Sprowadzanie dyskusji i opinii o systemie oświaty w Polsce wyłącznie do kwestii związanej z Kartą Nauczyciela to zawężenie tematu, które nie pozwala dostrzec innych, równie istotnych, a może nawet ważniejszych problemów trawiących system oświaty.
Funkcjonowanie oświaty znam z każdej strony. Przez osiem lat byłem nauczycielem. Jestem rodzicem, który ma dzieci w szkołach powszechnych – od zerówki po szkołę średnią. W końcu jestem też wójtem gminy Spytkowice w powiecie wadowickim, która jest organem prowadzącym dla pięciu szkół podstawowych i przedszkoli. Proszę mi wierzyć, takie spojrzenie daje komfort oceny i większy obiektywizm w osądzaniu problemów polskiej szkoły.
Podstawowa konkluzja, jaka mi się nasuwa, jest następująca – żadna ze stron oświatowego stołu nie jest szczera, a podnoszone przez nią argumenty tak naprawdę mają na celu obronę własnych interesów w funkcjonowaniu całego systemu, do tego nie bacząc na skutki dla innych. Oczywiście wszystkie strony powołują się na dobro dziecka. Nikt jednak nie określił dokładnie i obiektywnie, na czym miałoby ono polegać. Obserwując różnego rodzaju debaty o polskiej szkole, można wysunąć wniosek, że każdy pojmuje je inaczej i utożsamia z własnym interesem.
Karta do likwidacji!
Moje rozważania rozpocznę od Karty nauczyciela, bo dyskusja o tym dokumencie jest przyczynkiem do akcji „Dziennika Gazety Prawnej”. Uważam to za absolutny skandal, że po ponad 30 latach wolnej III Rzeczpospolitej ten relikt stanu wojennego wciąż istnieje! To hańba dla wszystkich, którzy utrzymują, że obrona karty to stawanie po stronie nauczyciela i jego pozycji zawodowej.
Żeby było jasne – nie domagam się likwidacji wszystkich branżowych przywilejów nauczycieli. Nieuczciwa jest bowiem próba wtłoczenia tej grupy zawodowej w regulacje wynikające z kodeksu pracy. Byłoby to wręcz głupie i nierozsądne. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że nauczyciel to zawód zaufania społecznego, niezwykle istotny dla prawidłowego funkcjonowania państwa i narodu, dlatego powinien być wzięty pod szczególną ochronę i opiekę.
Dlatego potrzebna jest nowa pragmatyka służbowa dla tej grupy zawodowej, bo ta obecna, skonstruowana na potrzeby sytuacji politycznej stanu wojennego w 1982 r. ani nie przystoi do dzisiejszych czasów, ani nie odpowiada na wyzwania współczesności, w tym nowoczesnej gospodarki.
Karta nauczyciela wręcz promuje bierność, nie uzależniając płacy od wyników nauczania ani osiągania innych sukcesów dydaktycznych lub wychowawczych. Kompletnie zatracono pozytywistyczną misję zawodu nauczyciela i to bez możliwości znaczącego honorowania tych, którzy aktywnie pracują na rzecz środowiska lokalnego. Nie oszukujmy się, że jednorazowa nagroda w wysokości kilkuset złotych, przyznana przy okazji Dnia Edukacji Narodowej, stanowi wystarczający bodziec do podejmowania takiej pracy.
Różnicowanie wynagrodzeń
W mojej ocenie nauczycielską grupę zawodową należałoby włączyć do korpusu służby cywilnej, pozostawiając niektóre, jasno określone uprawnienia płacowe. Powinny one zawierać część gwarantowaną oraz wyraźnie oddzieloną i zaznaczoną część opartą na wynikach nauczania oraz całorocznym i systematycznym zaangażowaniu na rzecz środowiska lokalnego. To drugie jest szczególnie istotne w środowiskach wiejskich i z powodzeniem mogłoby zastąpić tzw. dodatek wiejski.
Od początku krytykuję również jednorazowy dodatek uzupełniający. Nie wypełnia on deklarowanej dla niego roli i tak naprawdę jest zbędny. Wpisuje się w socjalistyczną „urawniłówkę”, gdzie dobrzy i mierni nauczyciele na tym samym poziomie awansu zawodowego zarabiają tak samo.
Ocena w rękach dyrektora
Trzeba jasno powiedzieć, że należałoby dążyć do likwidacji awansu zawodowego. Przerodził się on w biurokratyczny spektakl, który niewiele wnosi do podnoszenia jakości pracy szkoły, a zapełnia jedynie i tak już zatłoczone półki szkolnych archiwów…
Aby to zmienić, potrzebne jest wzmocnienie roli dyrektora, danie mu większych uprawnień, także w kwestii możliwości oceny pracownika. Potrzebne byłoby także wprowadzenie kadencyjności dyrektorów, na wzór wójtów i burmistrzów. Wiem, że to kontrowersyjny postulat, ale uważam, że taki model zarządzania przyniósłby korzyści dla całego systemu.
Oczywiście zaraz padną zarzuty, że w ten sposób pozbywalibyśmy się dobrych dyrektorów. Od razu odpowiadam, że doświadczenie i potencjał takich osób należałoby wykorzystywać (przy niezmniejszonych warunkach płacowych), np. w innej szkole, delegaturach kuratorium oświaty. Możliwości jest wiele i zapewne udałoby się wypracować odpowiedni model.
