Możemy np. spotkać szkoły jedynie pozornie prowadzące ED, w których formalnie wszyscy uczniowie uczestniczą w tej formie kształcenia, ale w rzeczywistości zamiast uczyć się w domu, chodzą na lekcje do szkoły. Teoretycznie jednak nie są to lekcje, lecz prywatne zajęcia, które nie muszą się odbywać według jakiegokolwiek programu i mogą być prowadzone przez osoby niemające żadnych szczególnych kompetencji czy kwalifikacji. Ogólnie jest to świetny sposób na obejście praktycznie wszystkich wymogów, jakie musi spełnić szkoła jako placówka edukacyjna.

Innym wypaczeniem idei homeschoolingu jest przekształcenie go w eksternistyczne samokształcenie, kiedy szkoła tworzy elektroniczną platformę mającą wyręczyć rodziców w prowadzeniu nauczania domowego. W końcu nierzadko zdarza się, że ED jest formą ucieczki. Uczeń, szczególnie licealista, który przez większość roku szkolnego nie wypełniał swoich obowiązków, ma bardzo dużą absencję oraz uzyska najprawdopodobniej wiele rocznych ocen niedostatecznych, może przenieść się miesiąc przed końcem roku szkolnego do innej szkoły, a następnie zmienić tryb nauki na ED.

Tym samym zupełnie bezkarnie w niepamięć pójdzie cała jego niechlubna historia, pozostanie jedynie zaliczenie roku egzaminami klasyfikacyjnymi. Dosyć popularne jest również odchodzenie do ED w ostatniej klasie liceum, by mieć więcej czasu na zajmowanie się przedmiotami maturalnymi. Finalnie jednak uczniowie na tej zmianie bardziej tracą, niż zyskują.

Wyniki matur wskazują, że edukacja domowa kuleje

Dlaczego te zjawiska mają w ogóle miejsce? Wszystko wskazuje na to, że najbardziej zawodzi jedyny sformalizowany element organizacji ED, jakim jest rzetelność i odpowiedni poziom przeprowadzanych egzaminów klasyfikacyjnych. Widać to doskonale po rozbieżności wyników egzaminów państwowych, takich jak egzamin ósmoklasisty i matura, z ocenami, jakie z egzaminów w niektórych szkołach uzyskują uczestnicy homeschoolingu. Sam fakt, że uczniowie nieradzący sobie z zaliczaniem materiału w częściach w trakcie roku szkolnego nagle po przejściu do ED bez większego przygotowania są w stanie świetnie zdać egzamin z całości wymaganej wiedzy, również budzi wątpliwości.

Jednostkowe nadużycia są czymś, co zdarza się w każdym systemie. Problem w tym, że od pewnego czasu edukacja domowa zaczyna być wykorzystywana jako zasłona dymna różnych patologii, i to na coraz szerszą skalę. Zacznijmy od tego, że uczniowie realizujący homeschooling mogą to teoretycznie robić w szkołach publicznych, np. swoich rejonowych podstawówkach. Jest to jednak rozwiązanie rzadko praktykowane, gdyż takie szkoły nie potrafią sprostać oczekiwaniom rodziców i uczniów realizujących ED, często są też otwarcie nieżyczliwe homeschoolingowi.

Jest tak niezmienne od lat, dlatego mamy w kraju niemało szkół niepublicznych, które określają się jako przyjazne ED. Pod tym pojęciem kryją się z założenia życzliwość i zrozumienie dla specyfiki tej formy, elastyczność w ustalaniu terminów egzaminów, organizowanie konsultacji, spotkań i zajęć dla uczniów i rodziców – stosownie do ich potrzeb.

„Przyjazność ED” bywa jednak niekiedy eufemizmem, sprowadzającym się jedynie do przeprowadzania banalnych egzaminów, które każdy zda i to na bardzo dobre oceny. Boom na takie właśnie szkoły zaczął się kilka lat temu, prowadząc do powstania w kraju kilku szkół molochów „przyjaznych ED” w negatywnym znaczeniu. Część pisemna egzaminu jest zamieniana w elektroniczny quiz, pisany przez ucznia zdalnie, bez kontrolowania warunków samodzielności. Podczas części ustnej uczeń odpowiada na pytania, które wcześ niej otrzymał, zwykle samemu je sobie wybierając. Aż przychodzi matura i mamy… z dużej chmury mały deszcz.

Wszystko to jest tak dalece posuniętą i jawną kpiną z systemu, że domaga się pilnej reakcji już od dawna. Wydaje się, że drogi mogą być dwie. Uszczelnienie i doregulowanie systemu – czyli swoiste „odchwaszczenie” – albo uczynienie patologicznej działalności pod szyldem homeschoolingu nieopłacalnym – czyli „przycięcie”. Wybór padł na to drugie.

Szkoły dostały mniejszą dotację na uczniów w edukacji domowej

Minister Krzysztof Szczucki z ostatniego, dwutygodniowego rządu PiS postanowił, że szkoły mające pod opieką uczniów z ED będą otrzymywały przypisaną do nich dotację (mnożnik 0,8) jedynie dla 200 swoich uczniów. Na kolejnych miało przysługiwać znacznie mniejsze wsparcie (0,2).

