Dyrektorzy szkół wolą zorganizować zastępstwo za nauczyciela, który przebywa na kwarantannie, niż występować o zgodę na to, by pracował zdalnie. Długotrwałe procedury utrudniają im organizację pracy.
DGP
Powrót do stacjonarnej nauki spowodował, że zakażenia koronawirusem wśród nauczycieli i uczniów zdarzają się coraz częściej. Choć decydenci się z tym liczyli, okazuje się, że system nie jest w pełni przygotowany, by radzić sobie z takimi przypadkami. Dyrektorzy muszą sami decydować, co zrobić, gdy np. nauczyciel pracuje w kilku placówkach, a w jednej z nich występuje wirus albo jak się zachować, gdy zachoruje współmałżonek, a pracownik nie może się doczekać na test albo decyzję sanepidu. Związkowcy od początku roku szkolnego bezskutecznie apelują do resortu edukacji narodowej o uregulowanie tych kwestii. MEN jednak ogranicza się do wydawania stanowisk, które – jak sam podkreśla – stanowią jedynie wykładnię prawa. W efekcie tylko sąd może rozstrzygnąć tego typu wątpliwości.

Nauczyciel i pracodawcy

Katarzyna Kretkowska z SLD zapytała ostatnio w interpelacji, czy nauczyciel, który z powodu wykrycia w szkole zakażenia trafił na kwarantannę, może prowadzić lekcje zdalne i otrzymywać wynagrodzenie w pełnej wysokości. Wiceminister edukacji Maciej Kopeć zaznaczył, że kwarantanna nie oznacza niezdolności do pracy, a w izolacji nauczanie online jest możliwe po uzgodnieniu z pracodawcą. Takiemu nauczycielowi nie wolno jednak pracować poza miejscem odbywania izolacji. Jeśli podejmie się pracy zdalnej, będzie miał prawo do 100 proc. wynagrodzenia, w przeciwnym wypadku otrzyma jedynie 80 proc., będzie bowiem wówczas traktowany tak, jakby przebywał na zwolnieniu lekarskim. Okazuje się jednak, że nie we wszystkich przypadkach jest to takie proste.
– U nas jest nauczyciel, który w jednej szkole ma 3 godziny zajęć, a w drugiej 15. W tej pierwszej pojawiło się ognisko koronawirusa, więc do drugiej nie mógł przyjeżdżać – mówi Adam Młynarski, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego w Radomsku. – Paradoksalnie w macierzystej szkole otrzymuje 80 proc. wynagrodzenia, a w tej, w której uzupełnia etat – 100 proc. Wszystko przez to, że nie ma przepisów, które pozwalałyby dyrektorom na podjęcie decyzji o prowadzeniu przez tego nauczyciela zdalnych lekcji w placówce, w której nie stwierdzono koronawirusa – dodaje.
Związkowcy zwracają też uwagę na przykład szkoły podstawowej na Mazowszu, w której nauka odbywa się w systemie hybrydowym – uczniowie klas I–III przychodzą do placówki, a starsi pozostają z wybranymi nauczycielami na kwarantannie. W efekcie nauczyciel angielskiego za pracę z klasami I–III otrzymuje 80 proc. wynagrodzenia, bo tam nie było zgody sanepidu na zdalne nauczanie, a ze starszymi uczniami pracuje zdalnie za 100 proc. pensji.
– Choć na to wskazywaliśmy, nikt w resorcie nie wziął pod uwagę, że nauczyciele mogą pracować w wielu szkołach w ramach uzupełniania etatu. Jestem przekonana, że ZUS będzie kwestionował rozliczenia dyrektorów, którzy częściowo nauczycielom wypłacają całą pensję, a częściowo 80 proc. Organ ubezpieczeniowy nie zaakceptuje takiego karkołomnego tłumaczenia. Nie można być trochę chorym lub trochę w ciąży – mówi Izabela Leśniewska, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 23 w Radomiu.

Karkołomne interpretacje

Prawnicy również mają tego rodzaju wątpliwości. – Mamy tu do czynienia z dyskryminacją pracownika pod względem płacowym ze względu na źródło ewentualnego zakażenia wirusem. Jeśli nauczyciel trafi na kwarantannę, bo w szkole pojawi się ognisko, to bez przeszkód może prowadzić zdalnie lekcje, otrzymując 100 proc., a jeśli z innego powodu, to może liczyć na 80 proc., bo sanepid może nie zgadzać się, by prowadzić zdalne nauczanie w szkole, w której nie ma zakażenia – mówi mec. Jadwiga Płażek, radca prawny.
Zdaniem ekspertów w takich sytuacjach dyrektorzy powinni występować do sanepidu o wydanie zgody na nauczanie online nawet wobec jednego nauczyciela. – Skoro jest obowiązek prowadzenia zdalnego nauczania, gdy choćby jeden uczeń znajduje się na kwarantannie, to dyrektor może również wnioskować o to, aby osoba ucząca prowadziła z domu zajęcia z uczniami znajdującymi się w klasie – uważa Beata Patoleta, adwokat i ekspertka prawa oświatowego. Jednak jednocześnie przyznaje, że procedury długo trwają i rozumie dyrektorów, którzy wolą w takiej sytuacji zorganizować zastępstwo, a nauczycielowi na kwarantannie wypłacić 80 proc. uposażenia.
Szefowie placówek potwierdzają, że wiąże się z tym wiele komplikacji. – Nie mam odpowiedniego sprzętu, aby nauczyciel przez kamerkę na kwarantannie łączył się z uczniami w klasie. I tak przecież muszę wysłać tam innego nauczyciela, aby pilnował dzieci i ich bezpieczeństwa. To wszystko tylko komplikuje nam zarządzanie placówką – mówi Izabela Leśniewska.
Zdarzają się jednak również sytuacje, że pracownik zmuszony jest do zostania w domu bez prawa do zasiłku. Przepisy nie precyzują bowiem, co zrobić, gdy ktoś miał kontakt z osobą zakażoną, ale sam nie ma jeszcze ani wykonanego testu, ani żadnej decyzji. W jednej z warszawskich podstawówek w takim położeniu znalazła się pracownica, której mąż jest chory – dyrektor poprosił, żeby nie przychodziła do wyjaśnienia jej statusu, ale to oznacza, że została w domu bez żadnej podstawy prawnej.
– Co do zasady domownicy osoby zakażonej też powinni przebywać z mocy prawa na kwarantannie, ale długie oczekiwanie na decyzję w tym zakresie to kłopot dla dyrektorów szkół. A takie trwanie w zawieszeniu uniemożliwia nauczycielowi realizowanie prawa do zarabiania – przyznaje mec. Patoleta.
Dlatego, jak przekonuje Krzysztof Baszczyński, wiceprezes ZNP, przy tak dużej liczbie zachorowań, z jaką mamy obecnie do czynienia, dyrektor powinien sam decydować o kształceniu zdalnym lub mieszanym.
Resort edukacji stoi jednak na stanowisku, że nie ma potrzeby dawania dyrektorom takich uprawnień. Wiceminister Marzena Machałek obiecała jednak związkowcom, że przyjrzy się przepisom w tym zakresie i nie wykluczyła zmian. Zaznaczyła jednak, że nie ma zgody na dobrowolność w podejmowaniu przez dyrektorów decyzji o przechodzeniu na inne formy kształcenia.