Zaplanowany na 10 marca strajk szkolny to największy jak dotąd protest przeciwko reformie edukacji. A to dopiero wstęp do walki
W Zielonej Górze frakcja ugodowa przestała wierzyć, że reformy da się uniknąć, w związku z czym poszła na współpracę i podjęła rozmowy z władzami miasta. Frakcja rewolucyjna broni nie składa, bo wciąż jest przekonana, że edukacyjny koszmar da się zatrzymać. – I tak sobie zgodnie działamy: oni robią wszystko, by złagodzić skutki reformy, a my, by do niej nie dopuścić – uśmiecha się Jarosław Kostecki z Zielonogórskiego Forum Rodziców i Rad Rodziców, ojciec dwóch córek. I – jak na przedstawiciela frakcji rewolucyjnej przystało – jeden z inicjatorów pierwszego w kraju strajku gimnazjalistów.
Decyzja o nim zapadła dwie godziny po tym, jak prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę o wprowadzeniu reformy, która likwiduje gimnazja, przywraca ośmioletnie podstawówki, czteroletnie licea oraz pięcioletnie technika. 5 lutego na znak niezgody na powrót do przeszłości do Gimnazjum nr 6 w Zielonej Górze przyszło zaledwie 20 proc. uczniów. Reszta zrobiła sobie wolne. Klasy świeciły pustkami, a Kostecki powiedział dziennikarzom, że zrobili to, bo wierzą, że jak rodzice rzucą tornistrem, rząd musi się ugiąć.
Trzeba przyznać, że rzucają coraz częściej. I coraz odważniej.
Wściekli
Kilka dni po proteście zielonogórskim przeciwko zmianom w systemie oświaty rodzice protestowali przed Pałacem Prezydenckim. Grali na trąbkach, bębnach, walili w tamburyna i garnki, używali gwizdków. „Teraz nas słychać?” – pytali z transparentów. Składali też deklaracje: „Tak dla edukacji – nie indoktrynacji” i formułowali żądania: „Chcemy edukacji XXI w., nie PRL-u”. Jedna z kobiet trzymała napis: „Wściekła matka, wściekła babcia, wściekła obywatelka”.
Wściekli – tak o sobie mówią.
W drugim tygodniu lutego przeciwko reformie edukacji protestowali rodzice gimnazjalistów na Pomorzu. Dwa razy. Najpierw przed budynkiem kuratorium oświaty w Gdańsku zebrało się 50 osób. Jedna z matek powiedziała PAP, że przyszła, bo nie zgadza się z reformą, która nie została poprzedzona konsultacjami. „To wszystko jest napisane na kolanie, a dotyczy kolejnego pokolenia Polaków – naszych dzieci” – tłumaczyła.
Dwa dni później rodzice z Trójmiasta, wzorem tych z Zielonej Góry, nie posłali dzieci do szkoły. Różnie z tym było. W jednym gimnazjum z 326 uczniów na lekcje przyszło tylko 44. Ale były też takie szkoły, gdzie frekwencja niewiele różniła się od tej w normalne dni. Jedni tłumaczyli to strachem, bo akurat głośno było o postępowaniu kuratorium wobec nauczycielek z Zabrza, które podczas czarnego protestu przyszły do szkoły w czarnych ubraniach. Inni tym, że w dyskusje dorosłych nie powinno się wciągać dzieci.
Tak czy inaczej jeszcze nie skończył się ten protest, a rodzice już planowali kolejny, tym razem ogólnopolski. Do wyznaczonego na 10 marca strajku zgłaszały się kolejne miasta: Warszawa, Poznań, Katowice, Toruń. Do tego czasu miał być już gotowy poradnik dla rodziców, którzy będą chcieli wziąć w nim udział. I jest. Wkurzeni rodzice potrafią się zorganizować i działać szybko.
Kosteckiego to nie dziwi. Jest jednym z nich.
Zszokowani
Kiedy jego dwie córki były w podstawówce, Kosteckiego nieraz trafiał szlag. Co rusz działy się w szkole rzeczy, które zmuszały go do interwencji. Ale nikt go nie słuchał, niczego nie był w stanie zmienić. Zyskał tyle, że nauczyciele omijali go szerokim łukiem. Więc gdy usłyszał o Zielonogórskim Forum Rodziców, nie zastanawiał się długo. A gdy córki poszły do gimnazjów (dwóch różnych), na pierwszym zebraniu przedstawił się, powiedział, że jest działaczem forum i został przewodniczącym rad rodziców. W obu szkołach. Był gotowy do walki.
Tyle że nie było o co walczyć.
– Pewnego dnia zadzwoniła do żony jej znajoma i powiedziała, że nasza córka zmieniła profil na Facebooku na jakieś obrzydlistwo – opowiada Kostecki. – Zawołaliśmy ją, rozmawiamy, ona twierdzi, że niczego nie zmieniała. Kiedy ostatni raz się logowała? Na lekcji informatyki. Dzwonię do wychowawczyni, mówię, co się stało. Ona do informatyka. Informatyk mówi, że rano będzie w szkole, wyjaśni to. Przyszedł, sprawdził, kto logował się na tym samym komputerze, i po dwóch godzinach córka mogła zdecydować, czy chłopcy, którzy zmienili jej profil, mają ją przeprosić przed całą szkołą, przed klasą czy w gabinecie dyrektora. I po problemie. Opowiadam o tym, bo w podstawówce ta sprawa wyjaśniana byłaby tygodniami, o ile w ogóle dałoby się ją wyjaśnić. Gimnazja przez te wszystkie lata tak dostały w kość, że musiały się zmienić. Teraz to najlepiej poukładane i najlepiej zorganizowane szkoły w Polsce. Ze świetnie przygotowanymi do pracy nauczycielami. Podczas pierwszego spotkania z wychowawczynią dostałem od niej numer telefonu komórkowego. W podstawówce to nie do pomyślenia. Prywatny numer? Rodzicowi? Nie ma mowy.
Na zakończeniu roku jako przedstawiciel rodziców powiedział uczniom i nauczycielom krótko, że są wspaniali i że rok też był wspaniały, bo rodzice nic nie mieli do roboty, niczego nie musieli załatwiać, o nic nie musieli walczyć. Oby tak dalej. Zdążył jeszcze porozmawiać z dyrektorem o wiszącej nad głową reformie. Doszli do wniosku, że prawdopodobnie nie da się jej uniknąć, ale nawet jeśli rząd ją wprowadzi, to chyba w tej wersji najbardziej logicznej, cztery plus cztery plus cztery, czyli czteroletnia podstawówka, czteroletnie gimnazja i czteroletnie licea. Kiedy więc po wakacjach okazało się, że rząd zdecydował się na wariant osiem plus cztery, przeżyli szok. – To było jak wybuch granatu, ogłuszające i kompletnie zaskakujące – mówi Kostecki.
Świadomi
Jeśli nawet ich ogłuszyło i zaskoczyło, to nie na długo. Rodzice w Zielonej Górze od ponad 15 lat edukują się wraz ze swoimi dziećmi. Wiedzą, jakie mają prawa i czego od szkół oraz urzędów mogą wymagać. Stawiają sobie cele i je realizują. Dzięki Zielonogórskiemu Forum Rodziców i Rad Rodziców dziś w niemal każdej szkole w Zielonej Górze jest psycholog, rady rodziców mają własne konta i same zarządzają wspólnymi pieniędzmi, a przedstawiciele rodziców uczestniczą w radach pedagogicznych jako obserwatorzy. – Rodzice nie wiedzą, że mają większe prawa niż przychodzenie na wywiadówki i płacenie składek – mówi Krystyna, jedna z matek, które po 2000 r. zakładały forum.