Obecna minister Barbara Nowacka zrobiła jeszcze krok dalej, obniżając limit uczniów z podstawową wartością dotacji do 96 osób, czyli tylu, ile liczą tzw. małe szkoły. Ruch ten ma swoje wady i zalety. Z pewnością jest zmianą prostą w sensie formalno-organizacyjnym. Jeśli jakaś szkoła ma rzeczywiście wspierać rodziców w ED, nie może być szkołą położoną dziesiątki czy setki kilometrów od miejsca zamieszkania rodziny. Jej wsparcie będzie bowiem wtedy iluzoryczne. Również dla uczniów proces egzaminowania będzie z racji dojazdów bardzo męczący. W pewnym przybliżeniu przyjęto więc zapewne, że szkoły mające bardzo wielu uczniów mocno rozsianych po kraju w dużym stopniu fikcyjnie wspierają homeschooling, wykorzystując raczej jego szyld dla obchodzenia prawa.

Dodatkowe tarcia powoduje to, że daną szkołę niepubliczną dofinansowuje jednostka samorządu terytorialnego, na której terenie się ona znajduje, niezależnie od tego, jaki odsetek uczniów to jej mieszkańcy. Jednakże to rozwiązanie wylewa po części dziecko z kąpielą. Rykoszetem oberwały bowiem placówki prowadzące tę formę edukacji rzetelnie – głównie szkoły podstawowe, dla których 96 uczniów to przy ośmioletnim cyklu kształcenia jedynie średnio 12 osób na klasę. Inna kwestia, że ograniczenie liczbowe można również łatwo obejść, fikcyjnie multiplikując liczbę szkół, które jako oddzielne instytucje będą dwie, trzy lub więcej, choć pod jednym adresem, z tą samą kadrą itd. Zresztą zastosowany przez ministerstwo chwyt zadziała w przypadku rodzin uboższych, których nie stać na to, aby ich dzieci były zapisane do szkół z czesnym. Dla tych, których stać, nie zmieni się zupełnie nic.

Jak homeschooling znalazł się w tym miejscu? Z jednej strony same środowiska ED nie podjęły na poważnie działań zmierzających do samooczyszczenia i działania na rzecz jakości. Z drugiej – brak ku temu formalnych możliwości i motywacji. To dlatego tak łatwo udało się podpiąć szemranym grupkom pod homeschooling. Osobiście uważam edukację domową za istotną wartość i cenny element polskiego krajobrazu oświatowego, dlatego powinno się ją wspierać, również poprzez zwalczanie negatywnie rzutujących na nią nadużyć oraz utrudnianie powstawania nowych.

Oczekiwałbym przede wszystkim przyjęcia jasnych zasad włączania się i rezygnowania z ED – aby odbywało się to zawsze na początku lub na końcu roku szkolnego. A jeśli to nie jest możliwe, to należy ustalić taki sposób wystawiania ocen rocznych, który będzie sprawiedliwą wypadkową okresów pracy ucznia w obu systemach. Trzeba sobie też zadać pytanie, czy do edukacji domowej powinni móc przechodzić uczniowie tuż przed osiągnięciem pełnoletności. Czy w przypadku osób od 16. roku życia nie powinno się wtedy raczej mówić o eksternistycznym zaliczaniu poszczególnych etapów niż o homeschoolingu?

Egzaminy w edukacji domowej są fikcją

Na koniec kwestia budząca najwięcej emocji: egzaminy klasyfikacyjne. Uzyskiwane z nich oceny warunkują ukończenie przez ucznia klasy i promocję do klasy programowo wyższej albo ukończenie szkoły. Nie mogą być więc one redukowane jedynie do roli fikcyjnego aktu, tym bardziej że naturalną konsekwencją pozytywnego ich zaliczenia jest wydanie świadectwa szkolnego – dokumentu o urzędowym autorytecie, potwierdzającego osiągnięcie przez ucznia określonego poziomu wiedzy i umiejętności.

Egzaminy klasyfikacyjne, jak wszelkie inne sprawdziany, mają jednak do spełnienia więcej zadań niż jedynie sprawiedliwe i adekwatne ustalenie oceny rocznej. Właściwie przeprowadzony egzamin pełni wiele funkcji:

informacyjną – określając, jak ma się faktyczny postęp ucznia w stosunku do postawionych oczekiwań;

▪ korekcyjno-rozwojową – wskazując obszary, w których uczeń ma trudności i nad którymi powinien pracować;

▪ motywacyjną – budując wewnętrzne poczucie u ucznia, że poświęcony czas i praca prowadzą do namacalnego wzrostu wiedzy i umiejętności, a więc proces nauki ma sens;

▪ wspierającą – wskazując predyspozycje i uzdolnienia, które są dostrzegalne w pracy egzaminacyjnej, i w końcu wspierając podmiotowość ucznia – a więc budowanie jego świadomości na temat własnych możliwości i poczucia sprawczości.

