Właściciele publicznych placówek oświatowych boją się, że resort edukacji doprowadzi ich do bankructwa. Zastanawiają się nad wypowiedzeniem gminom umów.
Właściciele publicznych placówek oświatowych boją się, że resort edukacji doprowadzi ich do bankructwa. Zastanawiają się nad wypowiedzeniem gminom umów.
Resort edukacji narodowej w projekcie ustawy o finansowaniu zadań oświatowych wprowadził przepis, który ma zlikwidować kominy płacowe na stanowiskach dyrektorskich. Nowe zasady wynagrodzenia i zatrudnienia mają objąć szefów zarówno placówek samorządowych, jak i tych prowadzonych przez inne podmioty (publicznych i niepublicznych). Wynagrodzenie dyrektora takiej placówki nie będzie mogło być wyższe od trzykrotności średnich krajowych pensji (obecnie 12 165 zł brutto).
Koniec z kominami
– Swego czasu prowadziłam kontrole w prywatnych placówkach i miałam przypadki, że dyrektorzy, a jednocześnie właściciele, przyznawali sobie wynagrodzenie w pełnej wysokości otrzymywanej z gminy dotacji. Nie musieli więc dodatkowo zbierać faktur, aby udokumentować inne wydatki bieżące – mówi Elżbieta Rabenda, ekspertka z listy MEN, niezależna specjalistka ds. oświaty.
Dotacja, która trafia do prywatnych podmiotów, musi być przeznaczona właśnie na wspomniane wydatki bieżące. Do nich zalicza się m.in. koszty związane z utrzymaniem placówki, a także wynagrodzenia. Pieniądze mogą też trafić na zakup pomocy dydaktycznych, ale nie na remonty czy spłatę kredytu.
Dotacja może nawet sięgać 900 zł na dziecko. Przy przedszkolu dla 100 dzieci kwota ta wynosi 90 tys. zł miesięcznie. – Znaczna część dotacji publicznych w niektórych placówkach była przeznaczana na wynagrodzenie dyrektorów. Dzięki naszym ograniczeniom pieniądze trafią bezpośrednio na cele związane z edukacją dzieci – przekonuje Marzenna Drab, wiceminister edukacji odpowiedzialna za przygotowanie zmian.
Obecnie co do zasady osoba fizyczna lub prawna, jeśli decyduje się na założenie prywatnego przedszkola, otrzymuje w formie dotacji 75 proc. kwoty, jaką gmina płaci na przedszkolaka prowadzonym przez siebie placówkom. Jeśli taki prywatny podmiot przekształci się w placówkę publiczną lub przystąpi do powszechnej rekrutacji, otrzyma dotację w wysokości 100 proc. Z zastrzeżeniem, że nie będzie już mógł pobierać czesnego (jedynie złotówkę za każdą godzinę opieki po zrealizowaniu pięciu godzin podstawy programowej). A czesne, w zależności od lokalizacji, waha się od 200 zł do nawet 1,6 tys. zł miesięcznie.
Pomysł z zablokowaniem „kominów” nie podoba się właścicielom placówek.
/>
– To skandal. MEN traktuje nas na równi z pozostałymi przedszkolami, które nie przystąpiły jak my do powszechnej rekrutacji i pobierają czesne. Zastanawiam się nad wypowiedzeniem umowy gminie na powszechną rekrutację – mówi DGP właścicielka jednego z przedszkoli w Radzyminie.
Jak twierdzi, z wyższego wynagrodzenia, które pobiera, co roku przeznacza ok. 100 tys. zł na remonty i rozbudowę placówki. Jej zdaniem nikomu nie będzie się opłacało prowadzenie przedszkola na ponad 100 dzieci za 8 tys. zł na rękę.
Ludzie prowadzący biznes oświatowy już zastanawiają się, jak zatrzymać całą kwotę dotacji (jeśli pokryje wszystkie wydatki bieżące, nadwyżkę trzeba zwrócić gminie). Część rozważa np. fikcyjne zatrudnienie dodatkowych wicedyrektorów albo stworzenie dodatkowych etatów dla rodziny. – Przepisy będą zezwalały, aby np. mąż był dyrektorem za 12 tys. zł brutto, a żona nauczycielką za 20 tys. zł brutto. Jeśli ktoś będzie chciał obejść przepisy, to zrobi to – uważa Elżbieta Rabenda.
Prawnicy przestrzegają przed takimi praktykami. – To ryzykowne rozwiązanie. Można narazić się na zarzut dyskryminacji płacowej wobec pozostałych pracowników – ostrzega dr Stefan Płażek, adwokat, adiunkt z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
– To ingerowanie w ustawę o finansach publicznych, bo rozliczamy się zgodnie z jej przepisami. Ograniczać pensje można w spółkach Skarbu Państwa, a nie w prywatnych podmiotach. To kuriozum. Wszyscy są w tym kraju kreatywni i prędzej czy później poradzą sobie z tymi sztucznymi ograniczeniami zarobków – mówi Maciej Godlewski, prezes Stowarzyszenia Przedszkoli Niepublicznych.
– Dzięki nam gminy oszczędzają miliardy złotych, bo nie muszą budować nowych przedszkoli. Koszt takiego budynku w Warszawie na 100 dzieci to 8–12 mln zł – dodaje.
Samorządowi bez dorabiania
Ograniczenia dotkną także dyrektorów samorządowych placówek oświatowych. Ich szef ma ustalane pensum na poziomie dwóch lub trzech godzin – tyle tygodniowo musi przepracować w ramach etatu. Jego pensja wynosi najczęściej w granicach 6 tys. zł, a do tego może dorobić, przyznając sobie godziny ponadwymiarowe. Jak na łamach DGP przyznawał Marek Pleśniar, dyrektor biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty, wśród rekordzistów są tacy szefowie (np. szkół), którzy z godzin ponadwymiarowych mieli dodatkowe półtora etatu. MEN od przyszłego roku zakaże im jednak dorabiania w ten sposób.
– Przez tego typu zmiany dojdzie do takiego kuriozum, że nauczyciel z godzinami ponadwymiarowymi będzie zarabiał więcej od dyrektora na gołym etacie – komentuje Waldemar Bartosik, dyrektor liceum ogólnokształcącego w Ostrowi Mazowieckiej.
– Dyrektorzy, jeśli nie będą mogli dorabiać, to powinni otrzymać gratyfikacje pieniężne – dodaje. Resort edukacji nie przewiduje jednak takich rozwiązań.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama