacyjnej jednostek naukowych stało się ważniejsze, gdzie publikują ich pracownicy, niż co publikują. W ostatnich czterech latach było w Polsce niemalże milion zdarzeń ewaluacyjnych, czyli przede wszystkim publikacji. Nikt nie jest w stanie tego wszystkiego przeczytać, nie mówiąc o rzetelnej ocenie. System punktowy sprowadził się do oceny naukowca. Dziekan myśli tak: skoro punkty oceniają mój wydział, to ja też ocenię mojego pracownika przez pryzmat punktów, które mi przynosi. Żaden państwowy przepis nie wymaga zdobycia punktów do rozpoczęcia postępowania habilitacyjnego. Ale funkcjonuje niepisane prawo, że bez punktów nie ma na to szans. Młodzi wiedzą to doskonale, dlatego ciułają punkty, jak mogą i bardziej się im opłaca pojechać na 15 kiepskich konferencji czy napisać 15 słabych artykułów, niż poświęcić kilka lat na opracowanie dużej monografii – zwraca uwagę na słabość systemu dr Emanuel Kulczycki z Instytutu Filozofii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, członek Rady Młodych Naukowców.
– Jeśli młody człowiek chce poświęcić się karierze naukowej, musi przede wszystkim myśleć o punktach. Etat na uczelni jest praktycznie nieosiągalny, zawiera się kontrakty czasowe, które łatwo rozwiązać, jeśli nie jest się efektywnym dostarczycielem punktów swojemu pracodawcy – tłumaczy uczelnianą codzienność Piotr Dzik, wykładowca w Katedrze Projektowania Graficznego i Multimediów Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach.
– Warunkiem pozostania na uczelni jest doktorat. A to z kolei oznacza, że trzeba wcześniej uzbierać odpowiednią liczbę punktów. Najlepiej publikować w angielskojęzycznych wydawnictwach, bo są wyżej punktowane od polskich. Opłaca się też pisać raczej pojedyncze artykuły niż duże opracowania, bo punktacja podobna, a oszczędza się czas. Niestety, Polakom trudno jest się przebić do prestiżowych pism z teoretyczną pracą, bo tam liczą się konkretne wyniki badań. Ale na ich prowadzenie nie mają zbyt wielu środków, więc jeśli próbują zgłaszać swoje teorie do topowych magazynów, to czekają na odpowiedź po kilka lat. Punktami trzeba się jednak wykazać już teraz, więc pozostaje im publikacja w trybie open access. Niestety, za taki artykuł na 8–10 stron z podaniem źródeł trzeba zapłacić np. tysiąc funtów. A skoro punkty za publikacje jako miernik oceny w ogóle nie mają związku z dydaktyką, to w tych warunkach to cud i wyraz wysokiej etyki środowiska, że jeszcze w ogóle czegokolwiek uczymy studentów – opisuje Piotr Dzik.
Fabryki cytowań
Gdzie jest popyt, pojawia się podaż. W odpowiedzi na pustawe kieszenie naukowców wyrosły jak grzyby po deszczu firmy, które oferują stosunkowo tani i szybki sposób na podreperowanie punktowego konta. Organizują np. konferencje naukowe, w których udział kosztuje 500–700 zł. W zamian uczestnik spotkania może wygłosić referat, a następnie zostanie on wydany jako rozdział w pokonferencyjnej monografii.
– Za taką publikację ministerialne przepisy dają z automatu cztery punkty. Spotkałem się z ofertą konferencji, w której „uczestnik może zaprezentować dowolny temat z zakresu wszystkich nauk” – opisuje dr Emanuel Kulczycki.