Te cele można osiągnąć jedynie wówczas, gdy egzamin bada rzetelnie całość nabytej przez ucznia wiedzy z danego przedmiotu, a nie jedynie losowe fragmenty.

Sprawdzian całościowy siłą rzeczy musi więc być dosyć rozbudowany, by uniknąć fragmentaryczności. Powinien umożliwiać rozwinięcie skrzydeł, dając uczniowi przestrzeń do zaprezentowania swoich ewentualnych nadprogramowych umiejętności i wiedzy. Z pewnością musi też odróżniać się od rocznych egzaminów poprawkowych, które są układane zwykle dla uczniów mających znaczne zaległości i braki.

Co oczywiste, egzaminy te powinny odbywać się zasadniczo stacjonarnie. Bezwzględnie zaś w warunkach kontrolowanej samodzielności. Nie wyklucza to oczywiście jednoczesnego tworzenia atmosfery życzliwości i obiektywizmu. Oprócz oceny ze skali ocen każdy taki egzamin powinien kończyć się przygotowaniem rozbudowanej oceny opisowej, która będzie przekazywała uczniowi i jego rodzicom rzetelną informację zwrotną na temat stopnia opanowania zakresu materiału objętego egzaminem, wskazywała silne i słabe strony oraz sugestie do dalszej pracy, w tym konkretne zagadnienia wymagające powtórzenia lub utrwalenia.

Czy dotacyjne „przycinanie” ED to dobra droga? Czas pokaże. Jestem jednak zdania, że dalece skuteczniejsze, choć wymagające od ministerstwa więcej pracy, byłoby „odchwaszczanie”. Mogłoby ono obejmować zarówno rozwiązania wspierające, jak i regulacyjno-kontrolne. Zacząć należy niewątpliwie od nadrobienia wieloletnich zaległości i przygotowania w końcu dyrekcji oraz nauczycieli szkół publicznych do pracy z uczniami w ED. Chodzi nie tylko o egzaminowanie, które samo w sobie już jest niełatwą sztuką, lecz także o empatyczne towarzyszenie i aktywne wspieranie.

Szkoły publiczne są nieprzygotowane do edukacji domowej

Można zżymać się na widok tego, co wyrabiają niektóre placówki niepubliczne „przyjazne ED”. Jednak to, ile takich szkół istnieje, jest wprost skutkiem tego, jak bardzo szkoły publiczne są nieprzygotowane do homeschoolingu. Jest logiczne, że życzliwa, choć wymagająca publiczna szkoła „za płotem” niejednokrotnie mogłaby być pragmatyczniejszym wyborem niż odległa niepubliczna, choć „przyjazna” w eufemistycznym tego słowa znaczeniu.

Nie należy zapominać, że homeschooling jest prawem, do którego realizacji szkoły publiczne mają po prostu obowiązek być przygotowane. A to, że nie są, pośrednio odpowiada za stan, jaki obserwujemy. Jeśli chodzi z kolei o same egzaminy klasyfikacyjne, przydałoby się, aby jakaś podległa resortowi edukacji instytucja stworzyła wzorcowe, przykładowe zestawy egzaminacyjne do poszczególnych przedmiotów i klas.

W wymiarze legislacyjnym natomiast modyfikacji domaga się rozporządzenie o klasyfikowaniu i ocenianiu. Powinno ono jasno określać, jak obszerny ma być egzamin roczny, z jakich części się składać (pisemna i ustna – przynajmniej od ostatnich klas szkoły podstawowej), gdzie się odbywać (można dopuścić egzamin poza szkołą, byleby z zasady był stacjonarny) oraz w jakich warunkach (warunki kontrolowanej samodzielności, tj. obecność przy egzaminowanym wszystkich członków komisji w trakcie całości egzaminu).

Należałoby również wyznaczyć czas, w jakim powinna zostać sporządzona ocena opisowa oraz określić jej niezbędne elementy. Szkoła powinna w końcu mieć obowiązek przechowywania nie tylko samego protokołu z egzaminu, będącego załącznikiem do arkusza ocen, lecz także sprawdzonej pracy egzaminacyjnej, która mogłaby podlegać kontroli.

W ostateczności upór w łamaniu zasad poprzez przeprowadzanie „życzliwych” egzaminów powinien kończyć się sankcjami dyscyplinarnymi dla nauczycieli uczestniczących w ich przeprowadzaniu oraz określonymi konsekwencjami dla szkół tolerujących takie patologie. Jestem pewien, że po takich zmianach z homeschoolingu szybko zrezygnowaliby wszyscy, dla których był on jedynie szczwanie wykorzystaną nieszczelnością w systemie, pozwalającą w istocie tylko symulować realizację obowiązku nauki i obowiązku szkolnego. Rzetelnie realizowana ED mogłaby wtedy odzyskać należne jej uznanie. ©℗

Można zżymać się na to, co wyrabiają niektóre placówki „przyjazne ED”. Jednak to, ile ich istnieje, jest skutkiem tego, jak bardzo szkoły publiczne są nieprzygotowane do homeschoolingu