Narzucenie samorządom przez ministra edukacji narodowej maksymalnej liczby uczniów w pierwszej klasie nie ma sensu. W skrajnych przypadkach zmusza gminy do tworzenia kosztownych kilkunastoosobowych oddziałów szkolnych.
Ewa Łowkiel, wiceprezydent Gdyni, w eksperckim komentarzu Prawo zmusza samorząd do zamykania placówek oświatowych (DGP z 20 stycznia 2014, nr 12) sprowokowała mnie do zajęcia stanowiska w sprawie szukania oszczędności przez gminy.
Intencja wskazująca możliwość ograniczenia wydatków samorządowych przez podnajęcie części budynku szkolnego innej instytucji niż szkoła, w swej idei pozornie słuszna, jest ekonomicznie kontrowersyjna. Samorządy od dawna borykające się z wydatkami oświatowymi wykorzystały już wszystkie mechanizmy oszczędnościowe. Na likwidację placówki decydują się w ostateczności. Nie chodzi wtedy o symboliczne oszczędności, bo w grę wchodzą dziesiątki czy setki tysięcy złotych. Likwidacja szkoły jest decyzją dramatyczną i niepopularną. Samorządy unikają jej i zwlekają z jej podjęciem, jak długo można.

Sztywne koszty

Z punktu widzenia gminy istotne jest przyjrzenie się strukturze wydatków oświatowych, które dzielą się na płacowe i rzeczowe. Te pierwsze determinują rozporządzenie ministra edukacji o minimalnych stawkach wynagrodzenia zasadniczego oraz zapisy ustawy budżetowej zawierające kwoty bazowe dla nauczycieli wynikające z art. 30a ustawy – Karta nauczyciela. W ich przypadku samorząd jest ubezwłasnowolniony. Z kolei koszty rzeczowe to przede wszystkim te, które wiążą się z funkcjonowaniem obiektu. Już dawno wydatki płacowe przekroczyły 85 proc. wszystkich, więc te minimalne oszczędności na kosztach rzeczowych nie są w stanie zmienić rachunku ekonomicznego.
Koszty funkcjonowania oświaty to nie problem liczby szkół, ale średniej liczebności uczniów w klasie szkolnej. Może być mała wiejska placówka, która nie wymaga likwidacji, i duża szkoła z kilku kilkunastoosobowymi oddziałami generująca ogromne koszty. Subwencja oświatowa nie jest bowiem naliczona na szkoły, tylko na każdego ucznia.

Pozorne oszczędności

Właśnie w strukturze sieci szkolnej jest pole do popisu gminy. Jednak przeznaczenie części budynku dla miejskiej biblioteki czy organizacji pozarządowej przyniesie mizerne oszczędności. Z kolei łączenie szkół, aby tworzyć placówki filialne, to z jednej strony ograniczenie kosztów poprzez rezygnację z dodatku funkcyjnego dla dyrektora, z drugiej – ryzyko problemów z zaocznym zarządzaniem.
Przeniesienie nauczycieli z likwidowanej placówki do innej szkoły graniczy z cudem. Niż demograficzny dotknął wszystkie poziomy edukacji. Godziny ponadwymiarowe stały się rzadkością, skąd więc je wziąć? Powiedzmy uczciwie, nauczyciel zwolniony ze szkoły wypada z oświaty na stałe. Bez cudu powrotu. Tak jak szans na zatrudnienie, poza chwilowym zastępstwem za nieobecnego, nie mają nowi absolwenci studiów pedagogicznych.
Stworzenie zespołu szkolno-przedszkolnego to kolejna ślepa uliczka. Najpierw trzeba będzie dostosować pomieszczenia do surowych przepisów pożarowych i sanepidu, jakie muszą być spełnione w nowo utworzonej placówce. A poza tym, gdy w mizerii niżu odejdzie z kształcenia przedszkolnego cały rocznik sześciolatków, przy otwieranych nowych placówkach niepublicznych w wielu samorządach zagrożone zostaną już istniejące przedszkola. Oczywiście można mnożyć nowe kosztowne byty, tworzyć np. dodatkowe etaty w świetlicach szkolnych. Tyle że subwencja oświatowa ich nie sfinansuje. Samorząd będzie musiał wydać na nie dodatkowe środki. A skoro go stać na nowe wydatki oświatowe, po co szuka oszczędności?

Przepisy zza biurka

Ma rację autorka komentarza, że bzdurą jest ministerialne narzucenie liczebności oddziałów klas pierwszych do maksymalnie 25. Może przecież teoretycznie w skrajnych przypadkach stworzyć w gminie same kosztowne 13-osobowe klasy. A to już finansowa zapaść. W ogóle pomysły ministerstwa i ustawodawcy ukazują merytoryczne nieprzygotowanie. Choćby narzucona odgórnie liczba 25 uczniów. Rozumiem, że wzięła się z przepisów przedszkolnych, ale w praktyce szkolnej jest nieracjonalna. W salach lekcyjnych są ławki, zwykle dwuosobowe. Trzynasta ma być oślą, dla jednego ucznia?
Całkowicie podzielam pogląd, że edukacja publiczna powinna być podstawą systemu edukacyjnego. Samorząd nie jest nastawiony na zysk, ale na realizację oczekiwań swych obywateli. Tymczasem ministerstwo i ustawodawca starają się ze wszech miar wspierać prywatne podmioty oświatowe kosztem samorządu. Art. 90 ustawy o systemie oświaty i konsekwencja jego prawnych interpretacji jest skrajnym przykładem nierównego traktowania.
Poziom polskiej oświaty zbudowała oświata samorządowa i jest w stanie dalej go podnosić. Wystarczy dobre prawo. I wsłuchanie się w stolicy, co szumi na prowincji.

Tadeusz Kołacz, naczelnik wydziału edukacji urzędu miasta w Chrzanowie