Inny sposób finansowania
Kolejna strona oświatowego systemu to władze centralne. Wprowadzając obowiązujący od ponad 20 lat model finansowania oświaty, popełniono fatalny w skutkach błąd. W największym uproszczeniu można go przedstawić w następujący sposób: kto inny płaci za utrzymanie systemu, a kto inny określa, jakiej wysokości mają to być wydatki.
Od razu uprzedzam krytyków – wiem oczywiście, że samorządy otrzymują subwencję oświatową. Ale problem polega właśnie na tym, że to państwo określa składniki wynagrodzenia nauczycieli, a płatnikiem są samorządy. I nie zmieni tego zaklinanie rzeczywistości i przekonywanie, że subwencja wzrasta… Co z tego, skoro ten wzrost został zredukowany przez spadek liczby uczniów związany z likwidacją gimnazjów i kryzysem demograficznym.
Dlatego właściwsze byłoby przyznawanie subwencji nie na ucznia, ale na etat nauczycielski albo – co według mnie jest najlepszym rozwiązaniem – przejęcie płatności pensji nauczycieli przez państwo, jak zrobiono to na Węgrzech. Samorządy mogłyby odpowiadać za utrzymanie budynków i innej przyszkolnej infrastruktury.
Jestem przekonany, że przy takim modelu bardzo szybko udałoby się przenieść urlopy na poratowanie zdrowia do komisji orzeczniczych przy ZUS, zlikwidowano by cząstkowe etaty generujące dodatkowe koszty i bliżej przyjrzano by się funkcjonowaniu poradni psychologiczno-pedagogicznych, które dziś bez opamiętania przyznają dodatkowe godziny nauczania, często nie trudząc się, aby zmienić wzór uzasadnienia, bezmyślnie kopiowany ze wcześniejszych orzeczeń. Robią to lekką ręką, wszak za te godziny nie płacą…
Nie bez winy są również samorządy. W dyskusji publicznej słychać jedynie wydźwięk ekonomiczny samorządowych wypowiedzi. Zbyt często wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast wskazują aspekt ekonomiczny i obciążenia finansowe generowane przez szkoły, nie dostrzegając innych, równie ważnych aspektów. Mam tu na myśli wartość dodaną, dzięki której nasze społeczności lepiej się rozwijają i funkcjonują.
Więcej rozsądku rodziców
Zbyt często rodzice są bierni i bezwolni lub wręcz podporządkowują się dyrektorom szkół. Nie zauważają, że sprzeciwiając się ślepo reorganizacji sieci szkolnej, tak naprawdę skazują dzieci na naukę w placówkach bez sal gimnastycznych, świetlic, kuchni i bibliotek, których dla dwudziestki dzieci nikt przecież nie wybuduje. Powstają komitety protestacyjne, zbierane są podpisy poparcia itp.
W efekcie takie szkoły często pozostają, rodzice i nauczyciele wydają się być zadowoleni (zwłaszcza nauczyciele), a dzieci skutki tych decyzji odczuwają w momencie przejścia do szkół średnich, gdzie nagle znajdują się w trzydziestoosobowych klasach i muszą funkcjonować w środowisku i okolicznościach, których dotąd nie znały. Proszę mi wierzyć, że z doświadczenia nauczycielskiego i rodzicielskiego wiem, iż niewielu z tej sytuacji potrafi wyjść obronną ręką…
Mniej szkodliwe związki
I na koniec serce systemu, czyli nauczyciele i związki zawodowe. Niestety, zbyt często można odnieść wrażenie, że wszelki ich sprzeciw wobec zmian w oświacie opiera się na doskonale znanej zasadzie: „Żeby było tak, jak było…”.
Kiedy wprowadzano gimnazja do naszego systemu oświaty Związek Nauczycielstwa Polskiego (ZNP) był przeciw, gdy je likwidowano, też był przeciw. Kiedy podniosły się głosy o konieczności likwidacji Karty nauczyciela ZNP był przeciw. Dowiedzieliśmy się natomiast, że ten sam związek patronuje szkole, w której Karta nauczyciela nie obowiązuje!
Takich przykładów można podawać jeszcze wiele. Oczywiście ZNP to niejedyny związek zawodowy działający w oświacie, jest także oświatowa „Solidarność”. Jednakże to właśnie głos ZNP odbieram osobiście w wielu przypadkach jako wyjątkowo szkodliwy i wręcz obłudny!
Nie może być tak, że obrona ekonomicznych przywilejów jednej grupy zawodowej doprowadza do absurdów oraz braku możliwości rzetelnej i realnej oceny efektów jej pracy. To sami nauczyciele powinni być zainteresowani zróżnicowaniem płac. Dzięki temu ci lepsi mogliby zarobić dużo więcej. To sami nauczyciele powinni być zainteresowani likwidacją 18-godzinnego pensum. Jest fikcją, co potwierdzam moim nauczycielskim doświadczeniem. W skład pensum powinny wchodzić godziny dydaktyczne (lekcje), wychowawcze (opieka nad klasą, wycieczki itp.) i pozadydaktyczne (poprawa sprawdzianów, przygotowanie materiałów do zajęć, praca na rzecz środowiska lokalnego). Wtedy można byłoby przedstawić pełen obraz pracy nauczyciela. Zamiast tego mamy różnego rodzaju obiegowe opinie, mity i twierdzenia, które mają się nijak do rzeczywistości.
Broniąc tego „żeby było tak, jak było”, związki de facto działają wbrew interesom własnej grupy zawodowej i wbrew interesom polskiej oświaty. Utrwalają złe praktyki, chore relacje i zależności.
A uczeń? Jest na ustach wszystkich, ale już chyba nikomu tak naprawdę o niego nie chodzi…