W myśl zasady: klient nasz pan, dla zapracowanych naukowców są oferty umożliwiające dopisanie się do monografii bez potrzeby uciążliwych wyjazdów na konferencję. Wystarczy w internetowej ofercie wyszukać interesujący nas temat, wysłać plik z własnym tekstem, opłacić koszt wydania i gotowe. „Cena wydania rozdziału o objętości nie przekraczającej 1 arkusza wydawniczego (40 tys. znaków licząc ze spacjami) wynosi 850 zł netto. Do tej ceny należy doliczyć podatek VAT w wysokości 23 proc.” – brzmi treść jednej z takich ofert.
Ale degeneracja podgryza nawet świat prestiżowych wydawnictw. Redaktor naczelny pewnego estońskiego wydawnictwa z listy filadelfijskiej wymuszał od autorów umieszczanie cytatów z jego pisma. Inne każą dopisywać swoich autorów do literatury zawartej na końcu artykułu. Powstają całe spółdzielnie czy farmy cytowań – szefowie kilku pism umawiają się ze sobą i nawzajem wymieniają w publikacjach, by sztucznie zwiększać Impact Factor. Ba, nawet tylko po to są zakładane w różnych krajach nowe magazyny, by stawać się fabryczkami cytowań. Istnieje nieformalna giełda, na której można po prostu je kupić. Za pieniądze można też załatwić sobie publikację w piśmie z listy filadelfijskiej, z gwarancją pozytywnych recenzji – koszt zaledwie 2 tys. dol., jak obiecuje autor oferty rozsyłanej e-mailem także do polskich naukowców.
Znany jest przypadek wydawnictwa z Ameryki Południowej, które dzięki takim machlojkom zostało sztucznie wywindowane w prestiżowych wysokopunktowanych bazach, dzięki czemu w ciągu roku zarobiło milion dolarów. Ale nawet przy mniejszym rozmachu pieniądze są duże. Jeśli np. za 10-stronicowy tekst autor płaci pismu tysiąc euro, a takich tekstów magazyn wydaje w druku 20 miesięcznie, to ma z tego 20 tys. euro. Ponieważ pisma te wychodzą w małej liczbie egzemplarzy, koszty druku nie są wysokie, a zarobek spory. Eksperci mówią wprost – to wyjątkowo intratny biznes.
Przy takiej ostrej konkurencji i nieczystych zagraniach nawet najbardziej uczciwi wydawcy muszą sięgać po odpłatność za teksty. To kwestia ich przetrwania na rynku.
– Jeszcze 20 lat temu każdy autor otrzymywał honorarium za swój artykuł – opowiada redaktor naczelny jednego z polskich czasopism naukowych. To było oczywiste. Ale wydawcy mieli dużą prenumeratę, która pokrywała koszty nawet w 80 proc. Do tego dochodziły wpływy z reklam i dofinansowanie od państwa. Kiedyś takie pisma wychodziły w tysiącach egzemplarzy, dziś to kilkaset sztuk, tymczasem koszty druku poszybowały, a dofinansowanie resortu się skończyło, bo wkroczyła Unia Europejska ze swoimi limitami pomocy państwowej. – Bez wprowadzenia opłat nie byłbym w stanie utrzymać pisma – tłumaczy szef periodyku.
Źle albo jeszcze gorzej
– System jest tak zbudowany, że młody naukowiec jest bity w tyłek. Ma niewielką pensję, pracę tymczasową i jeszcze musi płacić za swoją karierę. To działa jak system zamówień publicznych – w 100 proc. liczy się cena. Tak dzieje się nie tylko u nas, np. w Stanach Zjednoczonych tylko co trzeci doktorant ma szansę zaczepić się na uczelni. Jednak tam nie rozebrano tak jak w Polsce poduszki socjalnej dla naukowców. Mają oni o wiele większe szanse na zdobycie funduszy wspierających ich karierę. Polska wersja systemu pozwala państwu nie wydawać pieniędzy. Więc jak słyszę, że jesteśmy krajem nieinnowacyjnym, to odpowiadam: w socjologii poważne, wartościowe badanie społeczne to koszt co najmniej kilkudziesięciu tysięcy złotych. Sam program komputerowy do liczenia wyników sondaży kosztuje od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy. Chcesz zrobić badanie, to sobie znajdź źródło finansowania. Jednak nieliczni dostaną grant, dofinansowanie komercyjne czy dotację z uczelni – podsumowuje gorzko Piotr Dzik z katowickiej ASP.
– Młodzi i tak mają największe szanse na finansowanie swoich badań. Pustynia zaczyna się po 35. roku życia. Mamy ponad 40 tys. doktorantów, a środków finansowych coraz mniej. Ponadto nie powinniśmy się zgadzać na dofinansowywanie wszystkich projektów, bo polityka miski ryżu dla każdego spowoduje, że badań nikt nie będzie mógł zrobić. Doktorantów przybyło w ciągu 20 lat 10-krotnie. To jest prawdziwa patologia, a nie system punktowy. To jak spirala zbrojeń, przypomina Armię Czerwoną, gdzie liczyła się liczba żołnierzy, a nie ich wyszkolenie. To zresztą nie wina samych doktorantów, ale tego, że rozbudzono w nich złudne nadzieje. Z perspektywy uczelni opłaca się mieć naukowców z doktoratami. Zdarza się, że na jednym kierunku jest ich stu. To się szkole opłaca, bo przekłada się na większe dotacje. System parametryczny, sam w sobie sensowny, sprowadzony na poziom poszczególnych naukowców prowadzi do absurdu. Bo filolog z 15 punktami jest teoretycznie gorszy od fizyka z 70 punktami – podkreśla dr Emanuel Kulczycki z poznańskiej UAM.
Profesor Roman Cieślak dodaje do tego problem z nierównym traktowaniem uczelni państwowych i prywatnych. – Wydział uczelni prywatnej z kategorią A+ dostaje od państwa kilkakrotnie mniej pieniędzy na badania niż wydział uczelni państwowej z kategorią niższą. Niepubliczne placówki startują z państwowymi w tej samej grze, lecz rywalizują o inne nagrody, chociaż także realizują zadania publiczne. Wydaje się więc, że hochsztaplerka w zdobywaniu punktów, po którą rzekomo sięgają szkoły wyższe, nie jest problemem na tych prywatnych, tylko państwowych, bo to one mają dużo więcej do stracenia – zaznacza ekspert z SWPS w Warszawie.
Uważa jednak, że mimo wielu niewątpliwych wad czy nawet przypadków degeneracji system punktowy przyniósł nauce więcej dobrego niż złego. Dzięki niemu efekty prac naukowców stały się łatwo dostępne na całym świecie, zasady ocen są przejrzyste, a wszelkie błędy czy nieprawidłowości w metodologii badań łatwiejsze do wykrycia. – Dzięki internetowi coraz bardziej się ze sobą komunikujemy, a nauka się umiędzynarodowiła. Nigdy wcześniej nie było warunków na tak efektywną współpracę naukowców z różnych stron globu. To właśnie ilościowy system ocen pozwolił przyjąć podobne standardy na całym akademickim świecie, dzięki czemu możemy się ze sobą łatwiej porozumieć. To właśnie ten nieustannie krytykowany system daje moim naukowcom szanse na zdobycie zagranicznych grantów, na podzielenie się osiągnięciami naukowymi. Stworzenie szans to nowa funkcja światowej nauki – wtóruje prof. Aleksandra Łuszczyńska z SWPS we Wrocławiu, redaktor naczelna czasopisma „Anxiety, Stress, And Coping”.
Przyznaje, że wydawnictwa dobrze zarabiają na naukowych publikacjach, lecz podkreśla, że to dzięki nim wyniki badań są powszechnie znane. Bez wsparcia wydawców – uważa – nie udałoby się tak dynamicznie poszerzać nauki. A że robią na tym duże pieniądze?