Nie wiedzą na przykład, że powinni brać udział w zatwierdzaniu programów nauczania albo że mogą uczestniczyć w wyborze dyrektorów. Nie wiedzą, że zgodnie z ustawą w szkołach powinny działać złożone z uczniów, rodziców i nauczycieli rady szkół, a przy urzędach miejskich ich odpowiedniki, czyli rady oświatowe. – Od początku staraliśmy się wyedukować innych rodziców i doprowadzić do tego, by zapisy ustawowe nie były zapisami martwymi – mówi Krystyna.
Spotykają się, dyskutują i działają od lat, nic więc dziwnego, że gdy potwierdziły się doniesienia o mającej wejść w życie reformie, forum zorganizowało spotkanie w jednym z zagrożonych likwidacją gimnazjów. Potem było ich jeszcze kilka, w tym spotkanie z przedstawicielką kuratorium, które rozgrzało wszystkich do białości. – Pytaliśmy ją, po co jest ta reforma, jaki ma cel, ale ta pani nie umiała tego wytłumaczyć. Więc, już mocno wkurzony, poprosiłem ją, żeby podała jeden argument za reformą. Wstała i wydukała, że dzięki niej dzieci będą się o rok dłużej uczyć. Zrobiło się naprawdę gorąco. Ktoś z sali krzyknął, by się nauczyła liczyć, bo osiem plus cztery to tyle samo co sześć plus trzy plus trzy. Musiałem ludzi uspokajać. Po tym spotkaniu wszyscy zrozumieliśmy, że nie ma na co czekać, że trzeba coś zrobić.
Zrobili strajk i 10 lutego nie wysłali dzieci do szkoły. Choć akurat w tym przypadku jednomyślności w Zielonej Górze nie było.
Ugodowi
Zbigniew Krukowski, też z forum, ojciec trójki dzieci (podstawówka, gimnazjum i technikum), nie pozwolił dzieciom strajkować. Jego zdaniem takie sprawy dorośli powinni załatwiać między sobą. Poza tym nie wierzył, że akcja może cokolwiek zmienić. Protesty, nawet międzynarodowe, w sprawie psucia Trybunału Konstytucyjnego nic nie dały, więc założył, że reforma w życie też wejdzie. Uznał, że w tej sytuacji lepiej skupić się na łagodzeniu jej skutków.
Takich jak on było w forum więcej. Kostecki nazwał ich frakcją ugodową, w odróżnieniu od tej, w której był sam, czyli rewolucyjnej. Frakcje uzgodniły, że każda będzie robić swoje, bo i jedno, i drugie działanie ma sens. I że będą sobie w miarę możliwości pomagać, a nie przeszkadzać, co szybko przekuli w czyn.
Przed podpisaniem ustawy przez prezydenta nikt z frakcją ugodową rozmawiać nie chciał. Rodzice patrzyli, jak zmienia się miasto, jak jedne dzielnice rozrastają się, podczas gdy inne kurczą, i widzieli potrzebę zmiany sieci szkół. Mieli pomysły, jak ją zorganizować i jak ratować te szkoły, które w wyniku reformy mogą mieć największe kłopoty. Urzędnicy od spotkań się wykręcali, twierdzili, że ustawy jeszcze nie ma, że jeszcze nic pewnego i że to nie ich sprawa, tylko tych z PiS. – Najbardziej zagrożone były trzy samodzielne gimnazja – tłumaczy Krukowski. – Wiedzieliśmy, że są zakusy, by w jednym z nich było przedszkole, a w drugim szkoła Montessori. Słyszeliśmy też o deweloperze, który był zainteresowany przejęciem terenu. Nie było na co czekać. Ale mijały miesiące, a my nie mieliśmy z kim rozmawiać.
Pomógł dopiero strajk w gimnazjum. Od tego momentu sytuacja się zmieniła. Powstał harmonogram działań, rodzice zostali poproszeni o konsultacje. W rozmowy włączyli się wiceprezydent i nowy naczelnik wydziału oświaty. Te problemy, które można było rozwiązać, zostały rozwiązane. – Mam poczucie, że zrobiliśmy wszystko, co było możliwe, i że bez nas skutki reformy byłyby dla naszych dzieci o wiele bardziej dokuczliwe – mówi z zadowoleniem Krukowski.
Ich wspólny sukces jest dla niego dowodem, że na lokalnym podwórku można zdziałać o wiele więcej niż na forum ogólnopolskim. Co nie znaczy, że nie trzyma kciuków za kolegów z frakcji rewolucyjnej.
Rewolucyjni
Kostecki cieszy się z sukcesów ugodowców. Ale póki jest nadzieja, trzeba walczyć, by reformy w ogóle nie było. Albo żeby ją chociaż odsunąć w czasie. Wszystko lepsze od tego, by weszła w życie po wakacjach.
Rewolucjoniści do znudzenia więc mówią o skutkach reformy. Wielu rodzicom wciąż wydaje się, że to tylko kwestia tego, czy będą gimnazja, czy nie będzie. W sumie co za różnica? Nie zdają sobie sprawy z konsekwencji zmiany. Z tego, że już za dwa lata zetkną się z efektem kumulacji, gdy w walce o szkoły średnie spotkają się trzy roczniki uczniów – tych kończących gimnazja i pierwszych, którzy skończą ośmioletnie podstawówki – 720 tys. dzieciaków zamiast 350 tys. Z tego, że w przepełnionych szkołach, które będą musiały pomieścić dodatkowe dwie klasy (siódmą i ósmą), dzieci będą uczyć się w systemie zmianowym, a lekcje wychowania fizycznego przeniosą się z sali gimnastycznej na korytarz. Z tego, że w związku z zastąpieniem lekcji przyrody lekcjami geografii, biologii, chemii i fizyki mniejsze szkoły będą miały kłopot ze znalezieniem dodatkowych nauczycieli, co w wielu przypadkach może skończyć się ich likwidacją. I z tego, że reforma pochłonie setki milionów złotych, za które można byłoby wyposażyć szkoły, dokształcić nauczycieli, sfinansować bezpłatne podręczniki i pomoce naukowe.
Bo żeby była jasność: oni też uważają, że polska oświata wymaga zmian. Ale uzgodnionych z samorządami, nauczycielami i rodzicami, a przede wszystkim dobrze przemyślanych. Teraz wszystko jest na odwrót. Pospiesznie przygotowane nowe podstawy programowe skrytykowały wszystkie znaczące ośrodki eksperckie w kraju. I co? Nic. MEN to zignorowało. – Ta reforma nic dobrego nie wnosi – mówi Kostecki. – Cofa nas o 14 lat, a biorąc pod uwagę, że w tym czasie świat poszedł do przodu, jeszcze bardziej. Zastanawiam się, po co na przykład pięcioletnie technika. Przecież jak pierwszoklasiści zaczną pracować na szkolnych maszynach, to gdy skończą naukę, na rynku będą urządzenia nowej generacji. Postęp obecnie jest tak szybki, że rozwiązania sprzed lat dziś się kompletnie nie sprawdzają. Robimy parę kroków w tył, zamiast iść do przodu. A przecież można inaczej, reforma to niejedyna droga do poprawy.
Wytrwali
Przekonali się o tym, gdy w 2015 r. pojechali do Katowic na Kongres Edukacji. To było jak objawienie. Parada pomysłów, gotowe rozwiązania, wystarczy po nie sięgnąć ręką. Bez pieniędzy i bez reformy. Słuchali z otwartymi ustami, chłonęli, choć sami przecież wiedzieli więcej niż inni rodzice.
Na jednym z paneli dyskusyjnych o przyszłości szkoły rozmowa się mocno zapętliła. Kostecki nie wytrzymał, wstał i powiedział, że czasami wiele nie potrzeba, że wystarczy w klasie inaczej poustawiać ławki. Że można lepiej, bez wywracania wszystkiego do góry nogami, na czym najbardziej cierpią dzieci. W dyskusji poparła go nawet ówczesna minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska. Ale nie wszyscy to jeszcze rozumieją.
Olga, też z forum, od lat współpracuje ze szkołami. Ma syna w szóstej klasie szkoły podstawowej. Chłopak jest zdolny, bierze udział w olimpiadach. Od roku myślami był już w wybranym przez siebie gimnazjum. Chciał skupić się na tym, co lubi – na naukach przyrodniczych i informatyce. Gimnazja są profilowane, więc mógł wybrać takie, które mu najbardziej odpowiada. Reforma mu tę szansę odbierze. – Powiedział mi kiedyś, że on się na to nie umawiał, że nikt nie ma prawa zmieniać umowy w trakcie jej trwania i zażądał ode mnie, żebym go ze szkoły wypisała i załatwiła mu nauczanie domowe. I wcale mu się nie dziwię – mówi Olga.
Olga dużo wie o systemach nauczania w innych krajach. Czasami próbuje przeszczepić jakiś pomysł na nasz grunt, ale łatwo nie jest. Zwykle trafia na trudno wytłumaczalny opór przed jakąkolwiek zmianą. Zastanawiające, skąd się to bierze.
Na przykład zawsze, gdy docierają do niej informacje o szkoleniach dla nauczycieli, przesyła je do szkoły. Zainteresowanie nimi jest znikome. Znajomy pedagog powiedział jej, że często organizowane są warsztaty, które mają pomóc nauczycielom radzić sobie z emocjami dzieci. Problem w tym, że na wszystkie, niejako z automatu, kierowani są pedagodzy, tak jakby nauczyciele, którzy mają najbliższy kontakt z uczniami, tego nie potrzebowali. – Przeprowadziłam na własny użytek wywiad i okazało się, że tak jest w większości szkół podstawowych i ponadpodstawowych – opowiada Olga. – Za to w gimnazjach można zaobserwować wręcz masowy udział nauczycieli w szkoleniach. Ich do dokształcania nie trzeba zachęcać. To kolejny dowód na to, że gimnazja nie są już tymi placówkami sprzed dziesięciu lat. To naprawdę dobre szkoły. A jak coś jest dobre, to po co to rozwalać?
Dlatego 10 marca znów będą strajkować. Może ktoś w końcu pójdzie po rozum do głowy. Zdają sobie sprawę, że łatwo nie będzie, ale jak napisali w poradniku dla rodziców przy okazji wzywania ich do wspólnego wysiłku, by wygasić reformę: nie ma takiej siły ani takiej partii, która wytrzymałaby gniew rodziców. Trzeba tylko nie dać się zastraszyć i wytrwać.
Plan jest rozpisany do końca roku szkolnego: 10. każdego miesiąca protesty w szkołach, 25 marca manifestacja przed MEN, 22 kwietnia w miastach wojewódzkich, 20 maja znów w Warszawie, a 23 czerwca albo świętują odwołanie reformy, albo ogłaszają plan protestów na pierwszy semestr następnego roku szkolnego. I jeszcze jedno: do końca marca trzeba zebrać pół miliona podpisów pod wnioskiem o referendum. Wszystko konsekwentnie, krok po kroku.
Więc najpierw w piątek protest w szkołach. Tym razem może przybrać różny kształt. Rodzice mają wybór: mogą nie posłać dzieci do gimnazjów na cały dzień (tak zrobi Kostecki) albo tylko na dwie pierwsze godziny. Mogą też posłać dzieci, ale z biało-czarnymi nalepkami „Szkolny protest”. Ważne, żeby działać, żeby nie stać z boku, zrobić wszystko, by to szaleństwo zatrzymać. A jak? Nieważne. Każdy może rzucić tornistrem na swój sposób.