– To biznes, który jednak się opłaca wszystkim. Oczywiście, zdarzają się pisma, które nie przestrzegają procesu edytorskiego, nie trzymają jakości recenzji i przyjmują cokolwiek, byle autor zapłacił. Lecz takie pisma nie trafiają do baz, gdzie notowane są prestiżowe wydawnictwa. Bo te odrzucają 80–90 proc. nadsyłanych artykułów. Co więcej, ujawniają powody negatywnej weryfikacji. Nie można też powiedzieć, że tylko od liczby publikacji zależy kariera naukowca. Medycznego Nobla dostała ostatnio osoba, która ma na swoim koncie zaledwie 39 publikacji. Tu najwyraźniej liczyła się ich jakość, a nie liczba – zastrzega prof. Aleksandra Łuszczyńska.
– Nie jest tak, że materiały publikowane w stosunkowo łatwiej dostępnym dla autorów trybie open access są nierecenzowane. Tygodniowo recenzuję kilka artykułów z całego świata. Robię to bez wynagrodzenia, dlatego wspieram te czasopisma, które sam uznaję za najbardziej wartościowe. Jeśli to nie ma sensu, to nauka nie ma sensu. To kwestia etyki badacza, czy wybierze trudniejszą drogę do publikacji swoich dokonań, czy postawi na publikację byle czego byle gdzie. Musimy głośno, publicznie krytykować wadliwie działający system, lecz nie wolno nam oskarżać, bo nauka opiera się na zaufaniu. Wierzę, że nasze środowisko działa tak, iż samo ujawnia wypaczenia czy oszustwa, i samo się oczyszcza z toksycznych elementów – wskazuje prof. Roman Cieślak.
Walka z degeneracją
Ten samooczyszczający trend działa już w innym krajach. Po szaleństwie z bezkrytycznym stosowaniem statystycznych kryteriów oceny np. Wielka Brytania postawiła na ekspercki system ocen. Ta zmiana nadchodzi też w Polsce.
– Mówi się, że jesteśmy jeszcze niegotowi na system ekspercki, bo cechuje nas niskie zaufanie społeczne. Symptomatyczne, że przy ostatniej kategoryzacji jednostek naukowych, gdzie były cztery kryteria oceny, najwięcej odwołań dotyczyło punktu ostatniego – właśnie eksperckiej oceny. Jednak projakościowy kierunek jest nieunikniony. Humanistyka nie powinna być oceniana takimi samymi narzędziami jak np. nauki przyrodnicze. Ministerialny zespół ds. oceny czasopism naukowych, którego jestem członkiem, przygotowuje już pierwsze takie zmiany. W połowie tego roku chcemy ogłosić nowe zasady oceny pism, które będą w końcu oparte na ocenie eksperckiej – zapowiada dr Emanuel Kulczycki.
Mimo wielu patologii oceny parametryczne doprowadziły do tego, że nauka się otworzyła – w tym są zgodni nawet najwięksi krytycy tego systemu. Każdy jest przezroczysty i nie da się dzisiaj już osiągnąć dorobku tylko przez znajomości. W żadnej dziedzinie życia nie ma całkowitej sprawiedliwości i uczciwości, lecz w środowisku naukowym – jak podkreślają sami zainteresowani – funkcjonują chyba najbardziej przejrzyste kryteria awansu. A problem degeneracji? Środowisko zaczyna być mocno krytyczne i listę filadelfijską wkrótce zapewne zastąpi nowy system ocen. Bo to ludzie powinni oceniać ludzi, bo powinniśmy wierzyć, że będą w tym uczciwi, tak jak wierzymy, że dzisiejsi recenzenci, pracując bez wynagrodzenia, rzetelnie i sumiennie oceniają prace innych kolegów. Inaczej to wszystko nie miałoby sensu.
Punktomania zawładnęła światem nauki – poszczególne państwa zaczęły wprowadzać własne lokalne systemy punktacji. Pojawiły się kolejne konkurencyjne bazy i wskaźniki, a jednostki naukowe, autorzy i wydawcy zaczęli bić się o miejsca w tych rankingach